Rozstajne drogi/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Rozstajne drogi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Bywają chwile, w których wędrowcy tego świata, widząc przed sobą rozchodzące się ścieżki, czują, że ta, którą wybiorą, ma ich przez całe już wieść życie. Niepewni, stają, patrząc w prawo i w lewo; i tu, i tam jest coś, co ich nęci — jest coś, co ich odtrąca. Szczęśliwy! kto, wśród dróg rozstajnych, potrafi najlepszą sobie wybrać ścieżkę.”



I.

Ciemny, listopadowy, lekko mroźny wieczór zawisł nad Warszawą; chodniki pokryły się lodem, a latarnie, rozsiane gdzieniegdzie, niby zapłakane i na-pół zgasłe gwiazdy, słabo oświecały wrzące ruchem i grzmiące turkotem powozów ulice.
Z bramy pięknego domu, którego duże oświecone okna patrzały na Krakowskie-Przedmieście, otulony w futro, w wysokim lśniącym kapeluszu i w silnie oranżowych rękawiczkach, wyszedł doktor Leon X. Wyszedł z bramy, stanął na ślizkim chodniku, spójrzał na niebo, spojrzał wokoło siebie, otulił się lepiéj futrem i potężnie ziewnął. Przez chwilę stał, jakby namyślając się, co ma czynić — dokąd ma iść; nareszcie skinął ręką na znak zniechęcenia i nudy, a mruknąwszy z cicha: — wszystko mi jedno! — zwolna, ze schyloną głową, jak człowiek, który za niczém nie goni i do niczego nie śpieszy, skierował się ku Nowemu-Światu.
Uszedłszy kilkanaście kroków, znowu spojrzał w górę i wkoło siebie, jakby instynktownie szukając czegoś, coby go zająć mogło, i zobaczył duży, rzęsiście oświetlony dom.
— A — rzekł z cicha do siebie — tu podobno sala koncertowa. Wejdę, posłucham muzyki! — I z temi słowami wszedł do dużego przedpokoju koncertowéj sali.
Światło gazu, jasno palące się w licznych lampach, oblało postać wchodzącego, i gdy zdjął futro, ukazało pana Leona ze wszystkiemi dodatniemi i ujemnemi stronami jego postaci. Młody doktor miał lat dwadzieścia ośm, słuszny wzrost, gęste ciemne włosy, duże szafirowe oczy, i usta, zdobne poważnym, ale nieco ironicznym wyrazem. Twarzy jego nie brakło owego światła, które, jakby promień z głębi duszy płynący, przeciska się, na zewnątrz i oblewa lice człowieka pewną nieokreśloną jasnością; w oczach jego były iskry młodego ognia, a na czoło między brwiami biegła zmarszczka, świadcząca, iż czoło to nieraz pochylać się musiało pod ciężarem poważnych badań i rozmyślań.
A jednak, jednak z tym odblaskiem, płynącym widocznie z pięknéj i myślącéj duszy, łączył się, na twarzy téj blady, przykry odcień — nie smutku, nie złości, nie żadnego z owych nizkich a ciemnych uczuć, które gangrenują nazawsze serce człowieka — ale odcień znudzenia. Pan Leon był jednym z ludzi, których w pospolitéj mowie zwą dziećmi szczęścia. Niebogaty, ale z licznemi stosunkami w arystokratycznéj sferze, po ukończeniu medycznych studyów, wszedł na drogę życia, pełen zapału i nadziei.
