Serce dzwonu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce dzwonu |
Pochodzenie | Nowele i szkice |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Na wyspie, którą wokół oblewało niezmierzone, niezgłębione morze, był raz ogród piękności bajecznej, tulipanami wszystkich barw świata zasadzony, narcyzów śnieżystą bielą jaśniejący. Z narcyzami o biel śnieżystą i większą szerokość źrenic walczyły roje jaśminowych oczu, po wysokich krzakach rozsypane, a nad tulipanami, u ramion pni wysmukłych, w sukniach takich jak słońce, takich jak księżyc i takich jak płaszcze królewskie, gorzały róże. W dole zaś, nisko, do kadzielnic ametystowych podobne, kępy fijołków wonie słodkie w powietrzu rozwiewały i, na tysiączne kolory pomalowane, z pośród traw wychylały się tysiączne liczka bratków. A w górze, wysoko, lipy kwitły, kasztanowe drzewa kiściami kwiatu, jak różanemi pochodniami ogrodowi przyświecały, warkocze smętne brzozy opuszczały na purpurowe, księżycowe i słoneczne róże.
W liściastych, kwiecistych zaciszach ogrodu tego, snopami brylantowymi biły w górę fontanny, noszące imiona różne. Jedna z nich nazywała się fontanną Marzeń, druga fontanną Tęsknoty, lecz innych też było wiele, cichych i szumnych, smaki wód i kolory mających rozmaite.
Mnóstwo motyli, barwami skrzydlate kwiaty udających, latało po tym ogrodzie, słowik często w nim śpiewał, dzwoniły wiecznie skowronki, polatywało różne inne, różnie na skrzydłach malowane ptactwo. I jednego tylko mieszkańca bajecznie piękny ogród doczekać się nie mógł; mówili, marzyli o nim wszyscy, którzy go zwiedzali, nie przybywał. Był to, za morzem niezmierzonem, niezgłębionem przebywający — błękitny ptak szczęścia.
I jedna tylko nad bajecznie pięknym ogrodem zawieszona była groźba, jednej troski doznawał ogrodnik, jedno przewidywanie zasępiało czoła zwiedzających. Oto: przychodziły czasem dnie, gdy szafirowy strop nieba ukrywał się za brzydkim, albo też strasznym stropem chmur, które na kwiaty, drzewa, motyle, ptaki spuszczały bicze deszczów i płachty nawałnic. A ilekroć chłosta biczów ostrych i ciężar płacht zimnych na ogród spadły, próżen śród wyspy stawał ten puhar rozkoszy, gasł cud, rozwiewał się czar i zdawać się mogło, że nie przyleci tu nigdy już, nigdy błękitny ptak szczęścia.
Co czynić? Ogrodnik w księgach się zanurzył i dotąd ich zapytywał, aż odpowiedziały.
— Zawieś dzwon! Pośród ogrodu zawieś dzwon i patrz tylko, aby miał kielich z mocnego spiżu i serce wielkie. Gdy wielkie serce dzwonu o mocny spiż uderzać będzie, powstaną pędy eteru tak wartkie, że rozproszą chmury i rozlegnie się pieśń, którą za niezmierzonem, niezgłębionem morzem usłyszy błękitny ptak szczęścia i — przyleci.
Przywołał ogrodnik architekta biegłego, który pośród ogrodu wzniósł cztery niebotyczne słupy, owinął je girlandami ze złota wyrobionych akantusowych liści, spoił je łańcuchami ze srebra ulanych nenufarowych kwiatów i na łańcuchach zawiesił spiżowy kielich, w którym kołysało się wielkie spiżowe serce. Lecz nie było ono, to serce, zupełnie spiżowem, gdyż mistrz odlewca, w czarodziejską moc amalgamatów wierząc, do roztopionego metalu, z którego ulanem zostać miało, wetchnął echo pieśni słowiczej, wlał kroplę z fontanny marzeń, i wrzucił różę.
