Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XXV.

David, zdumiony, oglądał się dokoła.
Po prawej stronie jego rozciągały się pola uprawne, przecięte tąż samą drogą, którą przybył z Fryderykiem; ale postąpiwszy kilka kroków na lewo, spostrzegł dopiero, że ta strona gruntu w długości trzech lub czterech set kroków, odcięta była prawie spadzisto od gęstego lasu, którego najwyższe drzewa dosięgały ledwie trzeciej części jej stromej wyniosłości.
Ze szczytu pagórka, na którym się obecnie znajdował David, panując nad całą okolicą, przekonał się, że Fryderyka nie było ani po prawej stronie, ani przed nim, ani za nim, nie mógł więc zniknąć tak nagle inaczej, jak tylko przez owę spadzistość leżącą na lewej stronie.
Przerażenie David‘a było okropne, kiedy pomyślał o rozpaczy pani Bastion, gdyby powrócił bez jej syna... Lecz ta trwoga bezczynna krótko trwała; jako człowiek zimnej krwi i odwagi tylokrotnie doświadczonej w rozmaitych niebezpiecznych podróżach, nabył on tej szybkości decyzji, która bywa jedyną drogą ocalenia w nadzwyczajnych przypadkach.
W jednem oka mgnieniu David wyprowadził następujące wnioski, przywodząc je jednocześnie w bezzwłoczne wykonanie.
— Fryderyk mógł mi tylko uciec przez tę pochyłość, ale nie rzucił on się w przepaść, bo byłbym przecież słyszał łoskot jego upadku i łamanie się gałęzi tych drzew, stojących pod memi stopami; musiał przeto spuścić się jakąś drogą jemu tylko znaną; grunt tu jest błotnisty, powinien więc znaleźć ślady jego przejścia; gdzie on przeszedł... tam i ja przejść potrafię.
David podróżował już pieszo z jednem pokoleniem indyjskiem w Ameryce północnej, i nieraz, znalazłszy się na polowaniu w dziewiczych lasach Nowego Świata, oddzielonym od reszty swoich towarzyszy, nauczył się od Indjan, pośród których bawił, wynajdywać swoich współmyśliwców po śladach odkrytych jedynie skutkiem rzadkiej przenikliwości i dowcipu.
Wróciwszy się zatem na miejsce, w którem spostrzegł zniknienie Fryderyka, David na przestrzeni kilku sążni widział tylko swoje własne ślady... wkrótce atoli spostrzegł także i ślady stóp Fryderyka, zwracające się nagle w stronę pochyłości, ciągnące się jeszcze nieco nad jej brzegiem, a potem niknące zupełnie.
David spojrzał ma dół.
W odległości może stóp piętnastu ogromny wiąz roztaczał swoje rozłożyste konary, sięgające aż do brzegu pochyłości; pomiędzy tem drzewem, a miejscem, w którem się znajdował, David spostrzegł gęsty krzak jałowcu, do którego można się było dostać spuściwszy się szeroką wyrwą, znajdującą się w tym gliniastym gruncie i na którym widać jeszcze było świeże ślady stopy ludzkiej.
— Fryderyk dostał się do tego krzaku — rzekł David, udając się tąż samą drogą szybko i śmiało — potem zaś, zawiesiwszy się na rękach, stanął nogami na jednej z tych grubych gałęzi wiązu, a stąd, przechodząc z gałęzi na gałęź zszedł aż na ziemię.
W Davidzie czyn towarzyszył nieodłącznie myśli: w kilka chwil znajdował się już na drzewie; kilka mniejszych gałązek świeżo złamanych i kora zdarta, w miejscach gdzie się opierały nogi Fryderyka, wskazywały mu dokładnie jego drogę.
Kiedy David ze zwykłą sobie lekkością stanął u stóp wąwozu, gruba warstwa suchych liści, które już jesień zerwała z drzew, czyniła nierównie trudniejszem dalsze śledzenie Fryderyka, ale lekkie przygniecenie tych liści w miejscach, którędy przechodził, połamane gałązki w gęstych zaroślach, służyły David’owi za niewątpliwą wskazówkę drogi, którą powinien się był udać. Wyszedłszy z gęstwiny, uderzony został głuchym, niedalekim wprawdzie, lecz okropnym łoskotem, którego dotąd pośród szelestu liści i trzeszczenia gałęzi wcale nie zauważył.
Ten straszny łoskot pochodził od spadku wielkiej masy wody.
Wprawdzie ucho David’a nie zostawiało mu żadnej w tej mierze wątpliwości...
