Przejdź do zawartości

Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom II/Pycha/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


I.

Gdy ochmistrzyni odeszła, panna de Beaumesnil pisała dalej w swoim albumie co następuje:
„Ażeby pojąć należycie te nowe wypadki, powinnam cofnąć się w przeszłość, kochana matko.
„Nazajutrz po mojem przybyciu do domu opiekuna poszłam z panną Heleną do kościoła; modliłam się pobożnie, bo o tobie myślałam, droga matko. Wkrótce atoli panna Helena zwróciła mą uwagę na pewnego młodego człowieka, który przed tymże samym ołtarzem modlił się z największą skruchą.
„Młodzieniec ten, jakem się później dowiedziała, nazywa się Celestyn de Macreuse.
„Panna Helena oświadczyła mi, że dlatego zwróciła na niego mą uwagę, iż młodzieniec ten zamiast, jak inni pobożni, klęczeć na podnóżku, klęczał na gołych kamieniach; modlił on się za swą matkę, słyszałyśmy bowiem później, jak prosił księdza, który po naszej stronie jałmużnę zbierał, ażeby w tejże samej kaplicy odprawił jeszcze dziewięć mszy za duszę jego matki.
„Kiedyśmy wychodziły z kościoła, pan de Macreuse stanąwszy przed nami u kropielnicy, podał nam święconą wodę i ukłonił nam się; następnie zebrało się koło niego kilkunastu ubogich, których on hojną obdarzył jałmużną, mówiąc do nich wzruszonym głosem: „Przyjmijcie tę szczupłą ofiarę, jaką wam udzielam w imieniu mej biednej matki, która już nie żyje. Módlcie się za nią“.
„W chwili, kiedy pan de Macreuse zniknął w tłumie wychodzących osób, dostrzegłam pana de Maillefort; czy on szedł do kościoła? czy z niego wychodził? nie wiem tego. Panna Helena ujrzała go jednocześnie ze mną, i zdawała się być zdziwiona, a nawet zaniepokojona jego obecnością. Wróciwszy do domu, wspominała mi kilkakrotnie o panu de Macreuse, którego pobożność zdawała się być tak szczerą, a litość dla biednych, tak wspaniałomyślną; mówiła ona, że nie zna tego pana, ale że obudził w niej nadzwyczajne.zajęcie, ponieważ posiada przymioty, które u dzisiejszej młodzieży prawie nigdy napotkać się nie dadzą.
„Nazajutrz wróciłyśmy jeszcze do tegoż samego kościoła, gdzie i pan de Macreuse znalazł się powtórnie; odbywał on swoje modły w tej co i my kaplicy; tym razem zdawał się tak być zatopionym w swojej pobożności, że po skończonej mszy pozostał jeszcze na kolanach, i posadzki prawie czołem swojem dotykał, tak dalece przygnieciony był swoim bólem; wkrótce potem przechylił się nawznak i zemdlał. W takim stanie odniesiono go do zakrystji. Nieszczęśliwy młodzieniec! rzekła do mnie panna Helena, jak on żałuje swej matki! jakież on musi mieć dobre i szlachetne serce! Podzielałam wzruszenie panny Heleny, gdyż więcej niż ktokolwiek pojmowałam boleść pana de Macreuse, którego łagodne i smutne rysy zwiastowały głęboki żal.
„W chwili, kiedy sługom kościelnym niosącym pana de Macreuse otworzono drzwi zakrystji, pan de Maillefort. który stał w bliskości, roześmiał się niemal głośno i z wyrazem szyderskim. Panna Helena zdawała się być coraz więcej zdziwiona i zmieszana, widząc pana de Maillefort już po raz drugi w kościele. — Ten szatan, powiedziała do mnie, przychodzi do domu bożego jedynie dla dopuszczenia się jakiej niegodziwej sprawy.
