Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom I/Pycha/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Książę de Senneterre, młody człowiek, prawie w tymże samym wieku co Oliwier Raimond, miał uderzającą powierzchowność, rysy bardzo przyjemne, włosy i wąsy czarne, piękne, łagodne, niebieskie oczy; ubrany był starannie, lecz z prostotą.
— Mój wuju — rzekł Oliwier do starego marynarza — przedstawiając mu księcia de Senneterre — oto jest Gerald, mój najlepszy przyjaciel, o którym ci mówiłem.
— Cieszy mnie to serdecznie, widzieć pana w moim domu — rzekł weteran prostodusznie lecz szczerze, i podał rękę przyjacielowi swego siostrzeńca.
— A ja, mój komendancie — odpowiedział Gerald z pewnem hierarchicznem uszanowaniem, do którego w życiu wojskowem się przyzwyczaił — ja szczęśliwy jestem, że mogę rękę pańską uścisnąć; znam pana ojcowską dobroć dla Oliwiera, a ponieważ poczęści jestem jego bratem, przeto łatwo pan pojmiesz, jak wysoko pańską dobroć dla niego cenić potrafię.
— Moi panowie, gdzie wolicie jeść obiad, w domu, czy też tutaj w altanie, jak zwykle, kiedy jest piękna pogoda? — zapytała pani Barbancon.
— Będziemy jedli w altanie, kochania pani Barbancon, jeżeli komendant pozwoli — rzekł Gerald, — pogoda cudna, na świeżem powietrzu będzie nam bardzo przyjemnie.
— To pan mnie znasz? — zawołała gospodyni, spoglądając ze zdziwieniem to na Oliwiera, to na księcia de Senneterre.
— Czy cię znam, pani Barbancon — odpowiedział Gerald wesoło — ileż to razy opowiadał mi Oliwier o pani; nawet nieraz pokłóciliśmy się o panią. Czy pani uwierzysz temu?
— O mnie?
— Nieinaczej, ten szatan Oliwier jest zapamiętałym Bonapartystą, i nigdy nie mógł tego darować pani, jeżeliśmy powstawali na tego bezecnego tyrana, ja stawałem z pani strony, bo i ja nienawidzę tego tyrana — dodał Gerald głosem tragicznym — tego zbrodniarza, tego wilka korsykańskiego!
— Wilk korsykański! O! więc pan jesteś naszym przyjacielem, dobrze, podaj mi pan rękę. Tak! my stworzeni jesteśmy dlatego, ażeby się wzajemnie rozumieć — zawołała gospodyni z postawą triumfującą. I podała Geraldowi swą kościstą rękę; ten odpowiedział spiesznie na jej uściśnienie i rzekł z uśmiechem do starego marynarza:
— Na honor, mój komendancie, miej się na ostrożności, i ty także, Oliwierze, strzeż się. Macie teraz silnych przeciwników.
Pani Barbancon była sama jedna przeciw wam obu, ale teraz znalazła we mnie potężnego sprzymierzeńca.
— Ale, tymczasem, mamo Barbancon! — rzekł Oliwier, spiesząc na pomoc swemu przyjacielowi, gdyż gospodyni zamierzała go już wyłącznie dla siebie zagarnąć. — Gerald umiera z głodu; pani o tem wcale nie myślisz. Dalej, dalej, ja przyniosę stół i pomogę nawet nakryć.
— To prawda, zapomniałam o obiedzie — i odchodząc spiesznie do kuchni, rzekła do siostrzeńca swego pana: — Czy mi pan pomożesz, panie Oliwierze?
— Idę zaraz — odpwiedział młody podoficer.
— O! mój kochany — zawołał Gerald — czy myślisz, że ja ci pozwolę kręcić się samemu? — Potem zwrócił się do starego żeglarza: — Czy komendant pozwali? Ja nie robię żadnych ceremonij; kiedyśmy byli podoficerami, nieraz nakrywaliśmy stoły dla naszych kolegów; zobaczysz pan teraz, że niebardzo jestem niezgrabny.
