Przejdź do zawartości

Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XXXVIII.

Doktór Dufour znajdował się już od trzech godzin na folwarku.
David usunął się do pracowni i tam w śmiertelnej trwodze oczekiwał wiadomości o pani Bastien, przy której dotąd siedzieli doktór i Fryderyk.
Raz tylko jeden David, stojąc na progu saloniku, zapytał pocichu Małgorzatę, która, wyszedłszy z pokoju swej pani, z pośpiechem koło niego przechodziła.
— I cóż! Małgorzato?
— Ah! panie David — odpowiedziała służąca z płaczem, nie będąc w stanie ani jednego słowa więcej wymówić.
— Ona umarła! — zawołał David, wracając do sali.
Blady, z twarzą zmienioną i ciężką boleścią w sercu, rzucił się na krzesło, a zakrywszy twarz rękoma, zalał się gorzkiemi łzami, starając się chustką przytłumić łkanie swoje.
— Znałem ja całe niepodobieństwo tej cichej, skrytej miłości — mówił do siebie zcicha — zdawało mi się, żem już boleśnie cierpiał... ale cierpieć! jestże to cierpieć?... o! jakaż to śmieszność! Czyliż znałem obawę utracenia Marji... utracenia jej... to onaby miała umrzeć... nie.. nie... ale muszę ją przynajmniej zobaczyć!
I prawie bez przytomności David pobiegł szybko ku drzwiom, lecz zatrzymał się jeszcze na progu.
— Może ona umiera... a ja nie mam prawa być obecnym przy jej konaniu... Cóż ja tu jestem... człowiek obcy.. Przynajmniej może coś dosłyszę... Ale nic... nic... grobowa cisza... Mój Boże!... co się tam dzieje w tym pokoju, może ona już walczy ze śmiercią... Ah!... nadchodzi ktoś... to Piotr...
I postąpiwszy kilka kroków, rzeczywiście ujrzał w półcieniu sieni doktora, wychodzącego z pokoju Marji.
— Piotrze — zawołał na niego zcicha, ażeby przyśpieszył kroku — Piotrze!
Z pośpiechem zwrócił się pan Dufour ku David’owi, gdy wtem usłyszał jakiś cichy głos, mówiący do niego:
— Panie doktorze, muszę z panem pomówić.
Na te słowa pan Dufour zatrzymał się nagle przed drzwiami jadalnego pokoju, a potem wszedł do niego.
— Czyjże to był głos? — pytał David siebie samego — czy to Małgorzaty?... Mój Boże! cóż się to dzieje? — dodał, nadstawiając ucha w stronę, gdzie poszedł doktór. — To Piotr mówi... jego wykrzykniki zdradzają jakąś niechęć... zgrozę... przychodzi już nareszcie... to on!
Rzeczywiście pan Dufour pomieszany i z twarzą zagniewaną wszedł do pracowni, załamując ręce z wyrazem bolesnego przerażenia:
— Ah! to jest okropne!... to jest haniebne.
David, zajęty jedynie Marją, pośpieszył ku swemu przyjacielowi.
— Piotrze... na miłość boską... cóż się z nią dzieje? mów tylko prawdę!... ja będę miał odwagę... ale zaklinam cię! powiedz mi prawdę... chociażby ona była najokropniejszą... gdyż widzisz, niema męczarni, któreby moim wyrównywały... od trzech godzin pytam siebie ustawicznie: czy ona żyje... czy walczy ze śmiercią... czy już umarła?
Zmienione rysy David‘a, jego oczy zroszone świeżemi łzami i zaczerwienione od płaczu, głos jego łamany, wszystko to zdradzało tak ciężką rozpacz, a zarazem miłość tak wielką, że doktór Dufour, pomimo, że sam był gwałtownie wzruszony, stanął jak wryty, ujrzawszy swego przyjaciela, przypatrzywszy mu się czas jakiś przed daniem odpowiedzi na jego pytania.
— Piotrze... ty nic nie mówisz... nic... — zawołał David, przejęty okropną boleścią — a więc... ona umarła!
— Nie.. Henryku... nie... nie umiera.
— Będzie więc żyła! — rzekł David z radością.
Ta nadzieja wypogodziła jego rysy; przycisnął doktora do swoich piersi i, nie mogąc przytłumić swoich łez, powiedział do niego zcicha:
— Piotrze, będę ci winien więcej, aniżeli moje życie.