Okropna myśl przeszła mu przez głowę, ale jego działalność, jego siła postanowienia, na chwilę zawieszone przez trwogę, wkrótce doznały nowego i silnego bodźca; gęstwina z której dopiero co wyszedł, przytykała do wąskiej i krętej drogi, której wilgotna ziemia nosiła na znacznej przestrzeni świeże ślady Fryderyka... David udał się nią z największym pośpiechem, gdyż, wnosząc z odległości śladów i ich wydrążenia, spostrzegł, że młodzieniec w tem miejscu pędził ze wszystkich sił.
Wkrótce atoli... postać gruntu zmieniła się zupełnie... po wilgotnej i miękkiej ziemi, nastąpił grunt suchy i twardy, a na nim znikł wszelki ślad Fryderyka.
David znajdował się obecnie na pewnym rodzaju rozstajnej drogi... skąd dochodził już coraz wyraźniejszy szum rzeki Loary, której wody, od kilku dni nadzwyczajnie wezbrane, toczyły się z przerażającym łoskotem.
Pobiec prosto do rzeki, jedynie za słyszanym szumem, kiedy niepodobieństwem było wynaleźć dalsze ślady Fryderyka... to było pierwsze postanowienie David‘a, którego trwoga zwiększała się jeszcze wspomnieniem owego nocnego pożegnania młodzieńca z jego śpiącą matką.
Całe niebezpieczeństwo było na brzegu Loary; i w tym to kierunku biegł David ze wszystkich sił, śpiesząc za szumem bałwanów rzeki.
W dziesięć minut potem, wyszedłszy z zarośli i przebiegłszy przez łąkę, której brzeg jeden zasypany był żwirem, wyrzuconym przez wodę, David w kilku skokach stanął nad szerokiem łożyskiem rzeki...
Wtedy ujrzał u stóp swoich ogromną przestrzeń mętnej, szumiącej wody, której bałwany szybkim pędem toczyły się w dalsze strony.
Jak tylko okiem można było dosięgnąć, David, zadyszany nagłym biegiem, nic nie mógł dojrzeć...
Nic... prócz przeciwnego brzegu rzeki, pokrytego gęstą mgłą...
Nic... prócz szarego i pochmurnego nieba, z którego wkrótce zaczął padać zimny deszcz...
Nic... prócz tego prądu mętnej wody, huczącej jak grzmot w oddaleniu i tworzącej ku zachodowi obszerny łuk, nad którym piętrzyły się gęste lasy Pont-Brillant, uwieńczone obszernym zamkiem margrabiego.
W tak krytycznej chwili, zmuszony do bezczynności, David uczuł swą silną i odważną duszę uginającą się pod ciężarem okropnej rozpaczy.
Daremnie starał on się oprzeć tej rozpaczy, wmawiając w siebie, że Fryderyk nie posunąłby się może do tak strasznej ostateczności... Przypisywał nawet to nagłe zniknienie młodzieńca tylko swawolnej chęci sprzeciwienia się swemu nauczycielowi.
Ale niestety!... niedługo David pozostał w takiem złudzeniu... gwałtowny wiatr, wiejący z biegiem rzeki, przypędził prawie pod jego stopy niebieską sukienną czapkę, otoczoną małą wypustką szkocką, którą Fryderyk tegoż samego poranku miał na głowie.
— Nieszczęśliwy chłopiec — krzyknął David, zalewając się łzami — a jego matka... jego matka... ah! to okropne!
Później zdawało mu się, że usłyszał pośród szumu wody i wiatru jakiś przeciągły krzyk trwogi.
Zerwawszy się z miejsca, David pobiegł ze wszystkich sił brzegiem żwiru, naprzeciw wiatru, który ten krzyk aż do niego przyniósł.
I znowu się zatrzymał.
Wtem obiły się o jego uszy następujące słowa, wymienione głosem bolesnym i przeraźliwym:
Moja matko... o! moja matko!
Na sto kroków przed sobą David ujrzał prawie jednocześnie pośród szumiących fal, bladą, przerażającą głowię Fryderyka!... długie włosy jego przylepione były do skroni, oczy okropnie rozwarte... a ręce w ostatecznem wysileniu szamotały się konwulsyjnie nad przepaścią.
Potem nauczyciel już nic nie widział, tylko mocniejsze wrzenie wody w miejscu, gdzie się poprzednio pokazało ciało Fryderyka.
Pomimo tego jednak promyk nadziei rozjaśnił męskie oblicze David‘a... lecz, czując całą wielkość grożącego niebezpieczeństwa, i przewidując bezużyteczność wszelkiego nierozważnego kroku, potrzebował bowiem całej swojej zwinności, wszystkich sił, i jeśli tak powiedzieć można, wszelkiej swobody, ażeby ocalić Fryderyka i samemu nie zginąć, okazał on tę nieocenioną przytomność umysłu, że nietylko surdut, kamizelkę, chustkę, ale nawet buty i szelki zrzucił z siebie.