Z trudnością przyszłoby opisać, jak wesoło, a przytem jak naturalnie i przyzwoicie Gerald pomagał swojemu dawnemu towarzyszowi broni nakrywać do stołu w altanie, wszystko to odbyło się tak prosto, tak wesoło, że możnaby mniemać, iż młody książę dłużej jeszcze, jak jego przyjaciel, żył w mierności graniczącej niemal z ubóstwem.
Rozumie się samo z siebie, że podczas tej wesołej uczty, stary marynarz, delikatnie wezwany przez Geralda, zaczął opowiadać swoje kampanje; następnie gdy już uiszczono dług szacunku, należnego wiekowi weterana, obaj młodzieńcy zaczęli wywoływać rozmaite wspomnienia ze swego szkolnego i żołnierskiego życia.
Zanim przystąpimy do dalszego opowiadania, opiszemy najprzód położenie altany; opierała się ona o mur otaczający ogródek i przez otwór znajdujący się w tymże murze, opatrzony kratą, można było z niej widzieć, co się działo na przyległej, mało uczęszczanej ulicy.
Weteran zapalił swą fajkę, Gerald i Oliwier cygara; młodzieńcy rozmawiali już od pewnego czasu o dawnych szkolnych i wojskowych towarzyszach, a nareszcie Oliwier rzekł do swego przyjaciela:
— Ale, ale, co się też stało z owym łotrem Macreuse, który nas jeszcze w kolegjum szpiegował? Przypominasz go sobie? gruby, jasnowłosy, odrażający chłopak, któremuśmy czasem we dwóch skórę łatali, ponieważ był dwa razy grubszy i mocniejszy od każdego z nas pojedynczo.
Gdy usłyszał nazwisko Macreuse, twarz Geralda przybrała szczególny wyraz niechęci i wzgardy, i odpowiedział:
— Do djabła! Zbyt lekko mówisz o panu Celestynie de Macreuse.
— Co, de Macreuse? — zapytał Oliwier — on dodał do swego nazwiska de, on? nie wiedzieliśmy przecież nigdy, ani skąd przybył, ani kto był jego ojcem lub matką. On był taki biedny, że za jeden grosz połykał po sześć chrabąszczy. Nie lubiłem go nigdy, ponieważ wszystko czynił, ażeby ubóstwo pogardą otoczyć.
— A potem, on z natury był okrutny — dodał Gerald — przypominasz sobie owe młode ptaszki, którym oczy szpilką powykłuwał, ażeby zobaczyć, jak też potem będą latały?
— Niegodziwiec! — zawołał weteran z obrzydzeniem, buchnąwszy kilka razy wielkiemi kłębami dymu. — Taki człowiek powinien w psiej skórze być pochowanym, jeżeli go pierwej nie powieszą.
— Zdaje mi się, że pańska przepowiednia, mój komendancie, zostanie spełniona — rzekł Gerald z uśmiechem, poczem odwrócił się do Oliwiera. — Bardzo się zdziwisz skoro ci opowiem, co się przytrafiło panu Celestynowi de Macreuse. Kiedym wyszedł ze służby, rozpocząłem moje dawne życie paryskie. Zdaje mi się, żem ci już mówił, jak to w naszym świecie, wiesz, że my się tak na przedmieściu St. German wzajemnie nazywamy, ludzie trudni są w wyborze towarzystwa; wyobraź sobie moje zdumienie, kiedym pewnego razu, w salonie mojej matki usłyszał głos lokaja meldującego pana de Macreuse. Był to nasz dawny kolega. Zachowałem tak przykre wrażenie o tym niegodziwym człowieku, że zbliżyłem się do mej matki i powiedziałem: Dlaczego, moja mamo, przyjmujesz u siebie tego pana, który ci dopiero co złożył swoje uszanowanie, tego ogromnego blondyna albo raczej żółtaka? — Przecież to jest pan de Macreuse, odpowiedziała, moja matka z pewnem poszanowaniem. — A cóż tak zaszczytnie przemawia za tym panem de Macreuse, moja mamo kochana? Jeszcze go nigdy u ciebie nie widziałem? — Nie, bo właśnie powrócił z długiej podróży, odpowiedziała mi. Jest to młody