— Henryku — rzekł doktór z ciężkiem westchnieniem — ja nie mówiłem, że ona będzie żyć.
— Obawiasz się więc?
— Bardzo.
— O! mój Boże! ale przynajmniej masz nadzieję.
— Sam jeszcze nie wiem...
— Jak się ma teraz?
— Jest spokojniejsza, zasnęła nieco...
— O! ona będzie żyła, ona musi żyć. Piotrze, ona musi żyć i będzie żyła, nieprawdaż? ona będzie żyła?
— Henryku, ty ją kochasz.
Otrzeźwiony temi słowy, David wzdrygnął się i, utkwiwszy wzrok swój w oczach Piotra, stał niemy i przerażony.
Doktór powtórzył uroczystym i smutnym głosem:
— Henryku, ty ją kochasz, nie podszedłem ja twojej tajemnicy; sam ją wyjawiłeś.
— Ja!!
— Twoją boleścią.
— A więc prawda, kocham ją.
— Henryku! — zawołał doktór wzruszony i ze łzami w oczach — Henryku, ubolewam z tobą, lituję się nad tobą.
— Jest to miłość beznadziejna, wiem o tem, ale niechaj Marja tylko żyje, a błogosławić będę męczarniom, które przy niej muszę znosić, gdyż syn jej, który nas na zawsze połączył z sobą, zawsze także stać będzie pomiędzy nami.
— Tak, miłość twoja jest beznadziejna, Henryku, gdyż twoja delikatność nie pozwoli, ażeby Marja domyśliła się uczuć twych kiedykolwiek. Ale to jeszcze nic wszystko, i powtarzam ci, Henryku, że jesteś godniejszy politowania, aniżeli się tego domyślasz.
— Mój Boże! Piotrze, cóż to ma znaczyć?
— Wieszże ty? ale patrz, krew gotuje się we mnie, zgroza mnie przejmuje, wszystko oburza się w mej duszy, bo czy podobna pomyśleć nawet o takiej okropności!
— Nieszczęśliwa kobieta! Czy ty o niej mówisz? Piotrze, dokończ!
— Właśnie ciebie szukałem przed chwilą.
— Ale cię zatrzymano w sieni.
— Tak, to była Małgorzata. Czy ty wiesz, gdzie pani Bastien spędziła część nocy?
— Jakto, cóż to ma znaczyć?
— Ona nie była w domu.
— Ona? Marja? nie była w domu?
— Tak, mąż ją wypędził z domu; nawpół nagą, wśród tak okropnej, zimnej nocy.
David zadrżał. A podniósłszy obie ręce do czoła, jakgdyby chciał powściągnąć gwałtowność swych uczuć, zawołał głosem niepewnym i przerywanym:
— Wiesz, Piotrze, słyszałem twoje słowa, ale ja cię nie rozumiem. Zdaje mi się, że jakiś ciemny obłok zalega mój umysł.
— Z początku i ja nie mogłem tego pojąć; to zbyt okropne. Wczoraj wieczorem Małgorzata, wkrótce po opuszczeniu swej pani, usłyszała w salonie długą rozmowę, prowadzoną już to pocichu, już nadzwyczajnie głośno i gwałtownie, potem usłyszała jakieś kroki w sieni, nareszcie otwierające się i zamykające drzwi zewnętrzne i nic więcej. Gdy następnie Małgorzata, po wyjeździe pana Bastien, usłyszała dzwonek swej pani, przybiegła do jej pokoju, myślała zpoczątku, że Marja tylko zemdlała; później atoli przekonała się z rozmaitych oznak, że jej pani od północy aż do trzeciej godziny zrana, wystawiona na przerażające zimno nocy dzisiejszej, musiała przesiedzieć pod wystawą. Ta zatem, może śmiertelna jej choroba...
— Ależ to jest morderstwo! — krzyknął David, nie posiadając się z oburzenia i boleści — ten człowiek jest mordercą własnej żony!
— Nędznik ten był pijany, jak mówiła mi Małgorzata, i zapewne skutkiem jakiejś kłótni ze swą nieszczęśliwą żoną wygnał ją z domu.
— Piotrze, ten człowiek powróci niedługo, on mnie dwa razy obraził, wyzwę go, zabiję!...
— Uspokój się, Henryku...
— Nie! ja go zabiję!
— Wysłuchajże mnie...