Wszystko to wykonane zostało z szybkością nadzwyczajną, ale spokojną, która pozwoliła David’owi podczas zdejmowania sukien, śledzić uważnem okiem bałwany rzeki, i wyrachować z całą przytomnością, że Fryderyk mógł się już wtedy tylko o pięćdziesiąt kroków od niego znajdować.
I dobrze wyrachował. Wkrótce bowiem ujrzał w niewielkiej odległości, i w środku rzeki głowę Fryderyka, a potem poły jego ubrania.
Wtem znowu wszystko zniknęło.
Nareszcie nadeszła stanowcza chwila.
David śmiałym i pewnym wzrokiem zmierzył odległość, rzucił się w rzekę, zważając z całą akuratnością, że jeżeli płynąć będzie wpoprzek, odtrącając pewną przestrzeń na unoszącą go siłę pędu wody, powinien stanąć na środku Loary jeszcze przed ciałem Fryderyka, które porwał bystry prąd.
Przypuszczenia David‘a nie omyliły go wcale; właśnie przybył na środek rzeki, kiedy po lewej stronie ujrzał pośród fali ciało syna pani Bastien zupełnie bezwładne.
Uchwyciwszy silną ręką długie włosy Fryderyka, zaczął płynąć drugą i po niesłychanem wysileniu, niepewny czy nie trupa ocalił, dostał się szczęśliwie do brzegu.
Stanąwszy na lądzie, silny i zwinny, porwał młodzieńca na swe ręce i złożył na murawie, około sto kroków od miejsca, gdzie zostawił swe suknie.
Tu uklęknąwszy obok Fryderyka, przyłożył rękę do jego serca; już ono nie biło, palce jego były sztywne, zlodowaciałe, usta sine, konwulsyjnie ściśnięte nie wydawały najmniejszego tchnienia.
David, przerażony, uchylił przymkniętą w połowie powiekę młodzieńca, i ujrzał oko nieruchome, przyćmione i jakby szklane.
Deszcz lał potokami na martwe ciało ucznia David nie mógł wstrzymać się od płaczu. Na tym samotnym brzegu znikąd nie mógł spodziewać się pomocy, a tu trzeba było ratunku silnego i spiesznego, nawet w takim razie gdyby jeszcze iskierka życia tlała w ciele Fryderyka...
David z rozpaczą oglądał się dokoła, kiedy w niewielkiej odległości ujrzał wznoszący się ogromny słup gęstego dymu. Za wzgórzem, pod którem się właśnie znajdował, stało jakieś zabudowanie i pewnie zamieszkałe.
Pochwycić Fryderyka w swe ręce, i mimo tego ciężaru, pośpieszyć z nim ku temu budynkowi, to było dla David‘a dziełem jednej chwili. Stanąwszy na wzgórzu ujrzał w niewielkiem oddaleniu jednę z tych cegielni dosyć licznych na brzegach Loary, w której okolicach znajduje się pod dostatkiem gliny, piasku, wody i drzewa.
Wsparty swojemi wspomnieniami z podróży, David przypomniał sobie, że widział Indjan, mieszkających na brzegach obszernych jezior, przywracających częstokroć życie swoim «utopionym towarzyszom, przez przywracanie w nich ciepła i biegu krwi, za pomocą szerokich kamieni rozgrzanych, tworzących pewien rodzaj łaźni, na których kładzie się umierającego i trze jego ciało mocnemi płynami.
Strycharze z pośpiechem przyszli w pomoc David‘owi. Najprzód owinięto Fryderyka w grubą kołdrę, położono na warstwie cegieł i wystawiono na silne ciepło, wydobywające się z pieca ceglarskiego; butelka wódki ofiarowana przez starszego strycharza, służyła do nacierania. Dosyć długo David powątpiewał o pomyślnym skutku tych wszystkich usiłowań. Lecz później ukazały się nareszcie lekkie symptomaty życia, które napełniły jego serce radością i nadzieją.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę po przeniesieniu do cegielni, Fryderyk, przyszedłszy zupełnie do siebie, tak bardzo jeszcze był osłabiony, że ani słowa nie mógł wymówić, chociaż już kilkakrotnie wzrok jego zatrzymywał się na David’zie, z wyrazem niewypowiedzianego rozrzewnienia i wdzięczności. Nauczyciel i jego uczeń znajdowali się wtedy w skromnej izdebce strycharza, który z czeladzią swoją wyszedł na brzeg rzeki, ażeby się przypatrzyć temu nadzwyczajnemu wezbraniu rzeki, które już od wielu lat podobnej nie doszło wysokości; dlatego też, chociaż nie przewidywano jeszcze wylewu, stan rzeki budził żywy niepokój w jej nadbrzeżnych mieszkańcach, którzy z trwogą przyglądali się ciągłemu wzrastaniu jej wód.