„Po południu namówiła mnie pani de La Rochaigue, wbrew mojej chęci, do przejażdżki za miasto z nią i jedną jej przyjaciółką; wstąpiłyśmy po drodze po księżnę de Senneterre, której jeszcze nie znałam, i wyjechałyśmy na pola Elizejskie. Widziałam tam bardzo wiele osób; a kiedy jechałyśmy zwolna, pani de La Rochaigue, rzekła do księżnej de Senneterre: Kochana księżno, czy to tam nie syn pani jedzie konno? Rzeczywiście, to Gerald, odpowiedziała pani de Senneterre, zwracając lornetkę w stronę, którą jej wskazała baronowa. — Spodziewam się przecież, dodała pani de Mirecourt, że on zwróci na nas swą uwagę i przyjedzie nas powitać. O! wtrąciła pani de La Rochaigue, pan de Senneterre nie zaniedba tego uczynić, ponieważ na szczęście, księżna znajduje się z nami. Mówię na szczęście, a mylę się jednak, dodała pani de La Rochaigue, gdyż właśnie obecność księżnej nie pozwala nam wypowiedzieć wszystkiego dobrego, jakie o panu Geraldzie myślimy. — O! co do tego, odpowiedziała pani de Senneterre z uśmiechem, ja nie mam najmniejszej skromności macierzyńskiej, gdyż dla mnie nigdy nie jest dosyć, kiedy słyszę coś dobrego o moim synu. — Powinnabyś pani jednak być zupełnie zadowoloną, rzekła pani de Mirecourt, inaczej bowiem posądzimy cię, że jesteś zbyt wymagającą. — Ale ponieważ właśnie mówimy o panu Senneterre, dodała pani de Mirecourt zwracając się do baronowej, czy wie pani, dlaczego on się w osiemnastym roku życia swego do wojska zaciągnął jako prosty żołnierz? — Nie, odpowiedziała pani de La Rochaigue, wiem tylko, że pan de Senneterre rzeczywiście oddalił się z domu jako prosty żołnierz, pomimo swego urodzenia i godności; tudzież że w nagrodę ran, odniesionych na polu bitwy został ozdobiony krzyżem; ale dlaczego wstąpił do wojska, tego nie wiem. — Wszakże prawda, księżno, dodała pani de Mirecourt zwróciwszy się do księżnej, wszakże prawda, że syn pani dlatego został żołnierzem, że uważał za niegodne siebie kupić sobie zastępcę i wysłać go na swoje miejsce? — Prawda, odpowiedziała pani de Senneterre, taki jest rzeczywiście powód, jaki mój syn nam podał, a mimo łez moich, mimo próśb ojca, zamiar swój uskutecznił. — Jakże to pięknie, zawołała pani de La Rochaigue, ale to też tylko jeden pan de Senneterre jest w stanie powziąć tak rycerskie postanowienie. — A z tego jednego rysu można osądzić całą szlachetność jego charakteru, dodała pani de Mirecourt. — O! mogę to ze sprawiedliwą dumą powiedzieć, że niema lepszego syna, jak mój Gerald, wtrąciła pani de Senneterre. — O kim świat mówi: to dobry syn, dla tego nie potrzeba już większych pochwał, odpowiedziała pani de La Rochaigue.
„W milczeniu słuchałam powyższej rozmowy, podzielając zapał, jakim szlachetny postępek pana de Senneterre, który wolał zapisać się jako prosty żołnierz, aniżeli kogo innego wysłać na pole bitwy, natchnął towarzyszące mi osoby.
„W tej chwili kilku młodych jeźdźców przejechało zwolna koło naszego pojazdu; jeden z nich zatrzymał się, a następnie zwrócił swego wierzchowca ku naszej karecie, która posuwała się wolnym krokiem.
„Tym jeźdźcem był pan de Senneterre. Pozdrowił naprzód swą matkę, potem pani de La Rochaigue przedstawiła mi go; przemówił do mnie kilka uprzejmych słów i rozmawiając czas jakiś z towarzyszącemi mi damami, jechał obok nas. Nie widziałam żadnego świetniejszego powozu, w którymby siedzące osoby nie zamieniły choć kilku grzecznych wyrazów z panem de Senneterre, który zdawał się budzić powszechne zajęcie.