człowiek, bardzo wykształcony, odznaczający się przykładają pobożnością, i obok tego założyciel towarzystwa świętego Polikarpa. — Do djabła! a jakież to jest, to towarzystwo, moja mamo? — Jest to pobożne towarzystwo, którego celem jest zachęcać ubogich, ażeby z uległością znosili swą nędzę; towarzystwo przekonywając ich, że im więcej cierpią na ziemi, tem szczęśliwsi będą w przyszłem życiu. — Jeżeli to nie jest prawda, to przynajmniej dobry pomysł, rzekłem do mej matki z uśmiechem. Ale zdaje mi się, że ten człowiek ma zanadto rumiane lica i zbyt czerwone uszy, ażeby mógł rozprawiać o korzyściach niedostatku i cierpienia w życiu doczesnem. — Mój synu, rzekła moja matka uroczyście; w tych sprawach nie żartuję nigdy. Najczcigodniejsze osoby przystąpiły do dzieła pana de Macreuse, który dla dopięcia zamierzonego celu okazuje prawdziwie apostolską gorliwość. Ale otóż i on nadchodzi, przedstawię cię jemu. — Moja matko, zawołałem z pośpiechem, proszę cię nie czyń tego, byłbym zmuszony okazać się niegrzecznym. Jegomość ten nie podoba mi się, a to, co ja wiem o nim, czyni mój wstręt do niego niezwyciężonym. Byliśmy razem w szkołach, i... Nie mogłem więcej mówić, gdyż Macreuse zbliżył się do mej matki, a ja pozostałem przy niej. — Kochany panie de Macreuse, rzekła głosem jak najsłodszym do swego protegowanego, rzucając na mnie surowem spojrzeniem, przedstawiam panu mojego syna, dawniej pańskiego towarzysza szkolnego, który pragnie odnowić znajomość z panem. Macreuse ukłonił mi się bardzo nisko i rzekł: Przez pewien przeciąg czasu byłem nieobecny w Paryżu i nie wiedziałem wcale o powrocie pana do Francji; nie spodziewałem się zatem, ażebym dzisiaj mógł mieć zaszczyt spotkać pana u jego mamy; rzeczywiście byliśmy razem w szkołach... i... O! tak, prawda, mój panie, powiedziałem, przerywając dalszą jego mowę, i, jeżeli sobie dobrze przypominam, szpiegowałeś nas pan zawsze ze strony profesorów, za grosz zjadałeś pan po sześć chrabąszczy, i szpilką wykluwałeś oczy młodym ptaszętom; a robiłeś to pan zapewne w tej błogiej nadziei, że ich cierpienia zostaną im w przyszłem życiu policzone?
— Wybornie — zawołał komendant, śmiejąc się głośno.
— I cóż Macreuse odpowiedział na to? — zapytał Oliwier.
— Szeroka i wypasła twarz niegodziwca oblała się szkarłatem, chciał się uśmiechnąć, i coś wyjąkać, lecz moja matka, która groźnie na mnie spojrzała, powstała nagle i rzekła do niego, ażeby go wyprowadzić z kłopotu: Panie de Macreuse, czy pan podasz mi rękę, pójdziemy na herbatę?
— Ale — zagadnął Oliwier — jakimże sposobem podobny człowiek znalazł przystęp do waszego towarzystwa?
— Niewiadomo — odpowiedział Gerald. — Skoro tylko pierwsze drzwi w świecie otworzą się komu, to już wszystkie inne otwierają mu się łatwo; lecz kto te pierwsze tak trudne do przebycia drzwi temu człowiekowi otworzył, tego nie wiemy. Niektórzy jednak sądzą, że został wprowadzony do towarzystwa przez niejakiego księdza Ledoux, który znakomity wpływ wywiera w naszej części miasta. Nie jest to wcale nieprawdopodobnem, i dlatego też mam równy wstręt do tego księdza, jak i do naszego Macreuse. Zresztą gdyby moja wzgarda dla tego niegodziwca potrzebowała jakiego usprawiedliwienia, to wyrok, jaki pewien szczególny człowiek, który się przecież nigdy w spostrzeżeniach swoich nie myli, na niego wydał, zupełnie mnie zdoła uniewinnić.