David podawał właśnie Fryderykowi jakiś orzeźwiający i wzmacniający napój, gdy ten odezwał się do niego słabym i wzruszonym głosem:
— Panie David, wszakże to panu winien jestem szczęście, że będę jeszcze oglądać mą matkę?...
— Tak jest, zobaczysz ją, moje dziecię — odpowiedział nauczyciel, ściskając w swych dłoniach ręce syna pani Bastien — ale czemuż nie chciałeś pomyśleć o tem, że zabijając siebie zabiłbyś swą matkę...
— Pomyślałem o tem... zbyt późno... wtedy... czułem się zgubionym... i wołałem... moja matko!... jak gdybym krzyczał... ratunku.
— Na szczęście, ja usłyszałem ten krzyk rozpaczy, moje biedne dziecię... Ale teraz, kiedy jesteś spokojny, zaklinam cię... powiedz mi...
I nie dokończywszy słów swoich, David dodał:
— Nie, po tem, co się stało, nie mam prawa zadawać ci żadnych pytań... czekać będę wyznania... które powinno być jedynie skutkiem ufności twojej dla mnie.
Fryderyk uznał delikatność David’a, który widocznie nie chciał korzystać z wpływu, jaki mu nadawała wyświadczona usługa, ażeby zniewolić syna pani Bastien do uczynienia swego zeznania.
Wkrótce potem Fryderyk ze łzami w oczach powiedział
— Panie David, życie było dla mnie ciężarem... z przeszłości sądziłem o mojej przyszłości... chciałem więc wszystko zakończyć... Lecz dzisiejszej nocy, kiedy, podczas snu matki mojej, chciałem ostatnie złożyć jej pożegnanie, serce mojej okropnej doświadczyło boleści... pomyślałem o cierpieniach jakie na nią sprowadzę, odbierając sobie życie... i wahałem się przez chwilę... ale powiedziałem sobie: „Takie życie więcej może będzie łez kosztować mą matkę, aniżeli śmierć moja“, i postanowiłem zakończyć... Prosiłem także pana, ażebyś mi przebaczył moje uchybienia... nie chciałem bowiem unosić ze sobą niczyjej niechęci... Ażeby oddalić wszystkie podejrzenia, udawałem największy spokój, pewien będąc, że w ciągu dnia znajdę sposobność usunięcia się z pod baczności pana lub mojej matki... Propozycja pana... jaką mi pan dzisiaj rano uczynił... ażeby pójść na przechadzkę... dopomogła mi w tej mierze.. znam bowiem okolicę. Umyślnie udałem się w stronę, gdzie mogłem umknąć panu... i uniknąć pana pomocy... ale nie wiem, jakim niepojętym dla mnie sposobem zdołał pan wynaleźć moje ślady...
— Później ci to opowiem, moje dziecię, teraz mów dalej...
— Nadzwyczajny pośpiech, zapał i uniesienie, z jakiem biegłem... szum wiatru i huk bałwanów, odjęły mi prawi resztę zmysłów, a potem, zobaczyłem jeszcze wznoszące się na widnokręgu, jakby widmo jakie, wie...
Ale Fryderyk, którego lica lekkim pokryły się rumieńcem, nie dokończył słów swoich.
David dokończył w myśli rozpoczęte przez niego zdanie, mówiąc sobie w duchu:
— Nieszczęśliwy chłopiec, on spostrzegł w tej chwili krytycznej, najprzód pieniące się bałwany rzeki, a potem... wieże zamku Pont-Brillant.
Fryderyk po chwili milczenia mówił dalej:
— Powiedziałem już panu, że byłem jak odurzony... jak szalony... gdyż nie przypominam sobie, w jakiem miejscu rzeki rzuciłem się do niej... zimno wody wskroś mnie przejęło... ujrzałem śmierć przed oczyma i zląkłem się.. Wtedy moja matka przyszła mi na myśl, zdawało mi się, że ją widzę, jakby widmo jakie... rzucającą się na moje zlodowaciałe ciało... nie chciałem już umierać... Krzyczałem... moja matko... moja matko... i starałem się ocalić, gdyż umiem dobrze pływać, ale zimno odjęło mi wszelką władzę... czułem, żem tonął... słysząc szum bałwanów nad swoją głową; później straciłem przytomność, ażeby się tutaj znaleźć, gdzieś mnie pan przyniósł... ratując mnie jak własne dziecko... tu, gdzie pierwsza myśl moja była myślą o mej matce...
I Fryderyk, znękany wzruszeniami, jakie to opowiadanie w nim wzbudziło, oparł się łokciem na łóżku, na które go przeniesiono i zakrywszy twarz rękoma, pogrążył się w głębokiem dumaniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.