„Podczas swej rozmowy z nami, był bardzo wesoły, nieco ironiczny, ale bez złośliwości; szydził tylko z uderzających śmieszności, które dla każdego były widoczne.
„Na chwilę przed opuszczeniem nas przez pana de Senneterre, zbliżył się do nas wspaniały powóz, zaprzężony w cztery konie, który również posuwał się wolnym krokiem; w powozie tym siedział jakiś mężczyzna, któremu wiele osób kłaniało się z uszanowaniem; mężczyzna ten złożył panu de Senneterre głęboki ukłon, lecz, książę zamiast oddać mu złożone sobie uszanowanie, zmierzył go od stóp do głowy wzrokiem jak najpogardliwszym. — Ah! mój Boże, panie de Senneterre! zawołała pani de La Rochaigue z wielkiem zdziwieniem. Przecież to pan de Tilleu przejechał. — Więc cóż stąd? — On się panu ukłonił. — Prawda, spotkała mnie ta nieprzyjemność, odpowiedział pan de Senneterre z uśmiechem. — A pan nie odpowiedziałeś na jego ukłon? — Nie, pani, ja się już nie kłaniam panu de Tilleu. — A jednak wszyscy mu się kłaniają! — To bardzo niesłusznie. — Dlaczegóż to, panie de Senneterre? — Jakto? dlaczego? A jego zajście z panią de...
„Lecz nie dokończył słów swoich, w czem zapewne przeszkodziła mu moja obecność; a zwróciwszy się następnie do pani de La Rochaigue, dodał: Czy pani wiesz o jego postępku z pewną margrabiną? — Bezwątpienia. — Otóż, pani, człowiek, który tak nikczemnie, tak podle postępuje, jest nędznikiem, a ja nigdy nie kłaniam się takim ludziom. — Jednak w świecie przyjmują go, rzekła pani de Mirecourt. — Tak, dlatego, że prowadzi najznaczniejszy dom w Paryżu, odpowiedział pan de Senneterre, i ponieważ każdy pragnie u niego bywać, i bywa także, a jednak to jest niegodne. — Ah! panie Geraldzie, zawołała pani de Mirecourt, zbyt wielki z pana rygorysta. — Ja! odpowiedział pan de Senneterre z uśmiechem, ja, rygorysta, jakaż to okropna potwarz! Dowiodę pani, że jest zupełnie przeciwnie; proszę bardzo, przypatrz się pani dobrze temu małemu kabrjoletowi, który ku nam nadjeżdża, i... — Geraldzie, zawołała żywo pani de Senneterre, która spojrzawszy na mnie, skinęła na swego syna; ja zaś prawie machinalnie zwróciłam głowę w stronę skąd nadjeżdżał powóz wskazany przez pana de Senneterre, w którym siedziała jakaś młoda i bardzo piękna kobieta, ścigająca go ciekawym wzrokiem.
„Na głos swej matki i spojrzenie, które na mnie zwróciła, pan de Senneterre ugryzł się tylko w usta i odpowiedział z uśmiechem: — Masz słuszność, kochana matko, aniołowie byliby zbyt nieszczęśliwi, gdyby się dowiedzieli. że są także i szatany na świecie.
„Nie ulega wątpliwości, że ten rodzaj usprawiedliwienia się księcia de Senneterre do mnie był wymierzony, ponieważ obie moje towarzyszki spojrzały na mnie z uśmiechem, a ja zmieszałam się bardzo.
„Gdy nadeszła chwila w której miałyśmy powrócić do domu, pani de Senneterre powiedziała do swego syna: — Do zobaczenia Geraldzie, wszakże będziesz dzisiaj ze mną na obiedzie? — Nie, moja matko, przebacz mi żem cię nie uprzedził, lecz inaczej rozporządziłem dzisiejszym moim wieczorem. — To wielkie dla ciebie nieszczęście, odpowiedziała księżna z uśmiechem, gdyż właśnie ja sama rozporządziłam twoją osobą. — Bardzo dobrze, odpowiedział pan de Senneterre uprzejmie, w takim razie, napiszę bilet usprawiedliwiający, a potem przybędę na twoje rozkazy, kochana matko.