— A cóż to za nieomylny człowiek? — zapytał Oliwier z uśmiechem.
— Mały garbusek, ot tak może wielki — rzekł Gerald, podnosząc rękę nie wyżej nad pół pięty stóp wysokości.
— Garbusek? — dodał Oliwier nadzwyczajnie zdziwiony.
— Tak, człowiek ułomny, dowcipny i uszczypliwy jak szatan, nieugięty, jak sztaba żelazna, dla tych, którymi pogardza, lub których przynajmniej nie poważa, ale pełen uprzejmości i poświęcenia dla ludzi, których szanuje, a takich jest mała liczba. Zresztą nie tai on przed nikim niechęci lub współczucia, jakie niektóre osoby w nim wzbudzają.
— Szczęście to jest dla niego, że jego ułomność upoważnia go do tak otwartego postępowania — wtrącił komendant — bo inaczej garbus pański nie raz w djablą mógłby się wplątać sprawę.
— Jego ułomność? — rzekł Gerald z uśmiechem — lubo margrabia de Maillefort jest okropnie garbaty, jest on przecież...
— Więc to jest margrabia? — przerwał Oliwier.
— Margrabia najczystszej rasy, i bardzo starożytnego rodu; jest to drugi syn książęcego domu de Hautmartel, którego głowa od roku 1830 do Niemiec się przeniosła; ale chociaż pan de Maillefort jest okropnie garbaty, mimo tego jest rześki i silny jak najdorodniejszy młodzieniec, pomimo czterdziestu pięciu lat wieku, a nadto, ty i ja, nie chwaląc się wcale, jesteśmy dzielnymi rębaczami, czy tak?
— Nie inaczej.
— Otóż, margrabia na dwanaście uderzeń raniłby nas w ośmiu przynajmniej. Każde jego cięcie godne jest niezrównanego Bertranda, lekki jak ptaszek, szybki jak piorun.
— Już i ja tego dzielnego garbuska szczerze polubiłem — zawołał weteran z wielkiem zajęciem — jeżeli odprawiał jakie pojedynki, to wyobrażam sobie komiczną postawę jego przeciwników.
— Rzeczywiście, nie mało on już odbył pojedynków, w których odznaczył się zawsze swojem wesołem szyderstwem, zimną krwią i odwagą — odpowiedział Gerald — często mówił mi o tem mój ojciec, który był jego przyjacielem.
— I on, pomimo swojego garbu — zapytał Oliwier — pokazuje się w towarzystwie?
— Czasami bywa codziennie, a czasami nie widzimy go i przez kilka miesięcy; charakter ma niesłychanie oryginalny.Mój ojciec wspominał mi, że margrabia był długo nadzwyczajnie smutny; co do mnie, widziałem go zawsze bardzo wesołym, zawsze żartobliwym i zajmującym.
— Ale muszą go się lękać jak ognia — rzekł Oliwier — przy jego odwadze, zręczności w szermierce i wyższości umysłu.
— Doprawdy, nie zdołasz sobie wyobrazić, jak on przez samą swoją obecność niektóre osoby pozbawia przytomności, trwoży je, przywodzi do nicości, osoby, którym nasze towarzystwo, co jest tak drażliwem w drobnostkach, dozwala wstępu do swoich salonów, pomimo, że zna ich nikczemność. Lecz wracając do naszego Macreuse, ten, skoro tylko zobaczy margrabiego, wchodzącego jednemi drzwiami, natychmiast ucieka drugiemi.