— Jeżeli nie zechce bić się ze mną... zabiję go zdradą, a potem odbiorę sobie życie i Marja będzie wolną.
— Henryku, Henryku! ty odchodzisz od zmysłów!
— O! mój Boże... ona... traktowana tak okropnie — mówił David z rozpaczą — ten anioł niewinności, ta godna, uwielbiana, ta święta matka pod jarzmem takiego głupiego, bezecnego człowieka!... Jakże, czy ty nie widzisz, że jeżeli dzisiaj nie umarła, to ją drugim razem zabije?
— I ja tak sądzę, Henryku, lecz my zaradzimy temu.
— Dlaczegóż nie chcesz, ażebym...
— Henryku — odpowiedział doktór, biorąc swego przyjaciela za rękę. — Henryku, szlachetna i doskonała duszo, przyjdźże do siebie, bądź tem, czem zawsze byłeś, szlachetnym, mężnym. Tak, męstwa będziesz potrzebował, ażeby ponieść bolesną, lecz dla szczęścia pani Bastien konieczną ofiarę...
— Dla szczęścia Marji konieczną ofiarę!! O! powiedz... powiedz...
— Wspaniałe, zacne serce, otóż znajduję cię znowu; myliłem się, mówiąc o tobie, że godniejszy jesteś politowania, aniżeli się tego domyślasz, gdyż takie dusze, jak twoja, żyją tylko ofiarami i poświęceniem. Słuchaj, Henryku, przypuszczając, że zdołam wyleczyć panią Bastien z choroby, jaką dzisiejszej nocy ściągnęła na siebie, a jest to bardzo niebezpieczne zapalenie płuc; w takim razie ta anielska istota nie może pozostać pod władzą tego nędznika, nieprawdaż?
— Dokończ... dokończ...
— Jest uczciwy i prawy środek wydarcia temu człowiekowi nieszczęsnej ofiary, którą on od lat siedemnastu dręczy!
— A środkiem tym?
— Jest rozwód sądowy.
— I jakże to zrobić?
— Niegodziwe obejście się tego człowieka dzisiejszej nocy jest okropnem nadużyciem. Małgorzata złoży świadectwo; a więcej nie potrzeba do uzyskania rozwodu; zresztą ja pomówię jeszcze z sędziami!... Przedstawię im z zapałem i oburzeniem prawego serca postępowanie Jakóba Bastien z jego żoną od chwili ich zamęścia; opowiem im to niezrównane poddanie się Marji tak smutnemu losowi, to godne uwielbienia poświęcenie się dla syna, a mianowicie jej czyste, nieskazitelne życie.
— Ah! Piotrze, przebacz mi; mówiłem poprzednio jak obłąkany. Za to oburzające okrucieństwo chciałem odpłacić czynem morderczym. Masz słuszność. Pani Bastien powinna być rozłączona z mężem, ona musi być wolną — a na tą myśl David uczuł w duszy zachwycającą nadzieję. — Tak, musi być wolną, ponieważ zaś sama tylko może rozrządzać przyszłością swego syna — Henryku — rzekł doktór, przerywając swemu przyjacielowi — domyślasz się pewnie, że, ażeby rozłączenie to ze istrony Marji nastąpiło tak, jak ono nastąpić powinno, to jest w sposób godny i zaszczytny, ty powinieneś się oddalić.
— Ja! — zawołał David, przerażony temi słowy doktora.
Ten powtórzył jeszcze głosem pewnym:
— Henryku! jeszcze raz powtarzam, powinieneś się oddalić...
— I opuścić ją... opuścić umierającą... nie!
— Drogi przyjacielu...
— Nie! i ona na to nie przystanie.
— Co mówisz?
— Zapewne, że nie, ona mnie nie puści. Porzucić jej syna, którego kocham, jak własne dziecię, opuścić go właśnie w chwili, kiedy spełnić się mają najpiękniejsze nadzieje, to byłoby szaleństwem, jabym nie mógł, a nawet mój kochany Fryderyk nie zniósłby tego. Nie wiesz, czem jest on dla mnie, nie wiesz, czem ja dla niego jestem. Ty nie znasz nierozerwalnych węzłów, które nas łączą: Marję, jego i mnie.
— Wiem o tem wszystkiem, Henryku, znam całą siłę tych węzłów i wiem także, że twoja miłość, która może jest nieznaną Marji, jest równie czysta, jak pełna godności.
