Przejdź do zawartości

Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


X.

Po oddaleniu się sługi, nastąpiło przez niejaki czas posępne milczenie, gdyż opowiadanie przyjaciela o Marji Bastien wzruszyło Davida. Nawet doktór Dufour popadł w zadumanie, gdyż wejście sługi przypomniało mu, iż może na długie lata będzie się musiał rozłączyć z najlepszymi przyjacielem.
— Miałeś słuszność — odezwał się wreszcie David, przerywając milczenie — urocza Marja Bastien będzie dla mnie miłem wspomnieniem. To, coś mi o niej opowiadał, nie zatrze się w mojej pamięci, a przytem będzie mi ona i ciebie, mój druhu, przypominać.
— Bardzo dobrze cię rozumiem i wybacz mi, że wcześniej o tem nie pomyślałem — odrzekł doktór, widząc do głębi wzruszonego przyjaciela. — Widok chłopca musiał ci przywieść na pamięć...
A że doktór wahał się dalej mówić, dlatego odrzekł David, widocznie przygnębiony:
— Tak jest, chłopiec ten przypomniał mi tego, o którym nigdy nie zapomnę, przypomniał mi biednego Ferdynanda, który był w wieku Fryderyka. Dlatego też wzbudził we mnie takie współczucie, które spotęgowało się w podziw dla tak młodej a tak pełnej poświęcenia matki. W życiu koczowniczem, jakie znów zamierzam rozpocząć, będzie mi ona gwiazdą przewodnią; myśl o tej pięknej a tak dzielnej kobiecie nie da mi i o tobie, serdeczny mój druhu, zapomnieć.
— I dla mnie to będzie pociechą, że opuszczasz mnie bogatszy o jedno małe wspomnienie i że cię interesuje ta szlachetna kobieta, którą ja niegdyś znałem i kochałem. Uchowaj Boże, aby ją nadzieje, które w synu pokłada nie zawiodły.
— Skąd to jednak pochodzi, że on przez nią wychowany, przywiązany do niej synowską miłością, teraz tak ciężką sprawia zgryzotę swej matce? Jakiego rodzaju jest ta zgryzota?
— Właśnie ten Fryderyk, któregoś widział tak bladym, wynędzniałym, ponurym, niecierpliwym i gwałtownym, jeszcze przed kilku miesiącami był pełen zdrowia, świeży i wesoły; wówczas trudno było widzieć coś milszego, coś więcej ujmującego, jak jego postępowanie, coś szlachetniejszego, jak jego charakter. Mógłbym ci opowiedzieć o nim kilka zdarzeń, któreby cię nadzwyczajnie ucieszyły.
— Biedny chłopiec! — westchnął David z wyrazem tkliwego politowania. — Wierzę ci Piotrze, ile to boleści, ile goryczy malowało się w jego pięknem, bladem i konwulsyjnie zmienionem obliczu! Nie, nie, to nie może być młodzieniec złego sposobu myślenia; doznaje on jakiegoś nieznanego cierpienia — dodał David z namysłem. — To rzecz szczególna, w krótkim czasie zmienić się tak okropnie.
— Rzecz prawdziwie niepojęta — odpowiedział doktór. — Wszystko razem dotknięte zostało, serce i rozum. Niedawno jeszcze Fryderyk pełen był gorliwości i zapału, nauka była dla niego przyjemnością; wyobraźnia jego była żywa i wzniosła, zdolności rozwijały się w nim wcześnie i nadzwyczajnie. Teraz wszystko zmieniło się tak dalece, że jego matka, zatrwożona tem niedocieczonem rozprzężeniem umysłu swego syna, w nadziei, że nowe zatrudnienia zaostrzą może jego ciekawość, przed miesiącem postanowiła przyjąć dla niego guwernera, który miał obznajmić Fryderyka z niektóremi pociągającemi, i zupełnie nowemi dla niego naukami.
— I cóż?
— W tydzień potem guwerner porzucił ich dom, zniechęcony brakiem wszelkiej ochoty ze strony Fryderyka i urażony jego nieprzyjaznem obejściem i gwałtownością.
— Powiedzże mi, jakim powodom możnaby przypisać tę zmianę?