Nadzieje go nie zawiodły; częścią przez wpływ owych licznych stosunków, częścią dla osobistéj, rzeczywistéj wartości jako człowieka i jako doktora — wkrótce nabył wziętości, dostatku i towarzyskiego znaczenia. Pragnącemi usty pił szybko i chciwie ze wszystkich czar rozkoszy; przez zapory i trudności, najeżone dla innych ostremi kolcami, prześlizgał się, łatwo, bez rany, bez bólu; każdy poranek witał go uśmiechem nadziei jakiéjś, każdy wieczór składał mu w dani téj nadziei spełnienie. Nie z saméj tylko zabawy składało się jego życie — pracował z pożytkiem dla innych. A jakże miłą była ta praca! Wszystkie czarne, piwne, szafirowe i niebieskie oczy jego pacyentek tak słodko patrzały w twarz młodego doktora! wszystkie ich purpurowe usta tak uprzejmie się do niego uśmiechały! A ileż razy miękka, drobna rączka drżała w gorącéj jego dłoni, gdy on, topiąc spojrzenie swoje w twarzy choréj, badał uderzenia jéj pulsu! A kiedy sztuką lekarską zdołał przywrócić siły fizyczne jakiéj pięknéj i z wdzięczném sercem istocie, to już i słów brakło do wypowiedzenia mu całéj dzięki, i miary nie było w przyjaźni dla niego — we wdzięczności, w uwielbieniu. Stał się modnym. Wszystkie sławne piękności wyrywały go i zazdrościły sobie. Każda z nich dumna i szczęśliwa była, jeśli się w teatrze w jéj loży pokazał, albo na spacerze podać jéj rękę zechciał. Panny na wydaniu wkładały najpiękniejsze swoje stroje, gdy spodziewały się go zobaczyć, a z piersi niejednéj młodéj kobiety, związanéj już ślubnemi węzły, na widok jego wypływało ciche westchnienie, przy wtórze jeszcze cichszéj myśli: o, czemuż się pośpieszyłam! Stał się Lowelasem Warszawy, zdobywcą serc, postrachem rozkochanych młodzieńców i niepewnych swójéj małżeńskiéj potęgi mężów. Piękna panna Eleonora S. została zakonnicą z rozpaczy, że miłości jéj nie podzielał; jeszcze piękniejsza, panna Adela M., przysięgła zostać jego żoną albo niczyją — czém wprowadziła w rozpacz cały tłum sentymentalnych młodzieńców, którzy od dawna i wytrwale ciągnęli jéj tryumfalny rydwan. Najpiękniejsza pani Lilia H., młoda i ogólnie wielbiona mężatka, rozpoczęła rozwodową sprawę zaraz po wyjściu z choroby, w któréj ją leczył; ale on wręcz powiedział, że się z nią nie ożeni, a ona, blada i smutna, z kaszlem w piersi i goryczą w sercu, do Włoch wyjechała.
Był więc wziętym, młodym, pożądanym. A sam czy kochał te wszystkie kobiety, których siły fizyczne odżywały pod wpływem jego lekarskiéj sztuki, a serca więdły i łamały się pod jego spojrzeniem? Nie; żadnéj z nich on nie kochał gorącą i młodzieńczą miłością; o jakiéj marzył niegdyś na uniwersyteckich ławkach; albo miłością, głęboką a poważną; jaka podnosi, uszczęśliwia i zbawia niekiedy dojrzałego człowieka. Taką prawdziwą a zdrową miłością nie kochał on żadnéj z owych kobiet; ale przy każdéj z nich zostawił cząstkę, choćby maleńką cząsteczkę, swego uczucia. O jednéj chwilkę marzył; do drugiéj westchnął; téj kilka spojrzeń gorących rzucił; tamtéj tajemny a drżący dał uścisk ręki. Były takie, na których ustach zostawił ogień skrytego pocałunku, i inne, z któremi go przez czas jakiś wiązał ów ścisły, palący, namiętny stosunek, który podaje wprawdzie ustom czarę gorących rozkoszy, ale musi szybko zostać zerwanym — bo treścią i istotą jego nie jest zespolenie się wyższych pragnień i myśli, lecz żądza, instynkt ślepy, po których zaspokojeniu zjawia się przesyt. Kapitał serca, jak każdy inny kapitał, rozprasza się, gdy źle użyty i, w mikroskopijnych zda się cząstkach rzucony, topnieje szybko; coraz mniéj procentuje rozkoszą i zadowoleniem — aż pewnego pięknego poranku, nieostrożny kapitalista spostrzega, że jest bankrutem. Smutna to chwila dla człowieka, gdy, badawczą dłoń zapuściwszy w głębinę serca, nie poczuje tam na dnie owego jasnego złota, młodych ogni i młodych uczuć! Wtedy, jak nędzarz, z pustkami w kieszeni, z pragnieniem i żalem, przypatrujący się szczęśliwcom, zajadającym smaczne kąski, z pragnieniem i żalem przypatruje się on szczęścia i miłości innych, dla których zdobycia brak mu kapitału serca, rozproszonego na kupowanie okruch niepożywnych, a jednak powodujących bankructwo. Wówczas bankrut, strącony ze złocistych szczytów uczucia, osiada sobie spokojnie na szarych płaszczyznach powszedniego bytu; a to, co utracił ze strony zdrowego szczęścia, wynagradza sobie konfortem mieszkania, wyborném cygarem i smacznym obiadem — jeśli ma za co je nabyć.