„Pan de Senneterre pożegnał się z nami i puścił swego wierzchowca największym pędem, powodując nim bardzo zręcznie i z prawdziwym wdziękiem. Gdy zastanawiałam się nad tem, smutek opanował mą duszę, gdyż całe zachowanie się, jak równie zręczność pana de Senneterre, przypominały mi rzadką zręczność i doskonałość jazdy mojego biednego ojca.
„O ile wnosić mogłam z tej rozmowy, chociaż pan de Senneterre tylko kilka słów do mnie przemówił, zdaje mi się przecież, że posiada charakter szczery, szlachetny, śmiały i że jest bardzo uległy swej matce. Zresztą, towarzyszące mi damy były tegoż samego zdania, albowiem nie ustawały w swoich pochwałach, aż do chwili, kiedyśmy się rozłączyły.
„Przez następne dwa dni widziałyśmy znowu pana de Macreuse w kościele; jego boleść wydawała mi się równie wielką lecz spokojną, albo raczej zamkniętą w sobie. Dwa czy trzy razy spojrzał na nas przypadkiem, i nie wiem dlaczego, serce moje ścisnęło się, kiedym jego łagodne, smutne rysy, oraz jego pokorną i nieśmiałą powierzchowność porównała z postawą i ujmującą swobodą księcia de Senneterre.
„Na drugi dzień po naszej przejażdżce na Polach Elizejskich, udałam się z moim opiekunem do ogrodu Luksemburgskiego, jakem mu to poprzednio obiecała. Zwiedziliśmy już oranżerje i piękne plantacje róż, gdy następnie spotkaliśmy jednego z przyjaciół pana de La Rochaigue; przedstawił mi go mój opiekun, zdaje mi się pod nazwiskiem barona de Ravil. Towarzyszył on nam chwilkę czasu, ale później wydobywszy zegarek, powiedział do pana de La Rochaigue: Proszę mi przebaczyć, że muszę opuścić państwo; ale nie chciałbym się spóźnić na dzisiejsze sławne posiedzenie. — Jakie posiedzenie? zapytał mój opiekun. Jakto! baronie, pan nie wiesz, że dzisiaj pan de Mormand będzie mówić? — Czy być może? — Niezawodnie; dzisiaj cały Paryż znajduje się w izbie parów, bo kiedy pan de Mormand mówi, to jest rzadkie zjawisko. — Wierzę temu bardzo, ale bo jakiż to zadziwiający talent! odpowiedział mój opiekun. Jest to człowiek, który nieomylnie lada chwila zostanie ministrem. Ah! jaka szkoda, żem wcześniej o tem nie wiedział. Jestem przekonany, kochana pupilko, że to posiedzenie byłoby panią zajęło, pomimo dzieciństw, jakie ci moja żona nagadała. Byłaby mnie ona niezawodnie posądziła o podejście, gdybym ją mógł był nakłonić do przybycia na dzisiejsze posiedzenie. — Ale jeżeliby pani miała najmniejszą ochotę, rzekł pan de Ravil do mego opiekuna, w takim razie gotów jestem na rozkazy państwa... gdyż właśnie gdym spotkał się z wami, oczekiwałem na moją kuzynkę i jej męża, którzy zapewne już nie przyjdą; zaopatrzyłem się w bilety do wygodnej loży, jeżelibym więc mógł państwu służyć... — Na honor! cóż pani na to powie? — Zastosuję się zupełnie do życzenia pana, a przytem zdaje mi się, dodałam ze względu na mego opiekuna, że posiedzenie parów musi być bardzo zajmujące. — A więc dobrze! przyjmuję twą ofiarę, kochany panie de Ravil, odpowiedział pan de La Rochaigue z zapałem, będzie pan miał to rzadkie szczęście towarzyszenia mojej ukochanej pupilce w dniu, w którymi pan de Mormand wystąpi na mównicy. Wyraźnie sam los nam sprzyja.
