Skradziony list
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skradziony list |
Pochodzenie | Morderstwo na Rue Morgue |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wojciech Szukiewicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Powitaliśmy go serdecznie; ponieważ był on dla nas nawpół zajmującym, a na poły obojętnym, nie widzieliśmy go zaś kilka lat.
Siedzieliśmy po ciemku — Dupin powstał właśnie w celu zapalenia lampy, ale usiadł znowu, zaniechawszy zamiaru, kiedy G. oświadczył, że przyszedł poradzić się nas, albo raczej zapytać o opinię mego przyjaciela w sprawie urzędowej, która mu już wiele przysporzyła kłopotu.
— Jeżeli to wymaga refleksyi — zauważył Dupin, odsuwając zapałkę od knota — zbadamy rzecz lepiej po ciemku.
— To znowu jedno z pańskich dziwacznych przekonań — rzekł Prefekt, który miał zwyczaj nazywania »dziwacznem« wszystkiego, co przechodziło jego objęcie, wskutek czego obracał się w całym legionie »dziwactw«.
— Bardzo słusznie — rzekł Dupin — dając gościowi fajkę i podsuwając ku niemu wygodne krzesło.
— O cóż to teraz chodzi? — spytałem. — Chyba nic nowego w sprawie morderstwa?
— Oh, nie, nic takiego. Faktem jest, że sprawa jest bardzo prosta i nie wątpię, że damy sobie z nią radę sami, ale myślałem, że Dupin zechce usłyszeć bliższe szczegóły, które są bardzo dziwaczne.
— Proste i dziwaczne — rzekł Dupin.
— Istotnie tak, właściwie tak i nie. Tracimy głowy z powodu, że sprawa jest prosta, a jednak nie możemy jej załatwić.
— Być może, iż właściwie prostota sprawy w błąd nas wprowadza — rzekł mój przyjaciel.
— Jakie głupstwa pan mówisz! — odparł Prefekt, śmiejąc się serdecznie.
— Może być, że tajemnica jest za widoczna — rzekł Dupin.
— Oh, dobre nieba, któż, kiedykolwiek słyszał o takiej idei?
— Nieco za wyraźna.
— Ha! ha! ha! — ha! ha! ha! ho! ho! ho! — śmiał się nasz gość, mocno ubawiony. — Oh, Dupin, jeszcze pan się staniesz przyczyną mojej śmierci.
— No ale o cóż to ostatecznie chodzi? — spytałem.
— Ba, powiem panu — odparł Prefekt, puściwszy obfity kłąb dymu i gnieżdżąc się wygodnie w swem krześle. — Powiem panom w kilku słowach; ale nim rozpocznę, ostrzegam panów, że jestto sprawa, wymagająca najgłębszej tajemnicy, i że straciłbym prawdopodobnie swoje miejsce, gdyby się dowiedziano, że zwierzyłem się przed kimkolwiek.
— Mów pan — rzekłem ja.
— Albo nie — rzekł Dupin.
— Zatem; otrzymałem osobiste zawiadomienie od wysoko położonej osoby, że pewien bardzo ważny dokument został skradziony z królewskich apartamentów. Wiadomo, kto go skradł i to napewne; widziano go, jak brał. Wiadomo też, iż dokument ustawicznie znajduje się w jego posiadaniu.
— Skądże o tem wiadomo? — spytał Dupin.
— To się wprost wywnioskowało — odparł prefekt — z natury dokumentu i z niewystąpienia pewnych rezultatów, któreby powstały natychmiast po jego wyjściu z rąk posiadacza: — to znaczy, z użycia go tak, jak go niezawodnie ostatecznie użyć zamierza.
— Bądź pan nieco jaśniejszy — rzekłem.
— Mogę pójść tak daleko, żeby powiedzieć, że dokument daje swemu posiadaczowi pewną władzę w pewnej sferze, w której władza taka jest bardzo cenna.
Prefekt lubował się w dyplomatycznym języku.
— Mimo to, jeszcze nie zupełnie rozumiem — rzekł Dupin.
— Nie? No; odkrycie dokumentu przed trzecią osobą, której nazwiska nie powiem, zakwestionowałoby honor bardzo wysoko położonej osobistości; a ten fakt daje posiadaczowi dokumentu wyższość nad tą znakomitą osobistością, której honor i spokój są w ten sposób zagrożone.