Rozpraszał Leon swój kapitał serca, i przyszła chwila, w któréj mu się zdało, że zbankrutował. Daremnie panna R. błyskała na niego czarnemi oczyma; daremnie pani W., śmiejąc się srebrnym śmiechem, pokazywała mu białe ząbki, i przy powitaniu miękką dłoń długo na jego opierała ręce; daremnie pani S. starała się odkrywać mu wszystkie skarby swojéj ogólnie za wyższą przyznanéj inteligencyi. On zimno patrzał na oczy i ząbki, bez wzruszenia dotykał miękkiej rączki, bez podziwu, a nawet bez uwagi, słuchał szumnych słów wyższéj inteligencyi. I przez czas jakiś nie było mu źle z tym spokojem; mimowoli zapytywał siebie, czy już nigdy nie pokocha nikogo? i sam ze swego pytania ironicznie się uśmiechał. Alboż nie dość mu już było miłości? W głębi, w dalekiej głębi jego serca, odzywał się wówczas głos, że to, czego doświadczał dotąd, nie było miłością; że były to tylko miłostki, a miłość prawdziwa może przyjdzie kiedyś... Ale głos ten był cichy i słaby, pod grubą warstwą spraw codziennych zagrzebany na samém dnie piersi, jak zwykle wszystkie głosy dobre, wszystkie głosy białych aniołów ludzkiego życia. Taki był stan jego serca.
W jakim stanie mogła być myśl wśród tego istnienia, złożonego z uwielbień, pochwał i miłostek, odurzających niby opium? Jako doktor, wykształcony był specyalnie i gruntownie; pojęcie miał żywe; wszystko, co prawdziwe i piękne, kochał i czcił. Ale, rzucony w wir blasku i zabawy, nie zdołał nabyć przyzwyczajenia do ciągłéj, systematycznéj pracy, która się staje potrzebą, rozkoszą — a nieraz celem życia; nie zdołał rozmiłować się w owych cichych a pracowitych godzinach, w których człowiek, pochylony nad księgą lub piórem, całą istotę swoję skupia w jednę władzę myślenia, zapomina, że jest samotny — bo przed nim nieskończony, przejasny, ze swemi nieznurtowanemi głębiami, roztacza się świat wiedzy. Ukochać pracę i naukę całą potęgą serca, stworzyć sobie z niéj cel istnienia i bodziec do wszystkiego co dobre... Leon nie mógł; nie miał on na to czasu, nie miał może w naturze swojéj téj iskry zapału, która wznieca bohaterskie i wytrwałe miłości dla idei lub nauki. Wiele umiał, wiele wiedział, jasno patrzał na rzeczy, szacował rozum i widział w nim jedyną nadzieję, jedyną przyszłość ludzkości; ale na tém wszystkiém nie mógł sobie osnuć całéj tkaniny życia.
Mijały dnie za dniami. Leon był ciągle spokojny, zadowolony, świetny, uwielbiany; aż niespodzianie, pewnego poranku poczuł, że mu czegoś w życiu braknie; poczuł, że mu nie jest zupełnie dobrze na świecie. Cóż się stało? dlaczego czuł ten niesmak? Przecież w mieszkaniu jego axamitne meble były zawsze miękkie i piękne; Bouquerelle coraz lepsze dawał obiady; towarzystwa warszawskie coraz bardziéj się rozbawiały, a on był ciągle bohaterem tych towarzystw... Czegóż mu więc niedostawać mogło?
Młody doktor dotknął swego pulsu, sądząc, że go jakaś fizyczna słabość niepokoi; ale przekonał się, ze puls był zupełnie spokojny i zwykły. Podszedł do źwierciadła, spojrzał na swoję cerę, ujrzał ją zdrową i rozpromienioną rumieńcem dobrobytu. Zaczął więc chodzić po swoim gabinecie i spowiadać głąb' swego ducha. Po godzinnéj przechadzce wzdłuż i wszerz pokoju, zostało mu, jako wynik téj spowiedzi, tajemne wewnętrzne zeznanie: że, jest znudzony.