— Zawsze jestem jeszcze tego samego zdania, co przed kilku miesiącami, to jest, że ponura melancholja Fryderyka, jego ciągłe milczenie, coraz gorszy stan jego zdrowia, ociężałość, niechęć ku wszystkiemu, tudzież gwałtowne postępowanie, wypływają z tego jedynie powodu, że przechodzi właśnie do wieku męskiego. Mamy tysiące przykładów takich przesileń w młodzieży, dosięgającej wieku dojrzalszego. Zwykle nawet w tym wieku, wybitniejsze zarazy charakteru, przybierają już stałą formę, słowem, młodzian zaczyna okazywać się takim, jakim będzie przyszły mąż; takie przejście z jednej epoki do drugiej sprowadza nieraz gwałtowne wstrząśnienia w całym organizmie. Jest więc wielkie prawdopodobieństwo, że Fryderyk zostaje obecnie pod wpływem tej zmiany naturalnej.
— Ale tak jasne tłómaczenie powinno było uspokoić panią Bastion?
— Niestety! mój kochany Henryku, matka nie da się nigdy zupełnie uspokoić, mianowicie taka matka, jak Marja. Przez jakiś czas wskazane przeze mnie powody zmniejszyły jej obawę, ale złe pogarsza się na nowo. Nie zdołasz sobie nawet wyobrazić, z jaką ognistą wymową przedstawiała mi dzisiaj swą trwogę, z jaką boleścią, z jaką goryczą obwiniała sama siebie, wołając: jestem jego matką, a nie mogę odgadnąć, co mu dolega. Więc ja nie mam ani przenikliwości, ani instynktu matki! Jestem jego matką, a on mi nie chce powierzyć przyczyny smutku, który go trawi! Ah! to moja wina... moja wina!... bom nie była dobrą matką; każda matka powinna być za to odpowiedzialną, jeżeli nie potrafi zjednać sobie zaufanie swego syna!
— Biedna kobieta — zawołał David — obwinia się właśnie w chwili, kiedy jej macierzyński instynkt mimo jej wiedzy przychodzi jej w pomoc.
— Jakto, nie rozumiem cię?
— Niezawodnie, jej instynkt mówi jej, że jakkolwiek prawdopodobne jest wyjaśnienie, jakie jej co do stanu jej syna udzieliłeś, jednak, mogłeś się omylić! gdyż pomimo zupełnego w tobie zaufania, pomimo koniecznej potrzeby jaką czuje, ażeby się uspokoić, słowa twoje nie zdołały usunąć jej obawy.
I zamyśliwszy się chwilę, David rzekł do swego przyjaciela:
— Ten ogromny gmach, któryż poza lasu wygląda, wszakże to zamek Pont-Brillant?
Na to zapytanie, które z dotychczasową rozmową dwóch przyjaciół zdawało się nie mieć żadnego związku, doktór ze dziwieniem spojrzał na David‘a i odpowiedział:
— Tak, to zamek Pont-Brillant. Jego teraźniejszy właściciel, młody margrabia, znajdował się w orszaku myśliwych, którzy niedawno przejeżdżali przed naszemi oknami. Ten piękny orszak, ten przepych, wszystko to jest jego własność... ale cóż to może dotyczyć...
— Powiedz mi, czy syn pani Bastien miewał jakie stosunki z rodziną margrabiego?
— Nigdy, to rodzina bardzo dumna, przestaje tylko ze szlachtą okoliczną, i to jeszcze z samym tylko wyborem tej szlachty.
— Ale Fryderyk zna młodego margrabiego?
— Jeżeli go zna, to chyba tylko z widzenia, gdyż powtarzam ci, że młody margrabia jest zbyt dumny, ażeby chciał przestawać z synem prostego mieszczanina.
— Czy ta rodzina jest lubiana w okolicy? — pytał David w coraz większem zamyśleniu.
— Dom Pont-Brillant jest niezmiernie bogaty, wszelkie prawie włości, leżące wokoło zamku na sześć lub siedem godzin drogi, są jego własnością. Do niego należy większa część domów tego miasteczka, gdzie mieszkają wszyscy dostarczyciele zamkowi. Pojmujesz zatem, że w braku szczerego przywiązania i przychylności, własny interes znacznej liczby osób, które zależą od tej zamożnej familji, wymaga, ażeby te osoby okazywały przynajmniej pozory jakiegoś szacunku i przywiązania do niej. Dlatego też pośród okrzyków, które pewnie słyszałeś, kiedy margrabia i jego babka przejeżdżali, może bardzo mało było takich, któreby były zupełnie bezinteresowne; zresztą, państwo de Pont-Brillant wydzielają corocznie pewną sumę dla ubogich, której rozdziałem zajmuje się burmistrz z proboszczem; ale młody margrabia, równie jak jego babka, mało się o to troszczą, ich filozofja bowiem, jak słychać, przewyższa jeszcze filozofję barona de Holbach. Wyobraź sobie znakomitą damę z czasu regencji, z szyderczym ateizmem i bezwstydną mową owych czasów; ale pytam cię jeszcze raz, mój przyjacielu, poco te wszystkie pytania, dotyczące zamku de Pont-Brillant?