— Ale wyższość ta — wtrąciłem — zależałaby od wiedzy złodzieja, że okradziony zna jego osobę. Któżby się ośmielił —
— Złodziejem — rzekł G., — — jest minister D., który odważa się na wszystko, bez względu na to, czy z tem do twarzy mężczyźnie czy nie. Sposób skradzenia był nie mniej pomysłowy, jak zuchwały. Dokument ów — powiedzmy otwarcie list — otrzymała ograbiona osobistość, gdy się sama znajdowała w królewskim boudoirze. Czytanie zostało przerwane wejściem innej wysoko położonej osoby, a na ukryciu listu przed nią zależało szczególniej. Po spiesznem, a nieudałem usiłowaniu wrzucenia go do szuflady, osobistość ona była zmuszona położyć go otwartym na stole. Adres był zwrócony do góry, treść zaś ukryta, wskutek czego list nie zwrócił wcale uwagi. W tejże chwili wchodzi minister D. — — Rysie jego oczy spostrzegają w tej chwili papier, rozpoznają pismo z adresu, obserwują pomieszanie osoby, do której list był adresowany i zgłębiają całą tajemnicę. Po właściwem mu szybkiem załatwieniu kilku spraw, wyciąga list nieco podobny do leżącego na stole, otwiera, niby czyta, a potem kładzie obok pierwszego. Rozmawia znowu z piętnaście minut o sprawach publicznych, wreszcie żegnając się, bierze ze stołu list, do którego nie ma prawa. Prawy właściciel widział manewr, ale nie śmiał oczywiście zwrócić uwagi na rzecz wobec trzeciej osoby, tuż obok stojącej. Minister ulotnił się, zostawiając na stole swój własny list bez znaczenia w wartości.
— Tu więc — rzekł Dupin — masz pan to, czego pan wymagasz dla uczynienia wyższości zupełną — wiedzę złodzieja, że okradziony zna jego osobę.
— Tak — odparł Prefekt — otrzymana w ten sposób władza była przez kilka ubiegłych miesięcy używana do celów politycznych w bardzo znacznym stopniu. Osobistość okradziona przekonywa się codzień więcej o konieczności odzyskania listu. Doprowadzona w końcu do rozpaczy, powierzyła całą sprawę mnie.
— Nad którego — rzekł Dupin wśród kłębów dymu — nie można by sobie ani życzyć, ani nawet wyobrazić sprytniejszego agenta.
— Pochlebiasz mi pan — odrzekł prefekt — ale jest rzeczą możliwą, że osobą tą kierowała podobna opinia.
— Jest więc rzeczą jasną — rzekłem — że list jest ciągle jeszcze w posiadaniu ministra; gdyż właśnie jego posiadanie, a nie zrobienie z niego użytku daje taką władzę. Z użyciem, władza zniknęłaby.
— Prawda — rzekł G. — na tem przekonaniu opieram się. Pierwszą moją troską było gruntowne przeszukanie pałacu ministra; tu głównym szkopułem było robienie poszukiwań bez jego wiedzy. Przedewszystkiem ostrzeżono mnie o niebezpieczeństwie, jakieby wyniknęło, gdyby przejrzał nasze zamiary.
— Ależ — powiedziałem — jesteś pan całkiem au fait w tych poszukiwaniach. Policya paryska dokonywała takich rzeczy poprzednio dosyć często.
— O tak; to też z tego powodu nie rozpaczałem. Zresztą zwyczaje ministra ułatwiły mi zadanie. Częstokroć całe noce spędza poza domem. Służba wcale nie jest liczna. Sypialnie ich znajdują się daleko od pańskiego apartamentu, a przytem będąc przeważnie Neapolitańczykami łatwo się upijają. Wiadomo panom, że posiadam klucze, którymi mogę otworzyć każdy pokój lub gabinet w Paryżu. W ciągu trzech miesięcy nie było ani jednej nocy, w którejbym nie był zajęty osobiście przetrząsaniem pałacu ministra D. Tu chodzi o mój honor, a przytem, powiem otwarcie, nagroda jest ogromna. To też nie zaniechałem poszukiwania, póki się nie przekonałem, że złodziej jest o wiele sprytniejszy odemnie. Zdaje mi się, że przeszukałem każdą skrytkę, w której list mógłby być schowany.
— Ale czyż nie jest rzeczą prawdopodobną — zapytałem — aby list, chociaż jest w posiadaniu ministra, co nie ulega wątpliwości nie został ukryty gdzie indziej, niż u niego samego?
— To bodaj jest niemożliwe — rzekł Dupin. — Obecne osobliwe stosunki dworskie, a zwłaszcza intrygi, w których D. jest uwikłany, czynią możność natychmiastowego użycia dokumentu równie ważną, jak samo jego posiadanie.
— Możność przedłożenia go? — spytałem.
— To znaczy zniszczenia go — rzekł Dupin.
— Istotnie — zauważyłem — list więc musi być w pałacu. Znajdowanie się jego na osobie ministra, może być chyba całkowicie wykluczone.
— Niewątpliwie — rzekł prefekt. — Został on dwukrotnie napadnięty, jakby przez opryszków, a wtedy osoba jego została sumiennie zrewidowana pod moim osobistym nadzorem.
— Mogłeś pan był oszczędzić sobie tego trudu — rzekł Dupin. — D., jak przypuszczam, nie jest zupełnym głupcem, wskutek czego musiał antycypować te napaści, jako rzecz jasną.
— Nie zupełnym głupcem — rzekł G. — ale wszakże jest poetą, co uważam tylko za jeden stopień przed głupcem.
— Prawda — rzekł Dupin, po długiem pykaniu z fajki — chociaż kilka wierszydeł popełniłem sam.
— A możebyś pan — rzekłem — zechciał dać nam szczegóły swego poszukiwania.