Znudzony? — czém i jak? Znudzony życiem — znudzony głęboko. Wszystkiego dotknął, wszystkiego użył, i świat nic dla niego nie miał nowego; przesyciła go miłość (a przynajmniéj to, co zwał miłością), i przesyciły obiady Bouquerella. Czytał książki, ale one nie przykuwały do siebie całéj jego istoty; czytał je dlatego, że tak już przywykł, że nie pojmował, by mógł być jaki oświecony człowiek, który-by nie czytywał; leczył chorych, boć na to był doktorem, aby leczyć; leczył nawet biednych, — z litości, bezpłatnie, — ale dziękczynień ich tyle przez lat kilka słyszał, że wolał już ich niesłyszéć; myśl, że czyni dobrze, stała mu się tak zwyczajną, tak niepocieszającą i niebawiącą, jak tużurek, który miał na sobie.
W salonach rozmawiał wiele i zawsze świetniał dowcipem i niezrównaną łatwością obejścia się; ale w słowach jego nie było zapału ni przekonania. Srebrne i płynne, dźwięczały one, niby spadające perły, o których wartości nie wiedział, ani się chciał o nią troszczyć. Życie jego coraz podobniejszém się stawało do życia automatu. Codziennie o jednéj godzinie wstawał, czytał książkę, wyjeżdżał do chorych, jadł obiad, czytał dzienniki, bywał w teatrze, na balu lub wieczorku u swoich intimes; kładł się spać, a nazajutrz tę samę pieśń życia powtarzał da capo — i tak w nieskończoność. I przyszła chwila, w któréj skinął pogardliwie ręką na świat i ludzi, na uczucia i ideę — i wyrzekł, ziewając: — wszystko mi jedno! — Odtąd nudził się!...
Często ludzie rozmyślają nad tém: czy ów stan bierny znudzenia, apatyi, jest cierpieniem, czy negacyą wszelkiego szczęścia i cierpienia? Są tacy, którzy dowodzą, że w owém bierném znalezieniu się odnośnie do zewnętrznego świata — leży spokój, szczyt dobrego. Mniemanie to zdaje się być stwierdzane starém przysłowiem: najszczęśliwsi głupi; boć przecie głupota najbliżéj bierności. Ale każdy, kto ceni zacność i działalność natury człowieka, wzdrygnie się, na widok owego ujemnego spokoju. Nikt, kto cokolwiek na świecie choćby z największym bólem miłuje, nie odda téj miłości i tego bólu swego za martwe, trupie, czy ślimacze uspokojenie.
Owo znudzenie, owo apatyczne ciągnięcie lamki życia, jest klęską, gangrenującą młode pokolenie. Najlepsze materyały, dotknięte kałem łatwych rozkoszy, marnieją w objęciu nudy; siły młode, myśli zdolne ślimaczeją, kamienieją — aż z człowieka wylęga się na świat automat, jedzący, mówiący, czytający z przyzwyczajenia, a tylko poziewający z zamiłowania. Straszny to, smutny widok człowieka, który słońcu i miłości, wiośnie i wzniosłéj idei, za cały głos swojéj istoty posłać może tylko ziewnięcie.
Pewnego dnia do pana Leona X. przyszedł przyjaciel jego, Ksawery Z., i powiedział:
— Jeżeli chcesz, Leosiu, możesz świetną partyą zrobić.
— Któż-to ta partya? — zapytał doktor, składając dziennik i zapalając cygaro.
— Państwo Bogaccy przyjechali do Warszawy i przywieźli z sobą najmłodszą córkę. Śliczna dziewczyna, słowo honoru, i 500,000 złp. posagu. A jakie stosunki!
— I w czém-że to wszystko stosuje się do mnie — zapytał znów Leon, nie wyjmując z ust cygara i z głębi fotelu obojętnie patrząc na Ksawerego.
— Ale znasz przecie swoje dyabelskie szczęście do kobiet. Pokaż się tylko, a powiész jak Cezar: veni, vidi, vici.
— Jakiś ty uczony, Ksawerku — z lekkiém ziewnięciem rzekł znowu pan Leon. — Wiész nawet, co Cezar mówił!