— A chcesz mnie wygnać?
— Tak jest, ponieważ wiem, że oboje, Marja i ty, jesteście młodzi, ponieważ ciągle zostajecie w pełnej zaufania przyjaźni i ponieważ wdzięczność, jaką ci jest winna, dla osób obcych i nieznających was dokładnie, wydawać się może tkliwem uczuciem miłości, i ponieważ wiem nareszcie, że stara margrabina de Pont-Brillant, bezwstydna kobieta, w zamku, w obecności dwudziestu może osób robiła złośliwe i bezecne przymówki do wieku i powierzchowności nauczyciela, którego pani Bastien wybrała dla swego syna.
— O! jakże to nikczemne!
— Tak, nikczemne to, haniebne, lecz nadałbyś tym bezczelnym obmowom pewne prawdopodobieństwo, gdybyś w tym domu pozostał właśnie w chwili, kiedy pani Bastien po siedemnastoletniem pożyciu rozpocznie sprawę o rozwód.
— Ale wszakże ona nie wie o mojej miłości, Piotrze, przysięgam ci. Zresztą, wiesz o tem dobrze, że wołałbym umrzeć, aniżeli jej wspomnieć choćby jednem słowem o mojem przywiązaniu, dlatego właśnie, że mi zawdzięcza szczęście swego syna!
— Nie wątpię ja bynajmniej ani o tobie, ani o niej; ale powtarzam ci, że dłuższy pobyt twój w tym domu może wyrządzić Marji niezmierną krzywdę.
— Piotrze, obawy twoje są bezzasadne.
— Obawy te są aż nazbyt uzasadnione; obecność twoja, którą ludzie tak złośliwie sobie tłumaczą, zaszkodzi znanej powszechnie nieskazitelnej czystości życia Marji, a wystąpienie jej z żądaniem rozwodu może źle być uważane, albo nawet zupełnie odrzucone. Wtedy Bastien, jeszcze bardziej rozjątrzony na swą żonę, nierównie gorzej obchodzić się z nią będzie; on ją zamorduje, Henryku, zamorduje ją pod osłoną prawa, jak już tylu mężów zamordowało swoje żony.
Powaga słów doktora przekonała nareszcie David’a, nie mógł on tego zataić przed sobą. Ale uchwycił się jeszcze ostatniego promyka nadziei i odpowiedział:
— Ale Piotrze, mogęż ja opuścić Fryderyka, Fryderyka, który potrzebuje obecnie całej mojej troskliwości, zwłaszcza, że charakter jego nie jest jeszcze zupełnie ustalony, ja miałbym porzucić tego młodzieńca w chwili, kiedym go wprowadził na drogę tak chlubnej przyszłości?
— Pomyśl przecież, że pan Bastien powróci dzisiaj wieczorem, że on cię może sam wezwie, ażebyś opuścił jego dom, dom, w którym on jednakże jest panem. Cóż wtedy uczynisz?
Dalszą rozmowę David’a z doktorem przerwał Fryderyk, który szybko wbiegł do pokoju, mówiąc do pana Dufour:
— Moja matka obudziła się w tej chwili i pragnie natychmiast widzieć się z panem.
— Moje dziecię — rzekł doktór do Fryderyka — chciałbym pomówić sam na sam z twoją matką; czy nie zostaniesz tu czas jakiś z panem David’em?
Potem pan Dufour zwrócił się do swego przyjaciela, mówiąc do niego:
— Henryku, więc mogę na ciebie liczyć, nieprawdaż, wszakże mnie rozumiesz?
— Rozumiem cię.
— Dajesz mi twe słowo, że uczynisz to, coś powinien uczynić?
Po długiem wahaniu się, podczas którego Fryderyk, zdziwiony temi tajemniczemi słowy, patrzał to na doktora, to na David’a, ostatni z nich, podając rękę swemu przyjacielowi, rzekł do niego uroczystym tonem:
— Piotrze, daję ci słowo.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział doktór wzruszony, ściskając rękę David’a; poczem dodał:
— Uskuteczniłem dopiero połowę mego zadania.
— Co mówisz, Piotrze? — zawołał David, widząc doktora odchodzącego do Marji — co jeszcze zamyślasz?
— Wypełnić mój obowiązek — odpowiedział doktór.
A zostawiwszy David’a i Fryderyka w pracowni, udał się do pokoju pani Bastien.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.