— Poświęciliśmy sporo czasu i szukaliśmy wszędzie. Mam ogromne doświadczenie w takich sprawach. Objąłem cały budynek pokój za pokojem — poświęciłem każdemu z osobna jednę noc w tygodniu. Naprzód zbadaliśmy meble każdego pokoju. Otwieraliśmy wszelkie możliwe szuflady; a wiesz pan, przypuszczam, że dla odpowiednio trenowanego agenta policyjnego, taka rzecz, jak ukryta szuflada nie egzystuje. Głupcem jest każdy, kto pominie ukrytą szufladę przy takiem przeszukiwaniu. Rzecz jest tak prosta. W każdej szafce trzeba wziąć pod rozwagę objętość. Tutaj posiadamy dokładne zasady. Pięćdziesiąta część linii nie mogłaby ujść naszej uwagi. Po szafkach przyszła kolej na krzesła. Poduszki sondowaliśmy przy pomocy długich, delikatnych igieł. Ze stołów zdejmowaliśmy blaty.
— Po co?
— Czasami blat stołu, albo innego, podobnie urządzonego mebla, zostaje usunięty przez osobę, pragnącą ukryć przedmiot, która potem wydrąża nogę, wrzuca dany przedmiot i przykrywa blatem. Różne części łóżka służą na ten sam użytek.
— A czyż nie możnaby zbadać wydrążeń wypukiem? — spytałem.
— Nie wtedy, jeżeli przedmiot ukryty, został owinięty w bawełnę. A zresztą w naszym wypadku trzeba było sprawiać się całkiem cicho.
— Ależ nie mogłeś pan chyba rozebrać w ten sposób wszystkich mebli, które mogłyby służyć za kryjówkę. List da się zwinąć spiralnie, i umieścić dajmy na to w szczeblu krzesła. Chyba nie rozbierałeś pan wszystkich krzeseł?
— Zapewne, że nie; ale zrobiliśmy lepiej — badaliśmy bowiem szczeble każdego krzesła i spojenia wszystkich wogóle mebli przy pomocy bardzo silnego mikroskopu. Musielibyśmy w ten sposób odkryć każdy świeży ślad jakiegoś majstrowania. Pylinka, powstała pod wpływem świdrowania, byłaby tak widoczna jak jabłko. Najmniejsza zmiana w sklejeniu byłaby wystarczała do ułatwienia odkrycia.
— Przypuszczam, że obejrzałeś pan lustra, mianowicie pomiędzy deskami a płytami, że wysondowałeś pan materace i pościel, jak również firanki i dywany.
— Oczywiście; po skończeniu w ten sposób z każdym meblem w pałacu, zabraliśmy się do zbadania jego samego. Podzieliliśmy cała powierzchnię na pola, potem ponumerowaliśmy je, aby nie pominąć żadnego; potem zbadaliśmy drobiazgowo każdy cal kwadratowy w całym budynku i to przy pomocy mikroskopu, nie wyłączając dwóch przyległych domów.
— Dwóch przyległych domów? — zawołałem; — musiałeś pan mieć wiele kłopotu z tem.
— Zapewne; ale obiecana nagroda jest ogromna.
— Objąłeś pan też grunt wokoło domów?
— Grunt wyłożony jest brukiem z cegieł. Te dały nam mało trudu. Zbadaliśmy mech pomiędzy cegłami, który był nienaruszony.
— Przetrząsnęliście oczywiście papiery ministra jakoteż wszystkie książki w bibliotece?
— Oczywiście; otworzyliśmy każdy pakiet; nietylko roztwieraliśmy każde książkę, lecz przewracaliśmy kartkę po kartce w każdym tomie, nie zadowalając się samem wytrząśnieniem, podobnie jak to czynią niektórzy nasi urzędnicy policyjni. Zmierzyliśmy też grubość każdej okładki, jak najdokładniejszą miarą, i stosowaliśmy do każdej nasz mikroskop. Gdyby którakolwiek z okładek była świeżo ruszana, fakt byłby nie mógł absolutnie ujść naszej uwadze. Pięć czy sześć tomów świeżo od introligatora badaliśmy wzdłuż przy pomocy igieł.
— Zbadaliście też podłogi pod dywanami.
— Niewątpliwie. Odsunęliśmy każdy dywan, badając podłogę mikroskopem.
— I obicie pokojowe?
— Tak.
— Zaglądaliście do piwnic?
— Oczywiście.
— Zatem — powiedziałem — przeliczyliście się panowie, i listu nie ma w pałacu, jak pan to przypuszcza.
— Obawiam się, że pan masz racyę — rzekł Prefekt. — No a teraz, cóżbyś mi pan radził czynić, panie Dupin.
— Zbadać wszystko dokładnie na nowo.
— To jest całkiem zbyteczne, — odparł G. — Jestem tak pewny tego, że listu nie ma w pałacu, jak śmierci.
— Nie mogę dać panu lepszej rady — rzekł Dupin. — Masz pan oczywiście dokładny opis listu.