I na tém skończyła się rozmowa dwóch przyjaciół o maryażu. Ale nazajutrz Leon był wezwany do państwa Bogackich, dla ratowania nerwów saméj pani, i po zapisaniu recepty miał już wyjść z salonu, gdy weszła wystrojona panna Lola Bogacka, a prezentowana przez mamę, ukłoniła się konwencyonalnym ukłonem, i zarumieniła się konwencyonalnym rumieńcem. Leon odkłonił się jéj téż konwencyonalnie i, nie spojrzawszy na twarz młodéj panny, brał za kapelusz.
— Spodziewam się — rzekła pani Bogacka, — że pan zechce nam zrobić przyjemność powiększenia u nas koła znajomych w każdy czwartek wieczorem.
Pan Leon jeszcze konwencyonalniéj się ukłonił i powiedział:
— Jeśli mu czas pozwoli (u doktorów czas tak jest zajęty, doktorowie od siebie nie zależą), miło mi będzie korzystać z zaprosin. — Co rzekłszy, naciągnął na lewą rękę liliową rękawiczkę, w prawą ujął lśniący kapelusz i wyszedł. Ale kiedy odpowiadał na zaprosiny mamy, jakoś wypadkiem spojrzał na córkę i zobaczył bardzo piękny wzrost i bardzo piękną twarzyczkę. Gdy był za drzwiami, przyszły mu na myśl słowa Ksawerka. Uśmiechnął się z razu, ale potém pomyślał. — A cóż gdyby się ożenić! 500,000 to niezła rzecz i familia dobra! Zobaczymy! — Tego samego dnia Ksawerek, siedząc obok Leona w teatrze, pytał.
— Cóż? nie zakochałeś się w pannie Bogackiéj?
Doktor rozśmiał się tak głośno, że aż sąsiedzi się na niego oburzyli, że im słuchać muzyki przeszkadza.
— Szczególna-by to była kobieta, mój Ksawerku, — rzekł — która-by mogła we mnie miłość obudzić. Taka nie istnieje, mój drogi. — Gdy tych słów domawiał, otworzyła się loża piérwszego piętra i do niéj weszli państwo Bogaccy.
W przerwie między aktami, pan Leon stał w owéj loży piérwszego piętra; jednę rękę złożył na poręczy krzesła panny Loli, drugą, białą i błyskającą brylantowym pierścieniem, usuwał z czoła opadające gęste włosy, a nieco schylony patrzał w twarz dziewczyny i mówił jéj zwyczajne, salonowe złote słówka, które w jego ustach dziwny wdzięk miały dla kobiet. Co w owéj chwili było w jego sercu? — ironia i znudzenie.
Państwo Bogaccy mieszkali na Krakowskiém Przedmieściu, i z ich-to domu, po dziesiątéj czy dwunastéj wizycie, wychodził Leon, gdy przyszła mu myśl posłuchać muzyki orkiestry, dla zabicia czasu.
Dnia tego, więcéj niż kiedy, poczuł on brak nieokreślony w życiu, owę próżnią i nudę, która go w coraz silniejszy pochwytywała uścisk. Kiedy słuchał zalotnego szczebiotania panny Loli, jéj sentymentalnego śpiewu i gry „fortissimo” na fortepianie, wówczas zniechęcony myślą, rachował, ile już przez lat kilka znał podobnych jéj lalek. Pod gładkiém, białém, ocienioném kędziorami czarnych włosów czołem dziewczyny, cóż było? Myśl płocha, próżna, samolubna; biegła znajomość francuzczyzny, a głębokie lekceważenie lub nieświadomość wszystkiego, co poważne. Pod błękitną, jedwabną, zdobną białemi koronkami suknią, jakie biło serce? Rozkochane w błyskotkach i hołdach, marzące o wspaniałych powozach, pysznych salonach, podróżach, w celu błyśnięcia odbytych, a przytém wszystkiém — o mężu, jak o dodatku. A jeśli myśl panny Loli była płochą i serce jéj zimne; dlaczegóż w oczach miała tyle ognia, na ustach uśmiech, co zdawał się obiecywać światy miłości, a w mowie szlachetne i pełne, zda się, zapału wyrazy?
Ogień w oczach panny Loli był to prosty wynik fizycznéj młodości i siły, uśmiechem stroiła swoje usta, jak magazynier stroi sklep swój szyldem piękniejszym od towarów, które posiada; słowa szlachetne i gorące powtarzała jak papuga, aby niemi wabić tych, w których piersi grały szlachetne i gorące uczucia.