Przyzwał potem ogrodnik mechanika, mistrza słynnego, który nićmi niewidzialnemi tak serce dzwonu ze stropem niebieskim połączył, że gdy mały obłoczek mleczny ukazał się na nim, już zadrgało i, o ścianę kielicha uderzając, wydało ton, który na usta ogrodnika wywołał radosne słowa:
— O! Muzykant to będzie!
A słowik, który uszko małe ciekawie ku dzwonowi nastawiał, dorzucił:
— I śpiewak! śpiewak!
Czas był, czas wielki robotę około dzwonu ukończyć. Na skrajach widnokręgu kłębić się poczynały niby dymy, bielą żółtawą nasiąknięte, niby góry, wewnętrznemi ogniami pobłyskujące, niby otchłanie czarne, wypuszczające w przestrzeń olbrzymów niewidzianych, niesłychanych. Napowietrzne te olbrzymy miały postacie głów bez tułowi, skrzydeł bez głów, łon czarną posoką wzdętych, ramiom od dzikiej żądzy opuchłych i wyprężonych, pędziły ku sobie, spajały się, rosły i szedł od nich ku ziemi powiew zimny jak twarz trupa, szeleszczący, jak tuman uschłych liści, z wielkiego lasu zerwany i przez puste pole na wietrze lecący.
Zlękły się potworów napowietrznych kwiaty, drzewa, motyle, ptaki, zlękło się, znieruchomiało stworzenie wszelkie, w ogrodzie żyjące, rozgorzałe przedtem oblicza róż pobladły, narcyzowe i jaśminowe oczy szeroko rozwarły się i pożółkły, drżały wargi tulipanowych kielichów, kasztanowe pochodnie przygasły, motyle znikły w liściastych gęstwinach i boże krówki, chybkie biegi powstrzymując, czerwonemi centkami osiadły na wyprężonych trawach. I zapanowała tam cisza oczekiwania, cisza odrętwienia, cisza taka, z jaką pod ostrzem topora schyla się twarz skazańca.
A w górze łączyły się, spajały, zlewały z sobą tułowia, ramiona, skrzydła potworów napowietrznych, zbudowały nad ogrodem strop miski, mnóstwem burych kłębów i granatowych wałów zbałwaniony. Były też tam, na tym stropie, pasma gór, które miały wierzchołki ku ziemi obrócone, w łonach ich przelewały się mętne białości z czarnością ponurą i rozwierały się ogniem wysłane otchłanie — gniazda błyskawic.
Pod tym stropem, śród tej ciszy, serce dzwonu zakołysało się w kielichu spiżowym, powoli zrazu, powoli i, o ściany kielicha uderzając, rozlewało po ogrodzie tony przewlekłe zrazu, przewlekłe, przyciszone, zadumane. Jakby dziwiło się, że ono to właśnie z potworami podniebieskiemi do boju ma wystąpić, jakby nad wolą przeznaczeń tajemniczych z przeczuciem nieszczęścia dumało, jakby nad brzegiem przepaści chwiało się i na pomoc kogoś czy coś przyzywało...
— Na pomoc! Na pomoc! O szafirze niebieski, przez potwory przeraźliwe od krańca do krańca zakryty! O moce dobre, potężne a litościwe, które nad szafirami mieszkacie! O orły, pod szafirami na szerokich skrzydłach szybujące! O morze niezmierzone, niezgłębione! O upale i blasku słoneczny! O gwiazdy wysokie! Na pomoc!
Taki był początek pieśni dzwonu i chociaż słuchały go stworzenia wszelkie w ogrodzie żyjące, lecz najchciwiej słuchała jedna z rosnących w nim lilij białych. U stóp słupa akantusami owiniętego rosła i, z pod złotego liścia śnieżny kielich wychylając, rzucała ku śpiewającemu dzwonowi duszę swą w woń upajającą zaklętą. Aż dosięgła woń lilji serca dzwonu, obudziła duszę roztopionej w nim róży i połączyły się, zlały na mgnienie oka w powietrzu, pełnem grozy, dusze lilji i dzwonu — zaklęte w woniach.