— Oh tak! — Mówiąc to Prefekt wyciągnął notatnik i odczytał drobiazgowy opis wewnętrznego a zwłaszcza zewnętrznego wejrzenia listu. Wkrótce po skończeniu czytania tego opisu, wyszedł bardziej przygnębiony, niż był kiedykolwiek przedtem.
W miesiąc potem odwiedził nas znowu znajdując nas przy tem samem, co poprzednio zajęciu. Przyjął fajkę, usiadł, i zaczął zwyczajną rozmowę. W końcu odezwałem się:
— A jakże tam, panie G. — — co słychać ze skradzionym listem? Zapewne przyszedłeś pan w końcu do przekonania, że ministra w pole wyprowadzić nie można?
— A niech go tam — istotnie; mimoto przeprowadziłem powtórną rewizyę podług wskazówki pana Dupin — ale to był, jak przypuszczałem, stracony trud.
— A jakaż była wyznaczona nagroda? — spytał Dupin.
— Ba, ogromna — bardzo obfita nagroda — nie chcę powiedzieć dokładnie ile; ale jedno powiem, że nie wahałbym się dać czeku na pięćdziesiąt tysięcy franków temu, ktoby mi odnalazł list. Rzecz nabiera na ważności z każdym dniem; w ostatniej chwili nagroda została podwojona. Gdyby atoli była nawet potrojona nie mógłbym zrobić nic nadto, co uczyniłem.
— O tak, — rzekł Dupin przeciągle, puszczając dym z fajki. — Zdaje mi się panie G. — —, że nie wysiliłeś się pan w tej sprawie jak należy. Sądzę, że mógłbyś pan zrobić jeszcze troszeczkę?
— Jak? — W jaki sposób
— Ba — mógłbyś użyć rady w tej potrzebie? Czy pamiętasz pan historyę, opowiadaną o Abernethy?
— Nie, bynajmniej!
— Pewnego razu jakiś bogaty skąpiec wpadł na pomysł wyzyskania tego Abernethy. Zawiązawszy w tym celu zwyczajną rozmowę w towarzystwie poddał temu lekarzowi swoją chorobę jako niedomaganie kogoś niby wymyślonego.
— Przypuśćmy, powiada skąpiec, że objawy są takie a takie; otóż co byś pan, panie doktorze poradził mu w takim wypadku?!
— Co! — rzekł Abernethy — oczywiście poradziłbym mu wezwać doktora.
— Ależ ja — rzekł Prefekt — jestem zupełnie gotów radzić się, i zapłacić za to. Istotnie dałbym pięćdziesiąt tysięcy franków temu, coby mi w tej aferze pomógł.
— Skoro tak — rzekł Dupin, otwierając szufladę i wyjmując czek, — to wypełnij — mi pan czek na tę kwotę, poczem wręczę panu list.
Byłem zdumiony. Prefekt stał jak piorunem rażony. Przez kilka chwil ani mówił, ani poruszał się, patrząc na mego przyjaciela z niedowierzaniem; tak że mu mało oczy na wierzch nie wylazły; potem przyszedłszy nieco do siebie schwycił za pióro i po kilku chwilach wahania wypełnił i podpisał czek na pięćdziesiąt tysięcy franków i podał go przez stół p. Dupin, który zbadał go starannie i schował do kieszeni; potem otworzywszy escritoire, wyjął list i podał Prefektowi, który schwycił go z wyrazem najwyższej radości, otworzył drżącą ręką, rzucił pobieżnie okiem na treść, a potem ciskając się ku drzwiom wypadł bez ceremonii z pokoju i z domu, milcząc cały czas od chwili, gdy Dupin zażądał od niego wypełnienia czeku.
Po jego odejściu przyjaciel mój udzielił mi wyjaśnienia.
— Paryska policya — powiedział, — jest bardzo zdolna w swoim rodzaju. Urzędnicy są wytrwali, sprytni, pomysłowi i gruntownie obznajmieni z tem, czego obowiązki ich głównie wymagają. Toteż kiedy G. — — opowiedział mi szczegółowo sposób przeszukania pałacu ministra D. — — uznałem, że dokonał zadowalniającej rewizyi o ile do tego był zdolny.
— O ile do tego był zdolny? — powiedziałem.
— Tak — odparł Dupin. — Użyte metody były nietylko najlepsze w swoim rodzaju, ale zastosowane doskonale. Gdyby list był w zakresie ich poszukiwań, byliby niewątpliwie znaleźli go.
Uśmiechnąłem się tylko, ale on miał zupełnie poważną minę.