Tak pannę Lolę analizował młody doktor, siedząc naprzeciw niéj, gdy grała — i, jakby przejęta poczuciem sztuki, duże błyszczące oczy wznosiła aż ku złotym szlaczkom obicia, obiegającym ściany pod sufitem. Tak analizował ją, rozdzielając niby anatomicznym skalpelem wszystkie zwoje jéj ciasnego mózgu i wszystkie fibry jéj ciasnego serca. A gdy grać przestała, zbliżył się do niéj i rzekł: że grała prześlicznie, a z cicha dodał: że wyglądała czarownie. Na twarzy panny znowu ukazał się konwencyonalny rumieniec, a medyk podniósł ku oczom sonatę Beethovena, niby się przypatrując gotyckim literom napisu, a w istocie pokrywając ziewnięcie, które, nieposkromione największym wysiłkiem, rozdzierało mu usta.
Wyszedł od państwa Bogackich niezadowolony z siebie i ze świata, z tym wewnętrznym nieokreślonym gniewem, który właśnie dlatego najdolegliwiéj wjada się w piersi, że człowiek niezdolny jest wyraźnie pojąć, na co i na kogo się gniewa. Świat i ludzie nie uczynili mu nic złego; on sam nie popełnił żadnéj zbrodni, ani cienia nawet występku nie miał na sobie; a przecież patrzał na świat i ludzi z nieopisaną niechęcią i znudzeniem, w siebie — nieledwie z pogardą.
W głębi tego przykrego uczucia w sercu Leona odzywał się jeszcze cichy głos tęsknoty. Za czém? tego także nie określał sobie jasno. Czegóż-by mógł pragnąć i za czém tęsknić? Zdaje się, że miał wszystko, co tworzy łatwe i spokojne istnienie. Instynkt jakiś mówił mu z cicha, że przecież życie jego nie może spełznąć całe na téj ślimaczéj drodze, na której się zatrzymał; jakieś resztki kapitału serca dopominały się o użycie, ale słabo, niewyraźnie.
Z takiém usposobieniem wszedł do sali koncertowéj. W głębi, na tle oświetlonéj ściany, wybitnie rysowała się postać dyrektora orkiestry, w czarnym fraku i białéj kamizelce, zwracającego się w różne strony i wywijającego laseczką. Muzykanci, jak rój czarnych istot, różnemi brzęczących głosami, siedzieli u stóp dyrektora, a daléj całą salę zalewało światło, spływające z licznych wielkich świeczników, i zapełniało najróżnorodniejsze towarzystwo.
Już się był koncert zaczął; gdy Leon wchodził, grano jakąś szumną uwerturę. Młody człowiek obejrzał się wkoło i, przeszedłszy całą salę, usiadł w samym jéj końcu, jak najdaléj od orkiestry w miejscu nieco osamotnioném.
Postawił obok siebie kapelusz, włożył szkiełko w oko, oparł się o poręcz krzesła i założył ręce na piersi. W téj postawie począł słuchać muzyki. Kochał on i pojmował sztukę; tylko piękna muzyka wyprowadzała go niekiedy ze stanu apatycznego uśpienia, rozbudzała jakąś choć słabą iskrę ciepła, w wyziębłéj, jak się zdawało, jego piersi.
Skończyła się uwertura i orkiestra zagrała śliczne, ciche a rzewne, marzenie Schumana. Leon pochylił głowę i słuchał, a im bardziéj słuchał, tém wyraźniéj w piersi jego odzywał się głos jakiéjś niewypowiedzianéj tęsknoty za czémś, jakiegoś po czémś żalu. Tony łagodne rozlewały się po sali falami melodyi i w myślach młodego człowieka rozsnuwały nicie obrazów, nieokreślonych dobrze, niewyraźnych. Znikły mu z pamięci świetne salony, w których tak często królował, piękne jego pacyentki i wystrojona panna Lola; a natomiast gdzieś w oddali — w oddali, po-za mgłą długich i pełnych wrzawy lat, ujrzał cichy dom wiejski, szumem lasów owiany, na wzgórzu bielą błyszczący — cichy dom swój rodzinny. Szkiełko wypadło mu z oka, wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń, jak człowiek, który patrzy, nie widząc, a melodya płynęła coraz rzewniejsza, coraz cichsza, coraz słodsza. I w cichym owym domu zobaczył siebie młodzieńcem, pełnym życia i zapału, pełnym pragnień i nadziei, rwącym się w świat daleki ze skarbami uczuć w sercu. I zobaczył swoję poważną i bladą matkę, która już dawno spała cichym snem śmierci. A obok tego obrazu, ujrzał teraźniejszość, świetną, bogatą, pełną blasku i konfortu, a taką jałową, taką próżną, taką bezcelową! I zdało mu się, że przyszłość roztoczyła się przed nim, niby galerya, długa, bogata, ale równa, gładka, jednostajna, zapełniona jednako ustrojonemi lalkami. A w końcu, w głębi téj galeryi, była gruba, głęboka ciemność.