Ale na obudzenie się pieśni słowiczej i kropli z fontanny Marzeń, które mistrz odlewacz razem z różą roztopił w dzwonie, czasu nie było. Olbrzymy niebieskie płakać poczęły, a łzy ich, jak zwykle u olbrzymów, rzadkie były, lecz grube i ciężkie. Szelest przeszedł po ogrodzie.
— Klęska! Klęska już nadchodzi! już nadeszła!
Z suchym szelestem przestrachu, giąć się pod łzami olbrzymów poczęły kwiaty, liście, trawy, lecz zarazem, jakby szelestem wszystkiego co żyło wezbrane, gniewem rozmiatane, żądzą ratowania zapalone, serce dzwonu uderzyło w pieśń ogromną, która nad ogrodem zahuczała i gamami wołań potężnych, akordami gromów groźnych w podniebieskie olbrzymy uderzyła. Niósł ją ku górze, na skrzydłach szumiących, wicher pomiędzy ziemią a niebem latający i piorunowe jej tony ciskał pomiędzy bure kłęby, na granatowe wały, na obrócone ku ziemi wierzchy czarnych gór, w wysłane ogniem gniazda błyskawic.
Aż nagle zciemniało. Nikt nie widział, jak za stropem straszliwym słońce zaszło i wieczór w postaci nocy przyszedł i zarazem sypnęły się na ogród zimne bicze deszczu. Nikt w ciemnościach nie widział, lecz czuć je było we wzdychaniu chłostanej ziemi, w szumie powietrza i w jękach drzew. Uczuł je ogrodnik i, przy świetle kaganka w celi swej pobladły, szeptał:
— Nawałnica zbliża się… nadchodzi… już czuję spadającą płachtę zimną, całun grobowy…
Nie nadchodziła jednak nawałnica, nie spadał całun śmiertelny. Dzwon grał, a pieśń jego była jak gniew, jak rozpacz, jak przekleństwo i jak szał, była ona jak modlitwa i jak płacz. Była ona jak niebo letniej nocy wysoka i wygwiażdżona i w niebo to, co za stropem z potworów, gromami modłów błagalnych, łkaniami płaczów straszliwych bijąca, była opowiadaniem niebu o otchłaniach ziemskich i pozywaniem otchłani, aby na oka niebieskie czarne z męki wargi swe otwierały — była jak ból wszystkiego co żyje niezmierna, niezgłębiona i jak ból wielkiego serca nad wszystkiem co żyje, nie mająca granic, ani dna…
Spiż w niej grał. Sam tylko spiż grał w pieśni dzwonu, śród nocnych ciemności, bijącej w chmury. Spiż w niej grał, który przez ogień przeszedł i wiedział co to gorzenie i męka.
I gdy tak grał — w ciemnościach czyniło się coraz ciszej, ciszej… Nie nadchodziła nawałnica, nie spadał na niewidzialny w cieniu ogród całun śmiertelny… Uciszała się owszem chłosta biczów deszczowych, uciszał się jęk drzew, ziemia ciszej wzdychała…
Spiż dzwonu grał… Spiż wiedzący, że z olbrzymami bój prowadzi, spiż mocny a śpiewny…
Godziny upływały, on ciągle grał. I była pieśń jego czasem jak huk grzmotów, które nawzajem o siebie uderzają, czasem jak mowa ust potężnych, która w pierś olbrzymią wedrzeć się usiłuje, czasem jak wymierzane przeciw tej piersi wystrzały, od których ziemia drży.
Godziny upływały, spiż dzwonu ciągle grał. Sam tylko spiż grał, który przez ogień był przeszedł, więc wiedział co to gorzenie i męka, i co to płomień, i co to w płomieniu śmierć. Gorzeć zdawał się i sercem z płomienia o płomieniejące ściany kielicha uderzać, spiż dzwonu, wiedzącego, że z olbrzymami bój prowadzi, że puhar rozkoszy, że cud i czar świata zbawia, spiż mocny a śpiewny…
Godziny upływały, on jeszcze grał. W ciemnościach, ogród okrywających, zaległa cisza, lecz nie ta, która groźbą i grozą wszystko, co żyje, w kamienie obraca. Była to owszem cisza ukojenia. Taką ciszą oddycha pierś, gdy z niej spada pancerz bólu, tak szemrzą westchnienia nieśmiało budzących się nadziei…
Coraz więcej śród ciszy słychać było westchnień ulgi, coraz śmielej odzywać się w niej poczynały dzwonki budzącej się radości. To kwiaty wzdychały tak słodko, że będą żyć i kwitnąć, to ptaki podzwaniały tak radośnie, że wnet zobaczą słońce.