— Metody więc, — ciągnął dalej, — były dobre w swoim rodzaju, i dobrze wykonane, ale bieda w tem, że nie były odpowiednie w danym wypadku. Pewna ilość bardzo pomysłowych sztuczek jest dla Prefekta Prokrustowem łożem, do których gwałtem stosuje swoje plany. Myli się atoli ustawicznie będąc albo za głębokim, albo za płytkim dla danej sprawy, i nie jeden student rozumie rzecz lepiej od niego. Znam jednego w wieku lat ośmiu, którego powodzenie w grze, para niepara wzbudza powszechny podziw. Gra ta jest prosta i gra się ją kostkami. Jeden gracz trzyma pewną ich ilość w ręce i pyta się, czy liczba ta jest parzysta, czy nieparzysta. Jeżeli gracz zgadł, to wygrywa jeden punkt, w przeciwnym razie przegrywa. Chłopiec, o którym mówię, zawsze wygrywał. Miał oczywiście zasadę w zgadywaniu, polegającą na obserwacyi i zgłębieniu sprytu przeciwnika. Naprzykład, gdy simplicyusz jest przeciwnikiem i pyta się, para niepara?, student odpowiada, niepara i przegrywa, ale za drugim razem wygrywa, gdyż wtedy mówi sobie, simplicyusz miał równą ilość przy pierwszej próbie, a spryt jego pozwala mu tylko na to, aby drugim razem miał ilość nierówną, zatem powiem niepara, mówi niepara i wygrywa. Ze sprytniejszym rozumowałby tak: za pierwszym razem powiedziałem niepara, to też on za pierwszym idąc impulsem zechce dać mi do zgadnięcia nierówną ilość, ponieważ atoli zmiana ta jest za prosta, przeto po namyśle zdecyduje się podać znowu równą ilość. Powiem więc para, zgaduje i wygrywa. Czemże więc jest ostatecznie to rezonowanie studenta, którego nazywają szczęśliwcem?
— Jestto jedynie, — odrzekłem — zidentyfikowanie intellektu rozumującego z intellektem przeciwnika.
— Zapewne — odparł Dupin — a kiedy spytałem go o metodę, na której się jego powodzenie opiera, taką dał mi odpowiedź. »Gdy się pragnę dowiedzieć, czy którykolwiek jest mądrym, głupim, dobrym, lub nikczemnym, układam wyraz mojej twarzy zupełnie podług wyrazu jego twarzy, a potem czekam jakie myśli lub uczucia powstaną w mym umyśle lub sercu, zgodne z wyrazem.« Ta odpowiedź jest podstawą całej rzekomej głębokości przypisywanej Rochefaucauld’owi, La Bruyére’owi, Machiavelli’emu, Campanelli.
— Jeżeli pana dobrze rozumiem, to powodzenie polega na dobrem odczuciu swego przeciwnika.
— Dla celów praktycznych — odparł Dupin, istotnie na tem polega, a Prefekt i jego kohorta spotykają się z niepowodzeniem tak często dlatego, że nie mierzą umysłu, z którym mają do czynienia. Biorą pod rozwagę tylko swoje własne pojęcie o pomysłowości, szukając czegoś ukrytego, mają na myśli tylko sposoby, w które oni by rzecz ukryli. Mają racyę o tyle, że ich własna pomysłowość jest wiernem odbiciem pomysłowości mas; lecz gdy spryt przestępcy jest nad ich objęcie, wywodzi ich w pole. Nie poddają zmianie zasad swego badania; w najlepszym razie zewnętrznem zdarzeniem zniewoleni, lub nadzwyczajną zachęceni nagrodą, rozciągają lub przesadzają swoje stare metody nie zmieniając ich istoty. Cóż n. p. w danym wypadku uczyniono dla zmienienia zasady? Czemże jest to świdrowanie, sondowanie, wypukiwanie i badanie za pomocą mikroskopu, dzielenie budynku na ponumerowane cale kwadratowe, jeżeli nie przesadnem zastosowaniem zasady lub zasad rewizyi, opartych na jednem pojmowaniu sprytu ludzkiego, do którego Prefekt w czasie swej długiej karyery przyzwyczaił się? Czyż pan nie widzisz, że on przyjął za pewne, iż wszyscy ludzie starają się ukryć list jeżeli już nie koniecznie w dziurze, wyświdrowanej w nodze od krzesła, to w każdym razie w jakiejś skrytce, nie wiele różniącej się w zasadzie od owej dziury, wyświdrowanej w nodze od krzesła? Czyż pan nie widzisz, że takie skrytki recherché są dobre tylko na zwykle okazye, i że stosują je tylko zwykłe umysły, ponieważ we wszystkich wypadkach ukrycia, schowanie danego przedmiotu w taki sposób recherché jest przypuszalne, to też odkrycie zależy nie od sprytu, lecz w całości od cierpliwości i wytrwałości szukającego, a gdzie jest ważna sprawa, albo gdzie nagroda jest wielka, co w oczach policyi na jedno wychodzi, metoda nigdy nie zawiodła. Pojmiesz pan teraz, co zrozumiałem, mówiąc, że gdyby skradziony list znajdował się gdziekolwiek w granicach rewizyi Prefekta — innemi słowy, gdyby zasada jego ukrycia zgadzała się z zasadami Prefekta, wykrycie nie ulegałoby wątpliwości. Funkcyonaryusz ten jednakże został zupełnie zmistyfikowany, a odległe źródło porażki leży w przypuszczeniu, że minister jest głupcem, ponieważ zyskał sobie rozgłos jako poeta. Wszyscy głupcy są poetami, to Prefekt czuje, to też popełnił jeno błąd zwany non distributio medii, przypuszczając, że wszyscy poeci są głupcami.
