Urywek z rozmowy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Urywek rozmowy |
Pochodzenie | Nowele i szkice |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
…Mówi pan, że są na świecie prace wysokie i niskie, takie, co na skrzydłach anielskich wzbijają się pod niebiosy i takie, które jak te, potrzebne w naturze, ale liche robaczki czołgają się po ziemi. Snycerz i kowal, — mówi pan, — malarka i kucharka…
Nie podzielam zdania tego. Nie praca sama przez się leci pod niebo lub pełza po ziemi, ale dusza, która pracę tę wykonywa. Jeżeli dusza przyziemna, to pracę za najwyższą poczytywaną ku brudnej ziemi przygnie, jeżeli lotna, najniższą uniesie w błękity.
Jestem malarką i pocóżbym miała fałszywą skromnością przed panem się okrywać? posiadam w świecie sławę dużą, niewiastom dostępną rzadko. Na szczytach myśli i sztuki przebywam. Jednak raz…
Znałam raz kobietę z elementarną zaledwie oświatą, bardzo spracowaną, z bardzo zgrubiałemi od pracy rękoma, z mnóstwem bruzd na twarzy, od skwarów słońca i życia pociemniałej. Tak zwaną ochmistrzynią była, w dworach wiejskich przez całe życie gospodarstwa kobiecego doglądała, nieraz przytem pomagając dzieci hodować, chorych pielęgnować, ogrody obsiewać i zasadzać. Skromna, zdaje się, pozycja społeczna, niskie roboty, nieprawdaż?
Otóż, spotkałyśmy się dnia pewnego w alei ogrodowej i długo chodziłyśmy razem, a ona mi o swojem życiu rozpowiadała. Gdzie była, jakim ludziom służyła, jakiemi bywały zajęcia jej, trudy i troski. Duże trudy, dojmujące nieraz troski. Bo nic to nie znaczy, że szło zawsze prawie o rzeczy drobne; dla niej były one ważne, jak sumienie.
— Bo co to jest, proszę pani, cudze dobro zmarnować, czy zepsuć, czy na zgubę narazić, kiedy ono uczciwości mojej powierzone zostało! To zgryzota taka, że od niej po nocach spać nie można i człowiek potem ze skóry wyłazi, aby wynagrodzić, odpracować, naprawić zrządzoną szkodę…
Wcale ładnie! Skromna dusza ta nieco podlatywać umie, pomyślałam i zapytałam, czy też nie uprzykrzyły się jej te zachody, krętaniny, nigdy nie kończące się roboty, a tak liczne i tak drobne, jak ziarnka tego piasku, po którym stąpamy.
Pewno, pewno, chciałaby czasem odpocząć, choć miesiąc, dwa nie robić, niczem się nie kłopotać, rankami spać dłużej, wieczorami móc sobie z kimkolwiek mile pogawędzić. Nie jest już młoda, nie, więc czasem zmęczoną się czuje i dusza tęskni za czemś, za czemś takiem, czego nie doznała… Ale i pociechy ma, pociechy duże, za które Panu Bogu dziękuje codzień…
— Bo, proszę pani, czy to ja nie wiem i nie rozumiem, że w mojem ręku często zdrowie ludzkie, dostatek ludzki, spokojność ludzka znajduje się i że, choć roboty moje takie małe, ja niemi mogę ludzi uczynić zdrowszymi, spokojniejszymi i nawet lepszymi, bo człowiek zdrowy i spokojny, łatwiej niż chory i zmartwiony dobrym być może. To też kiedy uda mi się cokolwiek doskonale urządzić, dobra jakiegoś przysporzyć, wygodę czy przyjemność, czy tam oszczędność jaką wymyślić i uskutecznić, radość mię ogarnia taka, że o wszystkiem, co mi dolega, albo czego mi nie dostaje, zapominam!…
O! to już i bardzo ładnie! To już lot duszy dość wysoki!
A ona, rozgadawszy się, mówiła jeszcze, że bardzo często w domach, którym służyła, pielęgnowanie chorych powierzone jej bywało. Gdy tylko w domu kto zachoruje, gospodarcze zajęcia na kogo innego spadają, a ona idzie chorego doglądać i — pocieszać. A tak; pocieszać! Bo dla chorego rozweselenie, odpędzenie nudy, wmówienie odwagi i nadziei często więcej znaczy, niż, żeby i najlepsza mikstura, czy pigułka. A ona właśnie do tego majster. Umie chodzić cicho, mówić albo milczeć w porę, godzin i minut jak swego oka pilnować, coś wmówić, o coś uprosić, czasem coś opowiedzieć, rozśmieszyć… A dlaczego wszystko to umie? Ot, bo zawsze człowieka chorego żałuje i pragnie odjąć mu cierpienia i choćby je z niego wyjąwszy w siebie przyjąć.
— To też, proszę pani, ile razy człowiek cierpiący z mojej przyczyny uśmiechnie się, albo roześmieje, mnie jakby kto na sto koni wsadził, takam szczęśliwa. Dużo też, dużo takich chwil szczęśliwych dał mi Pan Bóg i gdy obejrzę się za siebie, to widzę je świecące — jak brylanty!
Oprócz tych brylantów, jaśniały za nią na drodze przebytej inne jeszcze bogactwa. Strasznie lubiła w ogrodach zasiewać, zasadzać.