Ogrodnik dogorywający kaganek swój zgasił i przez okno celi na ogród wyjrzał…
Co to? Strop niebieski ciemny jeszcze, lecz niema już pod nim potworów-chmur, a są — gwiazdy. Gdzieniegdzie złotemi oczyma ku ziemi mrugają: pogoda! pogoda! Będzie tu nas zaraz więcej!
I było ich coraz więcej. Ogrodnik zaszeptał, że pieśń dzwonu uratowała ogród, z piersi wydał westchnienie ulgi i po trwodze śmiertelnej — spoczął.
Ale dzwon nie spoczywał i grał, tylko inaczej jak wprzódy. Gdy z pod nieba pierzchnęły chmury-potwory, nie wydał z siebie westchnienia ulgi, tylko umilkł na chwilę, a potem znowu rozległa się nad ogrodem pieśń jego, lecz inna.
Słychać w niej było serce, śmiertelne, zmęczone i ogarnięte tęsknością przedśmiertną, serce czujące, że wyszły zeń siły wszystkie i że wnet umrze.
Nie było w niej triumfu z odniesionego zwycięstwa, ani dumy, ani radości. Było zdumienie głębokie nad tem, że bój wygrany, a radość nie przyszła i nad życiem przewalczonem, przeminionem zaduma bezdenna i żałość po czemś, co w życiu być mogło, nie było. Była w niej tęskność niezmierzona, niezgłębiona z a błękitnym ptakiem szczęścia!
Gdy bój się skończył i siły się wyczerpały, gdy w świetle gwiazd coraz liczniejszych odsłonił się widok puharu rozkoszy, cudu i czaru świata, rozkołysał się dzwon nad otchłanią losów swoich i rozdumało się serce jego nad zagadką oblewającej je tęskności niezmierzonej, niezgłębionej.
Nie sam już spiż w nam grał, lecz kryształowem szemraniem odzywały się krople z fontanny Marzeń i echo słowiczej pieśni w oddali podzwaniać zaczęło.
Czemu zamiast ze spiżu nie powstało z krep lekkich, które motylom na skrzydła z krosien swych strąca natura? Czemu nie spadłem z krosien natury gołębiem, który na słodkie noclegi gniazdo pod strzechą spokojną uwija. Czemu z ziemi nie wyrosłem jako ten tulipan, co gdy słońce jaśniało, u stóp złotych akantusów, ku śnieżnemu kielichowi lilji koralowy kielich swój pochylał? Lub gdym stworzon został poto, by w bój z potworami życie swe, jak słomkę w stos gorejący, wrzucić, czemu mistrz odlewca w spiż mój trel słowiczy wetchnął i wrzucił różę? Czemu z pod złotych uplotów akantusowych wyjrzała ku mnie lilja biała? czemum ją ujrzał? I czemu dusza jej, w cudnej zaklęta woni, na mgnienie, na jedno, złączyła się z duszą zaklętej we mnie róży? O liljo! O blasku dni pogodnych, gdy motyle na skrzydłach z krep lekkich pocałunki od kwiatu do kwiatu przenoszą! O ciszy gniazd gołębich, loty par jaskółczych, rozwierające się pod gorącem okiem słońca puhary rozkoszy! O czaru serdecznego rzeki, które rzeźwicie pustynie ziemi! O cuda serdeczne, co po jej ranach płyniecie balsamem i piersiom dajecie długich ukojeń i cichych radości oddechy! O liljo! Woni swej tchnienie jedno przyślij mi… jedno tchnienie woni twej, liljo biała! liljo! błagam cię, ja, który z hufcem olbrzymich potworów bój zwycięski stoczyłem… o liljo!