— Czyż to jest istotnie poeta? — spytałem. — Wszakże są dwaj bracia, i obaj zyskali imię w literaturze. Minister napisał, o ile mi się zdaje, rozprawę matematyczną. Jest więc matematykiem a nie poetą.
— Jesteś pan w błędzie, znam go dobrze, jest jednym i drugim. Jako poeta i matematyk rozumował dobrze, jako zwykły matematyk nie rozumowałby wcale, co by go zdało na łaskę Prefekta.
— Zadziwiasz mnie pan — rzekłem, — temi opiniami, którym cały świat zaprzecza. Nie zechcesz pan zaprzeczać przetrawionym ideom wieków. Rozum matematyczny uważany był od dawna jako rozum par excellence.
— Il y a à parier, — odparł Dupin, przytaczając Chamfort‘a, — que toute idée publique, toute convention reçue est une sottise, car elle a convenu au plus grand nombre! Matematycy zapewniam pana, uczynili wszystko, aby rozpowszechnić zwykły błąd, o którym pan mówisz, a który nie przestaje być błędem, choć się go za prawdę ogłasza. Zastosowali oni naprzykład wyraz analiza do algebry. Francuzi są twórcami tego specyalnie złudzenia, ale jeżeli słowo ma jakie znaczenie, jeżeli słowa otrzymują wartość od zastosowalności, to analiza podsuwa myśl o algebrze tak samo jak w łacinie ambitio zawiera ambicyę, religio religię, lub homines honesti grupę honorowych ludzi.
— Wierzę, że będziesz się pan spierał z matematykami Paryża — rzekłem. — Ale mniejsza z tem, jedź pan dalej.
— Zaprzeczam możność zastosowania, a zatem i wartość rozumu, kultywowanego w jakiejkolwiek innej formie niż abstrakcyjnie logicznej. Zaprzeczam szczególniej rozum, wywołany studyami matematycznemi. Matematyka jest nauką o kształcie i liczbie, zatem rozumowanie matematyczne jest tylko logiką, zastosowaną do obserwacyi form i liczb. Wielki błąd leży w przypuszczeniu, że nawet pewniki tak zwanej czystej algebry, są prawdami oderwanemi lub ogólnemi. A błąd ten tak jest ogromny, że zdumiewa mnie powszechne jego przyjęcie. Pewniki matematyczne nie są pewnikami ogólnej prawdy. Co się odnosi do stosunku — formy i liczby — jest nieraz fałszem w odniesieniu do etyki, w której częstokroć jest nieprawdą, że dodane części równają się całości. Pewnik ten nie ma również zastosowania w chemii, nie ma też zastopowania przy roztrząsaniu motywu, ponieważ dwa motywa, z których każdy posiada określoną wartość, dodane nie dają wartości, równej sumie wartości składowych. Są też liczne inne prawdy matematyczne, zastosowalne jedynie w granicach stosunku. Ale matematyk przez przyzwyczajenie rozumuje na podstawie swych ostatecznych prawd, jak gdyby dały się ogólnie zastosować, co sobie świat istotnie wyobraża. Bryant w swej bardzo uczonej Mitologii wspomina o analogicznem źródle błędu, gdy mówi, że chociaż nie wierzy się w bajki pogan, to jednak zapominamy się nieustannie i wyciągamy z nich wnioski; jakby z rzeczy realnych. Algebrarze atoli, którzy sami są poganami, wierzą w te pogańskie bajki, a wnioski czyni się nietyle wskutek niedopisania pamięci, jak wskutek zamieszania w mózgu. Słowem nie spotkałem jeszcze matematyka, któremu możnaby zaufać poza pierwiastkami, albo któryby nie wierzył skrycie, że x²+px jest absolutnie i bezwarunkowo równe q. Powiedz jednemu z tych panów, że zdaje ci się, iż w pewnych razach x²+px nie jest zupełnie równe q, a lepiej będzie, jeżeli usuniesz mu się z drogi, bo cię inaczej powali na ziemię.
— Chciałem powiedzieć — ciągnął Dupin, kiedy ja uśmiechałem się na jego ostatnie zdanie, — że gdyby minister nie był niczem innem jak tylko matematykiem, Prefekt nie byłby zmuszony dawać mi tego czeku. Ja jednak znałem go jako matematyka i poetę, toteż moja metoda została zastosowana do jego zdolności z uwzględnieniem stosunków, wśród których się znajduje. Znałem go jako dworaka i jako zuchwałego intryganta. Zdawało mi się, że taki człowiek nie mógł być nieświadom praktyk policyjnych. Nie mógł nie przewidzieć — a wypadki dowiodły, że istotnie przewidział — napaści, którym podległ. Musiał przewidzieć tajne rewizye swego pałacu. Częsta jego nocna nieobecność w domu, którą Prefekt uważał za pewną pomoc do powodzenia, ja uważałem tylko jako figiel dla dania policyi sposobności do gruntownej rewizyi, i do tem szybszego wpojenia w nich przekonania, do którego G. — — istotnie, ostatecznie doszedł, mianowicie że listu nie ma w pałacu. Czułem, że taki sposób rozumowania, jaki starałem się panu szczegółowo przedstawić, odnośnie do niezmiennej zasady policyjnego poszukiwania ukrytych przedmiotów, musiał koniecznie przejść przez mózg ministra. Rozumowanie to musiało go doprowadzić do wzgardzenia wszystkimi zwykłymi sposobami ukrycia listu. On nie mógł być taki głupi, aby nie zrozumieć, że jego najtajniejsza skrytka byłaby tak pewna jak zwykła komórka, dla oczu, sond, świdrów i mikroskopów Prefekta. Toteż rozumiałem, że z konieczności ucieknie się do prostoty. Pamiętasz pan może, jak bardzo Prefekt się śmiał, gdym powiedział, że tajemnica sprawiała mu tyle kłopotu swoją wielką prostotą.
