Sonata Kreutzerowska/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Sonata Kreutzerowska
Wydawca Wydawnictwo „Kurjer Polski“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Крейцерова соната
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY

Wycierpiałem wiele i tylko dzięki tym cierpieniom pojąłem rdzeń wszystkiego, zrozumiałem, jak być powinno, i dlatego ujrzałem całą okropność tego, co jest.
A więc niechże się pan dowie, jak i kiedy się zaczęło to, co doprowadziło mnie do mego nieszczęścia. Zaczęło się to wtedy, kiedy miałem niespełna szesnaście lat. Zdarzyło się to wtedy, kiedy byłem jeszcze w gimnazjum, a starszy mój brat był studentem pierwszego kursu. Nie znałem jeszcze kobiet, ale jak wszystkie nieszczęśliwe dzieci naszej sfery nie byłem już niewinnym chłopcem. Już drugi rok byłem zdemoralizowany przez koleżków. Już nie jakaś poszczególna kobieta, ale kobieta jako taka, jej nagość zaczynały mnie męczyć. Chwile mej samotności były splugawione. Męczyłem się tak, jak się męczy dziewięćdziesiąt dziewięć procent naszych chłopców. Lękałem się, cierpiałem, modliłem i staczałem w przepaść. Byłem zdemoralizowany w wyobraźni, w rzeczywistości nie zrobiłem jeszcze ostatniego kroku. Ginąłem sam, ale nie pociągałem jeszcze za sobą innej ludzkiej istoty. Ale raz kolega brata, student: wesoły chłopak, zuch, jak to się mówi, t. j. największy łajdak, nauczywszy i pić, i grać w karty, namówił nas po pijatyce, by pojechać tam... Pojechaliśmy. Brat był też jeszcze niewinny i upadł tej nocy. I ja, szesnastoletni smarkacz, zohydziłem siebie i przyczyniłem się do pohańbienia kobiety, nie rozumiejąc zupełnie swego postępku. Przecież od nikogo z dorosłych nie słyszałem, żeby to, co robiłem, było złe. A i teraz nikt tego nie usłyszy. Coprawda, mówi o tem przykazanie, ale przecież przykazanie jest chyba potrzebne jedynie poto, żeby na egzaminie odpowiadać „batiuszce“ i to nie tak potrzebne, na pewno nie tak, jak prawidło o używaniu ut w zdaniach warunkowych.
Tak więc od nikogo z dorosłych, ze zdaniem których się liczyłem, nie słyszałem, żeby to było złe. Przeciwnie, od ludzi, których szanowałem, słyszałem, że to jest dobrze. Słyszałem, że moje walki i cierpienia ucichną po tem, słyszałem i czytałem, słyszałem i od starszych, że to będzie dobrze dla zdrowia, od kolegów słyszałem, że poczytuje się to za pewną zasługę, za zuchowatość. Tak więc prócz dobra nie można się w tem było niczego dopatrzeć. Niebezpieczeństwa zarażenia się? Ale to przecież jest przewidziane. Opieka społeczna troszczy się o to. Czuwa nad prawidłową działalnością domów publicznych i zabezpiecza rozpustę dla uczniów. Doktorzy za pieniądze dbają o to. Twierdzą oni, że rozpusta jest pożyteczna dla zdrowia, i dbają o dobrze zorganizowaną, systematyczną rozpustę. Znam matki, które troszczą się w ten sposób o zdrowie synów. A nauka posyła ich do domów publicznych.
— A dlaczegóż to nauka? — spytałem.
— A któż to są doktorzy? Kapłani nauki. Któż, jeśli nie oni, demoralizuje młodzież, twierdząc, że jest to potrzebne dla zdrowia. Potem zaś z ogromną powagą leczą syfilis.
— A dlaczegóż mieliby go nie leczyć?
— A dlatego, że jeżeliby jedna setna tych wysiłków, które się zużywa na leczenie syfilisu, była skierowana na wykorzenienie rozpusty, po syfilisie już dawno nie byłoby śladu. W przeciwnym zaś razie wysiłki te mają na celu nie wykorzenienie rozpusty, a popieranie i zapewnienie jej bezpieczeństwa. No tak, ale nie o to chodzi. Rzecz w tem, że mnie, podobnie, jak dziewięciu dziesiątym — jeżeli nie więcej — ludzi, nietylko z pośród naszej sfery, ale ze wszystkich warstw społecznych, ba, nawet z chłopskiej, zdarzyła się ta okropność, że upadłem, nie uległszy naturalnej pokusie wdzięków jakiejś kobiety. Nie, żadna kobieta nie skusiła mnie, a upadłem dlatego tylko, że otaczająca mnie sfera widziała w tym upadku: jedni — zupełnie pożyteczną i korzystną dla zdrowia funkcję, drudzy — zupełnie naturalną i nietylko wybaczalną, ale nawet niewinną dla młodego człowieka igraszkę. Nie rozumiałem, że jest to upadek, lecz poprostu zacząłem się oddawać tym niby przyjemnościom, niby potrzebom, które, jak mi mówiono, właściwe są pewnemu wiekowi, zacząłem oddawać się rozpuście, tak, jak zacząłem pić i palić. A jednak w tym pierwszym upadku było coś szczególnie wzruszającego.
Pamiętam, że tam, w tym pokoju, zrobiło mi się smutno, tak smutno, że chciało mi się płakać. Płakać po straconej niewinności, po straconym na zawsze głębszym stosunku do kobiety. Tak, naturalny, czysty stosunek do kobiety był stracony na zawsze, uczuciowego stosunku od tego czasu nie miałem i mieć nie mogłem. Stałem się człowiekiem, którego nazywają grzesznikiem. A być nim — to trwać w tym samym stanie fizycznym, co morfinista, pijak, palacz. Zarówno morfinista, pijak i palacz nie są już ludźmi normalnymi, tak samo i człowiek, który posiadał kilka kobiet dla swego zadowolenia, nie jest już normalnym, lecz na zawsze zepsutym człowiekiem. Grzesznika, podobnie jak pijaka i morfinistę, poznajemy po twarzy i ruchach. Grzesznik może się hamować i walczyć, ale nigdy już nie będzie miał prostego, jasnego, czystego, braterskiego stosunku do kobiety. Już po spojrzeniu, jakie on rzuca na młodą kobietę, można natychmiast poznać grzesznika. I ja nim pozostałem na zawsze, i to mnie zgubiło.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.