Rozmowa ta przerwana została zdarzeniem, które w innej części miasta byłoby zupełnie nieznaczącem, lecz na przedmieściu Batignolles było nadzwyczajnem.
Wspaniała kareta zaprzężona w dwa, piękne konie, zatrzymała się przed samym zakratowanym otworem altany, w której się znajdowali nasi biesiadnicy. Kareta ta była próżna.
Lokaj, siedzący obok stangreta w bogatej liberji, zsiadł z kozła, wydobył z kieszeni list, którego adres zdawał się czytać, obejrzał się na wszystkie strony, jakgdyby szukał numeru, a wreszcie oddalił się, dając stangretowi do zrozumienia, ażeby za nim pojechał.
— Od dziesięciu lat — rzekł stary marynarz — jest to pierwsza kareta tego rodzaju, którą widzę w Batignolles, jest to nadzwyczajnie pochlebne dla naszego przedmieścia zjawisko.
— Rzeczywiście! rzadko napotyka się piękniejsze konie — dodał Oliwier głosem znawcy — czy to nie twój pojazd, Geraldzie?
— O! ty mnie uważasz za jakiego miljonera? — wesoło odpowiedział młody książę — mam tylko jednego wierzchowca, i zwykle każę zaprzęgać do kabrjoletu jednego z dwóch koni mej matki, jeżeli sama nigdzie nie wyjeżdża. Oto cała moja stajnia... Jednakże nie przeszkadza mi to być równie wielkim miłośnikiem koni jak namiętnym myśliwym. Ale, ponieważ właśnie o koniach mówimy, czy też przypominasz sobie owego nieokrzesanego Mormand‘a, który także był naszym towarzyszem szkolnym?
— Mormand? pamiętam, także jeden niezbyt lubiany przez nas, gdzie on się obraca?
— I to także — człowiek znakomity!
— On... żartujesz!
— Znakomity człowiek, powtarzam ci, dziedziczny pan Francji, ma swoje krzesło w Izbie, często miewa polityczne mowy, posłuchaj go tylko, to kandydat do godności ministra.
— Mormand!
— Rzeczywiście, tak jest, mój drogi Oliwierze, ma on swoje znaczenie; jest niesłychanie nudny, ciężki i niemal głupi, w nic innego nie wierzy, tylko w swoje zasługi, a przytem wszystkiem owładnięty został jakąś nieugaszoną żądzą wyniesienia się; należy on do tego rodzaju ludzi, którzy są zazdrośni i nieprzyjaźni, dlatego, że są mierni, albo mierni dlatego, że nieprzyjaźni; takie istoty dźwigają się w górę z nadzwyczajną zręcznością; Mormand ma szerokie plecy, gdyż gibki, celu swego dopnie, bo go sama natura do tego usposobiła.
W tej chwili lokaj, który oddalił się z karetą, powrócił tąż samą drogą; przez otwór w murze spostrzegł zebrane w altanie osoby, zbliżył się do kraty i przyłożywszy rękę do kapelusza, zapytał:
— Proszę panów, czybyście byli łaskawi powiedzieć mi, czy ten ogród nie należy do domu pod numerem siódmym?
— Tak jest, mój chłopcze — odpowiedział komendant.
— Więc ten ogród należy pewnie do lokatorów dolnego pomieszkania? — zapytał służący.
— Tak, dlaczegóż to?
— Proszę mi wybaczyć, ale już trzy razy dzwoniłem i nikt mi nie odpowiedział.
— To ja sam mieszkam na dole, czegóż potrzebujesz?
— Mam tu bardzo pilny list do niejakiej pani Barbancon, która tu ma mieszkać.
— Tak jest, tak, ona tu mieszka — odpowiedział weteran z coraz większem zdziwieniem. Wtem ujrzał w końcu ogrodu swą gospodynię i zawołał:
— Hej! Mamo Barbancon, podczas kiedy tam knujesz jakieś szkodliwe spiski przeciw moim robotom, już trzy razy u drzwi dzwoniono, a pani nic nie słyszysz, pójdźno pani do nas, jest tu list do ciebie.