— Już i na ziołeczko drobne i na kwiatek pachnący ręką moją zasiane, kiedy z ziemi wysuną się, mile sobie spoglądam, bo wprzód nie było ich, a teraz są i ot, w tem miejscu gdzie są, zieleniej zaraz, pachnie i pożywienie dla człowieka czy choćby dla jakiego stworzenia wyrasta. Ale razy kilka to nawet i drzewka sadziłam. Już mniejsza o to, jakim sposobem, dlaczego, kiedy przyszło mi w tem ogrodnikom dopomagać, ale sadziłam i potem, przez lat kilka przypatrywałam się, jak one rosły, a razem z niemi i dusza we mnie od pociechy doznawanej rosła. Bo co to znaczy, proszę pani, drzewinę jaką gdzie zasadzić? Znaczy to, że komuś, kiedyś owoce ona rodzić, jeżeli owocowa, a jeżeli inna jakaś, dla ozdoby i cienistości posadzona, komuś, kiedyś oko cieszyć, lub głowę cieniem osłaniać będzie… Oko może zapłakane, głowę może zmęczoną… Dawno już ja moich tych drzewin kochanych nie widuję, już pewno wielkie powyrastały, owoce rodzą i cień szeroki rozpościerają. Ani owoców ich, proszę pani, ja nie jem, ani w cieniu ich nie ochładzam się, gdy mi gorąco, ale kiedy obejrzę się za siebie, widzę je stojące i świecące jak jasne świece.
Brawo! ślicznie! Zupełnie wysoko dusza ta wzlatywać umie i z sobą pod błękity unosić swoje drobne, niskie prace! czy złudzeniem to jest, czy naprawdę piasek, po którym stąpamy, staje się złotym, złotym? Tak, tak; przedarły się przez gałęzie drzew alejowych smugi światła słonecznego i każde ziarnko piasku u stóp naszych przemieniły w ziarnko złota.
Ona zaś po tem złocie stawiając stopy duże w obuwiu zniszczonem i grubem niezgrabne na swoje brylanty i jasne świece znać patrzała, bo na twarzy jej szeroki uśmiech tak rozprostował skórę ogorzałą i zgrubiałą, że stała się prawie zupełnie gładką.
Zapytałam jeszcze, czy prawdą jest to, co niepewnie i mętnie o synu jej słyszałam?…
Tak, tak, było to prawdą. Zamężną niegdyś była, z mężem żyła krótko, owdowiała i syn jedyny jej pozostał. Jak hodowała go, na służbach w domach obcych przebywając, ile serdecznych, niewypowiedzianych trosk i trudów dla niego poniosła… opowiadać nie będzie, bo to rozumie się samo przez się. Matką była. Do cudzych dzieci zawsze ją coś ciągnęło, a cóż dopiero… Wyrósł jakoś zdrów, tęgi, ładny, dobry i na swój chleb już był poszedł, kiedy raptem zawieruszyło się na świecie.
— O co i dlaczego się zawieruszyło, pani to wie lepiej ode mnie. Ale i ja wiedziałam. Bożeż mój drogi! Prostą kobietą jestem, ale ojciec i matka, choć ludzie także prości, tego i owego mię nauczyli, to i owo do miłowania pokazali. A potem już i sama niektórych rzeczy napatrzyłam się i domyśliłam. Ojczyzna! Boże mój kochany! I jeszcze sprawiedliwość, ta święta sprawiedliwość, wedle której człowiek człowieka przegryzać, tak jak ten robak drzewo przegryza — nie powinien. Więc kiedy Władek powiedział mnie: »Mamo, ja za ojczyznę i sprawiedliwość!…« Wspomniałam na Izaaka, który dzieciątko swoje na ofiarę Bogu przynosił i Władkowi odpowiedziałam: »a jakże! a jakżeby inaczej mogło być?« Pobłogosławiłam go… i już nigdy więcej nie zobaczyłam… Tak, tak, to prawda jest, co pani słyszała, że on tam…
Nie dokończyła, umilkła, spojrzałam na nią. O, jakże w tej chwili twarz jej zmęczona była, zmęczona, pomarszczona, bolesna, jak przygarbiły się jej plecy, jak ciężko od złotego piasku odrywały się i spadały na niego jej stopy. Strasznie spracowana była i w chwili, gdy stara rana z nową siłą zapiekła ją w serce, spracowanie to od stóp do głowy oblokło piętnem przebytych mąk. Ale nie było to piętno ponure, ani gniewne. Z oczu jej dwie łzy po zmarszczkach policzków ściekały, lecz dusza nie przestała wzlatywać w błękity. Tak cicho, że ledwie dosłyszeć ją mogłam, szeptała:
— Bóg dał, Bóg mi go dla swojej świętej sprawy wziął! Niech będzie pochwalone Imię Jego i niech przyjdzie na świat królestwo Jego…
Możeby dłużej jeszcze błogosławiła i dziękowała, lecz łzy nie dawały. Wypłynęło ich z pod zaczerwienionej powieki jeszcze kilka i dla otarcia ich podniosła ku twarzy rękę bardzo grubą, szorstką, ciemną…
A ja tymczasem z głową pochyloną myślałem sobie: cóż ja, cóż ja? Z malarstwem swojem w porównaniu z tą kobietą, która ma za sobą takie brylanty, takie jasne świece i takie… mogiły…
Z głową pochyloną wzięłam w swoją białą rękę… rękę jej bardzo ciemną, grubą, szorstką, wzięłam i pocałowałam… Ja, sławna malarka rękę tej prawie kucharki…
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
…Co pan powiedział? Powtórzyć proszę! O niechże to zapiszę! Powiedział pan: nie wstydźcie się, mali, niskich prac swoich! Duszami wzlatujcie wysoko, a i one tak wzrosną, że i najwyższemi zwane pochylą głowy — przed niemi pochylą!