Któż odgadnie, kto pojmie wszystkie tajnie człowieczéj piersi? Czas leci i życie huczy burzami, człowiek raduje się, cierpi, walczy, uspakaja się i zda się usypiać, i zda się wszystkie uczucia już odczuł, wszystkie rozkosze zużył, wszystkie burze przetrwał; a jednak — tam gdzieś w głębi — na dnie jego istoty leży jeszcze jedna nieporuszona struna, jest jeszcze coś, co może rozpalić się, jak iskra. Chwilka tylko, a struna jęknie lub zaśpiewa; jeden powiew, a iskra się rozpłomieni. W ostudzonéj błyskotkami i rozkoszami świata piersi Leona był słaby płomyk, pod popiołem płonący; była, niema wprawdzie, ale drgająca słabo, jakby do dźwięku rwąca się, struna.
Skończono grać marzenie Schumana — ucichła muzyka, nastała półgodzinna przerwa. Leon siedział nieruchomie, myślą patrząc w siebie tylko, a nic i nikogo wkoło nie widząc.
Obok niego, tuż obok, ozwał się głos kobiecy:
— O czém tak myślisz, Helenko?
Leon usłyszał te słowa, jak człowiek, który słucha i nie słyszy.
— Takie to było piękne, Natalio! — odpowiedział drugi głos kobiecy, młody, nieco stłumiony, a jednak srebrny.
Ten głos i te słowa Leon usłyszał wyraźnie. Było coś niewypowiedzianie wdzięcznego w tych kilku prostych wyrazach — był w nich dźwięk świeży pełnéj młodego ciepła duszy.
Usłyszał, ale się nie obejrzał — nie spojrzał na kobietę, obok niego mówiącą, a tylko pomyślał: śliczny głosik!
— O czémże tak głęboko myślałaś? — powtórzył głos piérwszéj kobiety.
— O czém myślałam?... o czém myślałam? — zwolna odrzekła druga, zawsze tym samym miękkim a srebrnym dźwiękiem — trudno niekiedy powiązać nici naszych myśli i jeden z nich wyraźny a jasny stworzyć obraz. Tworzyłam idylle, Natalio — dodała tonem, w którym drgał uśmiech.
— Jakie idylle?
— Słuchając téj pięknéj muzyki, myślałam o duecie życia, zaśpiewanym we dwoje zgodnemi słowami.
— A jakże ci się przedstawiał ten duet życia?
— Osnuty na poważnéj a użytecznéj pracy i na poważnéj a gorącéj miłości.
Była chwila milczenia. Leon słuchał z zajęciem rozmowy, nie oglądając się jednak.
— Przedstawiałam sobie — mówiła daléj ta, którą towarzyszka zwała Heleną — jakby to cudnie było niekiedy wieczorem słuchać takiéj pięknéj muzyki, z ukochanym człowiekiem. Przedstawiałam sobie, że cały dzień pracowali-byśmy oboje, wiedzeni jednym celem, jedném dążeniem i jedną ideą; a potém on-by mi podał rękę, a ja, wsparta na jego ramieniu, rozpromieniona wewnętrzném zadowoleniem, weszła-bym do téj sali, aby z nim razem spocząć wśród światła i muzyki. Myślałam, jak wielkiém, jak gorącém jest szczęściem, zlanie się dwóch istnień, zgodnych z sobą w miłości i pojęciach, i jaki to piękny duet: rozmowa dwojga ludzi, których serca rwą się do siebie, a myśli, niby siostry, razem w świat daleki biegną.
— Marzycielko! marzycielko! — jakby z wyrzutem rzekła Natalia.