Tak śpiewał tera dzwon. Pieśń jego była jako błaganie, które wie, że wysłuchane nie będzie, jako westchnienie, które wie, że się po zimnych rozłogach pustyni rozwieje i czyniła się coraz cichszą.
Czyniła się jako dzwonienie rosy, gdy na trawy i kwiaty spada, jako słowiczy trel, gdy daleko, daleko odlatuje, jako szelest płatków róży, gdy uwiędłe rozlatują się na wietrze. Czyniła się jako melodja, która po klawjaturze życia stacza się coraz niżej, bo dłonie ją wygrywające wszystką moc swą już z siebie wydały i która coraz ciszej, ciszej płynie ku akordowi, mającemu być rozgłośnem, bo ostatniem westchnieniem konania…
Rozległ się pod gwiazdami ostatni akord dzwonu, przeciągłem westchnieniem długo w powietrzu brzmiał i umilkł. Nad uciszonym w przedporankowej senności ogrodem, wschodzić poczęło wpółsenne, słodkie, błękitne świtanie.
∗ ∗
∗ |
Gdy białe opary o świtaniu podnoszące się nad ziemią pierzchły i odsłoniły przeczysty strop nieba, gdy na niebo i ziemię tarcza słoneczna wyrzuciła pierwsze snopy strzał olśniewająco złotych, ogród ukazał się w całej krasie swej porankowej, letniej, rajskiej. W perłach i brylantach rosy, strojne i świeże stały narcyzy, tulipany, lilje i jaśminy, w sukniach takich jak słońce, takich jak księżyc i takich jak płaszcze królewskie gorzały róże, fijołki z ametystowych kadzielnic wonie słodkie w powietrzu rozwiewały, wesoło śmiały się tysiączne liczka bratków. W górze pachnące lipy kwitły, kasztanowe drzewa różanemi pochodniami na szerokich ramionach świeciły, warkocze brzóz smętne opadały na gorejące twarze róż i motyle rojem skrzydlatych kwiatów powietrze napełniały, i świetlistych iskier nieprzeliczone mirjady migotały w powietrzu, i rozlegały się w niem dzwonienia skowronkowe, poloty różnie na skrzydłach malowanego ptactwa, szmery w kwiecistych, liściastych ustroniach fontann, bijących wodami o różnych smakach i kolorach. Pełen po brzegi puhar rozkoszy stał pod stropem szafirowym, pełnym potokiem rozlewał się czar, pełnem światłem jaśniał cud. Wszystko w ogrodzie żyło, kwitło, jaśniało, śpiewało, kochało i najpiękniejsza z jego lilij białych, z pod złotego akantusa wychylona, pełną piersią piła porankową złocistość i świeżość, a ku jej koronie, sznurami brylantów owiniętej, koralowy tulipan przychylał wargi, które przed chwilą złoty owad miodowym lepem przepoił.
Tylko dzwon, wysoko, na łańcuchach z nenufarowych kwiatów zawieszony, milczał i światło słoneczne do wnętrza kielicha zaglądające zakrwawiło na sercu jego głęboki szram, który był wskróś serca idącem pęknięciem.
Serce dzwonu pękło.
Czy dlatego pękło, że z chmurami-potworami bój zawiodło straszliwy i długi? czy, że mistrz odlewacz, w czarodziejską moc amalgamatów wierząc, do roztopionego spiżu, z którego powstać miało, wetchnął echo pieśni słowiczej, wlał trochę kropel z fontanny Marzeń i wrzucił różę?
Niewiadomo. I to tylko jest pewne, że jakkolwiek od czasu owego, wiele dzwonów staczało nad tym ogrodem wałki z chmurami, chmury powracały zawsze i że choć serca dzwonów pośród walk tych pękały, żadne nie zdołało pieśnią swą sprawić, aby zza niezmierzonego, niezgłębionego morza przyleciał do ogrodu błękitny ptak szczęścia.