— Oczywiście — rzeklem — przypominam sobie dobrze, jak się tem ubawił. Myślałem przecie, że dostanie konwulsyi.
— Świat materyalny — ciągnął Dupin — obfituje w ścisłe analogie do niemateryalnego; w ten sposób pozory prawdy nadano retorycznemu dogmatowi, że metafora może tak samo wzmocnić argument jak i upiększyć opis. Zasada vis inertiae na przykład zdaje się być identyczna w fizyce i metafizyce. Tak samo w pierwszej prawdą jest, że wielkie ciało wprawia się w ruch z większą trudnością niż małe, i że jego momentum jest współmierne z tą trudnością, jak i w drugiej, że potężniejsze umysły, o ile są silniejsze, stalsze i skuteczniejsze w swych ruchach od słabszych, o tyle trudniej je w ruch wprowadzić, o tyle więcej się wahają w pierwszych krokach swego pochodu. Czyś pan zauważył, które z szyldów ulicznych największą zwracają uwagę?
— Nigdy się nad tem nie zastanawiałem — odparłem.
— Istnieje łamigłówka — ciągnął — do której używa się mapy. Jedna z osób prosi drugą, aby znalazła dane słowo — nazwę miasta, rzeki, państwa — jakiekolwiek zresztą słowo, znajdujące się na pstrej mapie. Nowicyusz w zabawie stara się zwykle zaambarasować swych kompanów przez wyszukiwanie najdrobniejszych nazw, ale wtajemniczony wybiera takie słowa, które rozciągają się wielkim drukiem od jednego końca karty ku drugiemu. Te, podobnie jak zbyt wielkiemi literami wydrukowane plakaty uliczne, uchodzą uwagi ponieważ są za widoczne; tutaj fizyczne przeoczenie jest ściśle analogiczne do moralnej nieuwagi, wskutek której umysł pomija te konsyderacye, które się zanadto swą jasnością narzucają, ale to zdaje się być rzeczą powyżej albo też poniżej objęcia Prefekta. On nigdy nie uważał za prawdopodobne lub możliwe, aby minister złożył list bezpośrednio pod nosem całego świata, aby w ten sposób uniknąć uwagi tego świata.
— Czem więcej myślałem nad zuchwałą i rozumną pomysłowością ministra, nad tem, że dokument musiał być zawsze pod ręką, jeżeli miał zamiar użyć go dobrze; i nad stanowczym dowodem, osiągniętym przez Prefekta, że list nie został ukryty w sposób, dla tego dygnitarza dostępny — tem więcej byłem przekonania, że aby go ukryć minister uciekł się do zrozumiałego i rozumnego środka nie ukrywania go wcale.
— Pełen tych myśli sprawiłem sobie parę zielonych okularów, i poszedłem pewnego pięknego poranka, całkiem przypadkiem, do pałacu ministra. Znalazłem D. w domu ziewającego, przeciągającego się i udającego jak zwykle najwyższy stopień znudzenia. Tymczasem jest on człowiekiem bardzo energicznym — ale to jeno wtedy, kiedy go nikt nie widzi.
— Aby dorównać mu, zacząłem narzekać na bolące oczy, skarżyłem się na konieczność noszenia okularów, pod przykryciem których ostrożnie lecz dokładnie badałem cały apartament, zajęty pozornie konwersacyą mego gospodarza.
— Szczególniejszą uwagę zwróciłem na wielkie biurko, przy którem siedział, a na którem leżały w nieładzie różne listy i papiery z instrumentami muzycznymi i książkami. Tu atoli po długiem i bardzo starannem szukaniu nie ujrzałem nic podejrzanego.
— W końcu oczy moje, biegnąc wokół pokoju, padły na kartonowe pudło do biletów wizytowych zawieszone na brudnej wstążce niebieskiej w środku kominka, w tem pudle, mającem trzy lub cztery przedziałki, było kilka biletów i jeden list, mocno pogięty i poplamiony. Był on przedarty niemal napoły przez środek, jak gdyby zamiar podarcia go jako bezwartościowego został zaniechany. Na liście była wielka czarna pieczęć z literą D. bardzo wyraźną, zresztą był on zaadresowany drobną ręką kobiecą do samego ministra. Tkwił on niedbale w jednej z górnych przegródek.