— Ponieważ wtedy, kiedym tu był sam na sam z Fryderykiem, zdawało mi się dostrzegać, że młodzieniec ten czuje głęboką nienawiść dla margrabiego.
— Fryderyk! — zawołał doktór ze «zdziwieniem i niedowierzaniem — to być nie może. Powtarzam ci jeszcze raz, jestem nieomylnie przekonany, że on z panem de Pont-Brillant jeszcze ani razu w życiu swojem nie mówił. Co ci się dzieje... Nienawiść ku temu młodzieńcowi? dlaczegóżby? z jakiego powodu?
— Nic nie wiem, ale jestem pewien tego, com widział.
— Cóżeś więc widział?
— Koń, którym Fryderyk i jego matka tutaj przyjechali, urwał się zapewne, z pod okna i wmieszał do orszaku myśliwych; młody margrabia wychłostał go za to szpicrutą tak silnie, że gdybym w tej chwili nie był wstrzymał Fryderyka, byłby się niezawodnie z okna rzucił, z gniewu bowiem i wściekłości zbladł nadzwyczajnie i pogroził pięścią panu de Pont-Brillant.
— Dlatego, ażeby nie trwożyć pani Bastien, powiedziałeś nam...
— Że Fryderyk nierozważnie wychylił się z okna... Powtarzam ci zatem, Piotrze, żem nie stracił z oka ani jednego poruszenia, ani jednego spojrzenia tego nieszczęśliwego młodzieńca. Mówię ci, że on czuje nienawiść dla tego drugiego młodziana.
Wzruszony na chwilę tak silnem przekonaniem David‘a, doktór odpowiedział:
— Być może, iż, z tego powodu Fryderyk dał się unieść gwałtowności charakteru, która w nim zawsze przemaga; ale pomyślże, mój przyjacielu, że ta zmiana, która matkę jego zatrważa i do rozpaczy ją doprowadza, trwa już od kilku miesięcy. Poprzednia scena mogła Fryderyka na chwilę natchnąć gniewem, nienawiść zaś, któraby tak silnie, tak widocznie na ciało i duszę jego działała, musiałaby jakąś okropną i dawniejszą już mieć przyczynę; powtarzam ci zaś, że syn pani Bastien i Rudolf de Pont-Brillant ani razu jeszcze ze sobą nie mówili; żyją oni każdy w swojem kole, z których jedno zupełnie jest obce drugiemu; pomiędzy nimi nie może nastąpić żadne zbliżenie. Skądby więc mogła powstać jaka nienawiść pomiędzy obu młodzieńcami?
— To prawda. Słowa twoje zupełnie są sprawiedliwe, uznaję całą ich słuszność — odpowiedział David z namysłem — a jednak niepojęte jakieś uczucie mówi mi, że to czysto moralna przyczyna w ten sposób działa na Fryderyka. Widzisz, Piotrze — dodał po chwili i ze smutkiem — teraz żałuję niemal, żem tę zajmującą kobietę spotkał u ciebie, dlatego, że ona, również jak jej syn, coraz większe wzbudzają we mnie współczucie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Mówiąc szczerze prawdę, mój przyjacielu, czy może być coś smutniejszego, niż kiedy człowiek czuje tak głębokie a tak daremne dla drugich politowanie? Czy można widzieć coś godniejszego współczucia i uwielbienia, niż ta młoda kobieta, ofiara opłakanego związku, która pomimo tego, z tym synem, który jest piękny, pełen uczucia i rozumu, tak szczęśliwie i tak długo żyła w zupełnej samotności? Wtem, ten byt podwójny nagle zagrożony zostaje jakiemś nieznanem nieszczęściem, ten biedny młodzieniec niknie widocznie w niedocieczonej słabości, jego matka z wzrastającą boleścią zauważa postępy niepojętej choroby, której przyczyny napróżno odgadnąć usiłuje! Ah! zgaduję ja okropną boleść, jej obawy, gdyż i ja kochałem mego biednego Fernanda aż do ubóstwienia — dodał David, tłumiąc z trudnością łzy — a nic nie mogę pomóc, tylko litować się nad tem podwójnem nieszczęściem, i w dalszą udać się drogę, pytając samego siebie: co się stanie z tym szesnastoletnim młodzianem, którego przyszłość zdaje się być tak niepewną? O! ta nieszczęsna niemoc zaradzenia nieszczęściu, którego się człowiek lęka, była i jest zawsze dla mnie męczarnią, którą tylko z wyrzutami sumienia porównaćby można!