„.Przyśpieszyliśmy kroku, ażeby jak najprędzej stanąć w pałacu Luksemburgskim.
„W chwili kiedyśmy wychodzili z alei, spostrzegłam pana de Maillefort, który zdawał się za nami postępować. Zdziwiło mnie to i zmieszało nieco.
„Dlaczegóż muszę wszędzie spotykać tego złośliwego człowieka? rzekłam do siebie; któż go mógł zawiadomić o naszych zamiarach?
„W loży słuchaczów, którąśmy zajęli, znajdowało się już wiele znakomitych kobiet; ponieważ przybyliśmy później od innych, przeto zajęłam miejsce na jednej z ostatnich ławek pomiędzy moim opiekunem, a panem de Ravil.
„Gdy wkoło nas powszechnie mówiono, że na tem posiedzeniu ma zająć głos jeden ze sławniejszych mówców (nie była to mowa o panu de Mormand) pan de Ravil odpowiadał, że niema sławniejszego mówcy jak pan de Mormand, i że cały tłum słuchaczów poto tylko przyszedł, ażeby jego słyszeć. Prawie w tejże samej chwili wstąpił on na mównicę i zapanowała głęboka cisza.
„Nie byłam w stanie ocenić mowy pana de Mormand i po większej części nie rozumiałam jej wcale; treścią jej były rzeczy, które są dla mnie zupełnie obce, ale byłam zdziwiona zakończeniem tej mowy, w której z wielkiem współczuciem ubolewał nad smutnym losem rodzin rybaków, które nad brzegiem morza oczekują ojca, syna lub męża, w chwili kiedy burza zaczyna się podnosić.
„Przypadek zrządził, że pan de Mormand obrócił się w naszą stronę, kiedy wymawiał te tkliwe wyrazy; jego nakazujące cześć oblicze było ożywione głębokiem współczuciem, nad losem nieszczęśliwych, w których obronie stawał. — On godzien uwielbienia, rzekł pan de Ravil, ocierając zwilżone oczy, i zdając się być nadzwyczajnie wzruszonym. — Pan de Mormand jest boski! zawołał mój opiekun, jego mowa jest dostateczną, ażeby polepszyć los tysiąca rodzin rybackich.
„Przy końcu tej mowy odezwały się dosyć silne oklaski; pan de Mormand chcialł właśnie opuścić mównicę, gdy inny par z twarzą złośliwą i szyderską powstał ze swego miejsca i powiedział:
„Proszę izbę o pozwolenie mi na zadanie jednego tylko, prostego pytania panu hrabiemu de Mormand, zanim opuści mównicę, i zanim jego szlachetne i nagłe politowanie nad rybakami stokfiszu nie ostygnie. — Mojem zdaniem, panie baronie, rzekł pan de Ravil do mego opiekuna, moglibyśmy już opuścić lożę, gdyż obawiam się wielkiego tłoku; pan de Mormand już skończył, więc słuchacze będą się chcieli oddalić, ponieważ teraz nie będzie już nic zajmującego.
„Pan de la Rochaigue podał mi rękę, i w chwili, kiedyśmy wychodzili z sali, całe zgromadzenie wydawało głośne śmiechy. — Wiem już co to znaczy, rzekł pan de Ravil; pan de Mormand karci swojemi szyderstwy szaleńca, który się odważył zadać mu jakieś pytanie, bo kiedy ten de Mormand zechce, to potrafi być dowcipnym jak sam djabeł.
„Mój opiekun zaproponował mi dalszą przechadzkę aż do obserwatorjum; zgodziłam się na to.