— Jak tylko oko moje padło na ten list, byłem pewny, że to ten, którego właśnie szukałem. Co prawda, był radykalnie różny od tego, którego drobiazgowy opis Prefekt nam odczytał. Tu pieczęć była wielka i czarna z literą D.; tam była mała i czerwona z książęcym herbem rodziny S. Tu adres do ministra był mały, kobiecą ręką napisany, tam adres pewnej królewskiej osobistości był wyraźnie śmiały i wielki, jedynie wielkość się zgadzała. Ale radykalność różnic, tak nadzwyczajna, powalanie i podarcie papieru, tak niezgodne ze zwyczajami ministra, i tak wyglądające na chęć wmówienia w patrzącego, że nie ma wartości; te rzeczy razem z rzucającem się w oczy umieszczeniem dokumentu, tak zgodnem z memi konkluzyami, mocno popierały podejrzenie w tym, co przyszedł w zamiarze podejrzywania.
Przedłużałem swą wizytę jak mogłem najdłużej, i podczas najbardziej ożywionej dyskusyi z ministrem o przedmiocie, który go zawsze interesował, obserwowałem nieustannie list, i zapisałem sobie w pamięci jego zewnętrzne wejrzenie i pozycyę w pudle; w końcu uczyniłem odkrycie, które rozwiało wszelkie wątpliwości, jakie mogłem jeszcze żywić. Badając brzegi listu spostrzegłem, że były więcej podrapane, niż potrzeba. Przedstawiły taki widok, jak sztywny papier, który złożony raz zostanie rozwinięty i złożony na drugą stronę w te same składy. To odkrycie wystarczało. Było dla mnie rzeczą jasną, że list został wywrócony jak rękawiczka, złożony i zapieczętowany. Pożegnałem ministra i wyszedłem, zostawiając na stole złotą tabakierkę.
»Na drugi dzień przyszedłem po tabakierkę, i wtedy podjęliśmy dalszy ciąg wczorajszej konwersacyi. W trakcie rozmowy dał się słyszeć strzał jakby pistoletu i to bezpośrednio pod oknami pałacu, poczem nastąpiły straszne krzyki przerażonego tłumu. D. skoczył ku oknu, otworzył je i wyjrzał. Ja tymczasem podszedłem do pudełka z biletami, wziąłem list, włożyłem go w kieszeń, i zastąpiłem go przez facsimile (o ile odnosi się to do zewnętrznego wejrzenia), które przygotowałem starannie. — naśladując łatwo literę D. za pomocą pieczątki z chleba.
»Zamieszanie na ulicy zostało wywołane szalonem zachowaniem się mężczyzny z muszkietem, który zaczął strzelać w kobiety i dzieci. Ponieważ muszkiet nie był nabity kulą, przeto strzelającego puszczono wolno jako waryata albo pijaka. Kiedy sobie poszedł, D. wrócił od okna, dokąd pospieszyłem natychmiast po zrobieniu swego. Wkrótce potem pożegnałem go. Mniemany obłąkaniec był przezemnie zapłacony.
— Ale jakiż cel miałeś pan w zastąpieniu listu przez facsimile? — spytałem.
— D. — — , — odparł Dupin — jest energicznym człowiekiem. Pałac nie wolny też jest od powolnej mu służby. Gdybym uczynił, jak pan proponujesz, nie wyszedłbym z pałacu żywy. Dobrzy Paryżanie byliby o mnie już więcej nigdy nie słyszeli. Ale niezależnie od tego miałem jeszcze inny cel na oku. Znasz pan moje polityczne sympatye. W tej sprawie działałem jako stronnik interesowanej damy. Przez ośmnaście miesięcy minister miał ją w swojej mocy. Teraz atoli ona ma go w swojej — bo nie wiedząc, że list już nie jest w jego posiadaniu, będzie brnął dalej w przekonaniu, że go ma. W ten sposób sprowadzi nieuniknienie swój polityczny upadek, który niemniej będzie gwałtowny, jak niezgrabny. Łatwo mówić o facilis descensus Averni, ale we wszystkich gatunkach drapania się, jak Catalani powiedział o śpiewie, łatwiej wyleść niż zejść. W danym wypadku nie sympatyzuję z tym, który zejdzie. On jest tem monstrum horrendum, którego myśli chciałbym znać w chwili, gdy wyzwany do boju przez stronę interesowaną zajrzy do zostawionego mu przezemnie listu.
— Jakto? Czyżeś pan napisał co szczególnego?
— Nie zdawało mi się rzeczą właściwą zostawiać wnętrze in blanco, to by było ubliżeniem.
»D. — — podstawił mi raz nogę w Wiedniu, co przyrzekłem mu pamiętać. Ponieważ wiedziałem, że zapragnie znać człowieka, który go wywiódł w pole, dałem mu wskazówkę. Zna on dobrze moje pismo, toteż przepisałem na środku arkusza słowa:
»Un dessein si funeste
S‘il n‘est digne d’Atrée, est digne de Thyeste«.
Można te słowa znaleść w Crebillon‘a, Atrée.«