— Tak, to prawda — odpowiedział doktór biorąc z tkliwością swego przyjaciela za rękę. — Ileż to razy pisałeś do mnie, że jedyną zgryzotą w twoich długich i uciążliwych podróżach, które w tak szlachetnym przedsiębierzesz celu, była konieczność zimnego przyznawania najobrzydliwszych faktów, najpotworniejszych zwyczajów, najnienaturalniejszych praw, i znoszenia zarazem, że tyle złego tak długie lata... co mówię, tak długie wieki spokojnie szerzyć się mogło. Tak, tak, ja pojmuję, Henryku, jakie uczucia, w takiem sercu, jakiem jest twoje, budzić musi widok złego, i niemożność zaradzenia onemu.
W tej chwili na wieży zamku Pont-Brillant wybiły trzy kwadranse na szóstą.
— Mój drogi przyjacielu, pozostaje nam już tylko kilkanaście minut — rzekł Dawid ocknąwszy się z zamyślenia, w którem się pogrążył i podając rękę doktorowi.
Ten nic nie odpowiedział.
Tylko dwie łzy stoczyły się po jego licach; lecz tłumiąc nareszcie swoje wzruszenie, zawołał:
— Ah! mój drogi Dawidzie, powinienbym już być oswojony z twoim odjazdem... a jednak, sam widzisz... brakuje mi odwagi.
— Słuchaj, Piotrze, zanim dwa lata upłyną, znowu będę u ciebie; będzie to zapewne ostatnia podróż, którą przedsiębiorę... a potem, wszakże znasz moje zamiary, powrócę ażeby raz na zawsze z tobą pozostać.
Doktór kiwnął tylko głową ze smutkiem.
— Nie spodziewam się takiego szczęścia, wiem ja, co pragniesz zapomnieć pośród tego awanturniczego życia, pośród tych niebezpieczeństw, na które się tak zuchwale narażasz... gdyż twoje podróże są równie ryzykowne, jak los bitew... W iluż to już znajdowałeś się niebezpieczeństwach! a teraz właśnie zabierasz się do jednej z najniebezpieczniejszych podróży, jakie tylko wyobrazić sobie można... podróż w głąb Afryki... i ty chcesz, ażebym był spokojny?....
— Zaufaj mojej gwieździe, mój dobry Piotrze, wszakże ty znasz to przysłowie: Są nieszczęśliwi, którymi śmierć pogardza — dodał David ze smutną rezygnacją — niechajże cię to przynajmniej uspokoi... Tak jest, wierzaj mi, my się jeszcze zobaczymy... tu, w tym saloniku.
— Panie David, panie David, kurjerka z Nantes przybyła, już konie przaprzęgają — zawołała stara gospodyni, wchodząc z pośpiechem do pokoju — nie mamy ani chwili czasu do stracenia... pójdź pan pójdź!
— A więc bywaj zdrów, Piotrze — rzekł David ściskając swego przyjaciela z uczuciem najtkliwszego żalu. — Napisz do mnie jeszcze raz do Nantes, i nie zapomnij donieść mi o pani Bastion i jej synu... Jeżeli się dowiem że ta zajmująca kobieta będzie spokojniejszą, zdaje mi się że to będzie dobrą wróżbą dla mojej podróży... A więc, po raz ostatni, bywaj zdrów, do wesołego zobaczenia, mój dobry Piotrze.
— Do zobaczenia! Oby cię Bóg wysłuchał! — odpowiedział doktór Dufour, ściskając David‘a.
— Teraz, Piotrze, odprowadź mnie na pocztę, ażebym wsiadając mógł jeszcze raz dłoń twoją uścisnąć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wkrótce potem Henryk David znajdował się już na drodze do Nantes, gdzie postanowił wsiąść na bryg Endymion, który za kilka dni miał odpłynąć do Gorei.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.