„Pan de Ravil towarzyszył nam jeszcze. — Panie baronie, rzekł on do mego opiekuna, czy zauważyłeś panią de Bretigny, która prawie jednocześnie z nami wyszła z posiedzenia? — Żonę ministra? nie, nie widziałem jej, odpowiedział mój opiekun. — Żałuję pana, mój baronie, gdyż byłbyś ujrzał jednę z najdoskonalszych kobiet, jaką tylko można napotkać; trudno sobie wyobrazić, jak ona umie korzystać ze swego położenia, jako żona ministra; ile ona czyni dobrego, ile niesprawiedliwości naprawia, ile wsparć wyjednywa, jest to prawdziwa opatrzność. — Nie dziwi mnie to bynajmniej, odpowiedział mój opiekun, w położeniu, jakie zajmuje pani de Bretigny, można tyle dobrego wyświadczyć, bo... I nie dokończywszy słów swoich, mój opiekun powiedział do pana de Ravil: — Ah! mój Boże! Wszakże to on! tam w tej samotnej alei! Patrz pan, przechadza się sam jeden i ogląda kwiaty. — Kto taki? baronie? — Pan de Mormand, patrzajże pan! — Rzeczywiście, odpowiedział de Ravil, tak to on, to de Mormand, przychodzi tu, zapomnieć o swoim świeżo odniesionym triumfie, ażeby wytchnąć po wielkich pracach politycznych, poprzestając na oglądaniu kwiatów, rzeczy najprostszej w świecie. Zresztą, jego świetne powodzenie jest także dowodem jego pięknych i rzadkich skłonności. Czego on szuka? samotności i kwiatów. — Czy znasz baronie, pana de Mormand? zapytał mój opiekun. — Bardzo mało, spotykam go czasem w towarzystwie. — Ale znasz go przynajmniej tyle, ażeby go zaczepić, nieprawdaż? — O! ma się rozumieć. — Wybornie! zatem idź pan do niego i powinszuj mu odniesionego zwycięstwa; my pójdziemy za panem i przypatrzymy się zbliska temu wielkiemu mężowi. Cóż pani powiesz na ten nasz spisek, panno Ernestyno? — Pójdę z panem, gdzie tylko zechcesz; przyjemną jest rzeczą widzieć człowieka tak znakomitego, jakim zdaje się być pan de Mormand.
„Poczem udaliśmy się inną ulicą, prowadzeni przez pana de Ravil, stanęliśmy wkrótce w alei, w której znajdował się nasz mówca; na grzeczności i pochwały, któremi go obsypał pan de Ravil, a przy tej sposobności i mój opiekun de Mormand odpowiadał z największą skromnością i prostotą, przemówił do mnie dwa czy trzy razy bardzo uprzejmie, a po krótkiej rozmowie, pozostawiliśmy go w jego samotnej przechadzce. — Ktoby to pomyślał, rzekł de Ravil, że ten człowiek tak skromnej powierzchowności, będzie może przed upływem sześciu miesięcy rządzić całą Francją! — Powinieneś był powiedzieć, kochany baronie, odpowiedział mój opiekun, powierzchowności tak odznaczającej się, gdyż pan de Mormand za pierwszem spojrzeniem robi wrażenie wielkiego człowieka; jest on otwarty, ale przytem nakazujący poszanowanie; zaiste, nie jest on żadnym z tych nędznych wietrzników, którzy tylko o swojej toalecie i włosach myślą! — Dlatego też podobni wietrznicy rzadko powoływani zostają do rządzenia Francją, dodał pan de Ravil; mówię rządzenia, gdyż pan de Mormand nie przyjąłby żadnego podrzędnego ministerstwa; zostanie on prezesem gabinetu, który sam sobie utworzy. Ah! mój Boże! zawołał pan de La Rochaigue, przecież kilka miesięcy temu już wszystkie dzienniki mówiły o nim, jako o prezesie nowego ministerjum. — Daj Boże, ażeby tak się stało, kochany baronie, daj Boże! dla dobra Francji, dla pokoju Europy, dla szczęścia świata! dodał pan de Ravil wzruszonym głosem, poczem opuścił nas wkrótce.
„W taki sposób, kochana matko, spotkałam po raz pierwszy panów: de Macreuse, de Senneterre i de Mormand.
„Posłuchaj teraz dalszych skutków tych tak rozmaitych spotkań“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.