— Ja marzycielka? — z lekkiém podniesieniem głowy odpowiedziała Helena — nie nazywaj mię tak, Natalio, nie rób mi téj krzywdy. Marzycielem jest człowiek, który pragnie tego, co niemożebne, i zapatrzony w dalekie niebo, nierozważnie depce najpiękniejsze kwiaty ziemskie. Ja nie marzę, ale myślę i pragnę. To, o czém myślałam, istnieje na ziemi, bywa innych udziałem; czemuż-bym ja tego pragnąć nie mogła? ja, która czuję w sobie tyle sił, uczucia i myśli, że one mogły-by starczyć wielu istotom, spotykanym na Bożym świecie codziennie. Jeżeli nie spełnią się pragnienia moje, pójdę w życie dalsze, jak dotąd idę, samotna i odważna; nie będę się skarżyć i nie upadnę w tęsknocie i jękach. Ale pragnąć szczęścia, ale snuć myślą wyśnione jego obrazy, któż mi zabroni?
— Myśli takie osłabiają hart twój, którego ci tak bardzo potrzeba.
— Nie, one mię wzmacniają, one mi pomagają dźwigać krzyż samotnéj doli.
Ostatnie wyrazy wymówiła z nieopisanym wyrazem smutku w głosie. Gdy je kończyła, pan Leon piérwszy raz na nią spojrzał.
Spojrzał i zobaczył obok siebie drobną i delikatną kobietę, w ciemnéj wełnianéj, ale pełnéj smaku, sukni. Wyglądała na lat 20, twarz jéj była blada, jednolita, bez śladu rumieńca; oczy miała duże, ciemne i błyszczące, a z pod czarnego, zdobnego popielatém piórkiem, kapelusika, spływały grube czarne warkocze.
Siedziała oblana światłem gazu, spokojna i jakby zimna, i kto słów jéj przed chwilą nie słyszał, nie odgadł-by pod tą poważną i tchnącą pokojem postacią, ani gorących pragnień, ani rzewnéj tęsknoty. Rękę drobną, ociągniętą ciemną rękawiczką, złożyła na małym futrzanym rękawku, i spojrzeniem myślącém, spokojném, a jednak pełném blasku, obiegała salę. Obok niéj siedziała średnich lat i surowéj twarzy osoba, ale nie widział jéj Leon, bo ciekawemi oczyma wpatrzył się w bladą twarz sąsiadki, przebiegając wzrokiem gładkie i jakby dumne czoło, usta okolone wyrazem dobroci, i całą, spokojną, a dziwnie wdzięczną, i dziwnie słodką, jéj postać.
— Nie jest piękna — pomyślał — ale niezmiernie zajmująca; dźwięk głosu szczególniéj miły i oczy śliczne!
Ale więcéj, niż piękne oczy i głos miły nieznajoméj, zajęła go jéj rozmowa.
— Jakim dziwnym trafem — myślał — ta kobieta usiadła przy mnie, aby mówić o szczęściu w chwili gdym ja patrzał w przyszłość moję, pytając ją, co mi przynosi i w głębi jéj widząc tylko pustkę i cienie? Dla czego ona mówiła o pragnieniach obok mnie, który przestałem już pragnąć; mówiła o miłości obok mnie, któremu niepodobna już kochać? A ze słów jéj piękną znać naturę, świeżą, młodzieńczą, kochającą! To nie Lola! — i zaśmiał się do siebie, na myśl o pięknéj i strojnéj pannie salonowéj.
Wiele i długo jeszcze grano; ale młody doktor nie mógłby powiedziéć, jakich mistrzów muzycznych utwory słuchało zebranie owego wieczora. Pogrążony w myślach, wpatrywał się ciągle w bladą twarz nieznajoméj i, w przestankach muzycznych, chwytał uchem dźwięki jéj głosu.
Gdy koncert miał się ku końcowi, sąsiadki Leona powstały i zwolna przechodziły salę.
Leon téż powstał i poszedł za niemi.
Razem wyszli na ulicę; one szły szybko i śmiałym krokiem, jak idą tylko te kobiety, które nie przywykły wspierać się na czyjémś ramieniu.
Leon szedł za niemi.
Dlaczego szedł za niemi? nie myślał o tém; jakaś nieokreślona siła pociągała go za bladą kobietą. Czyżby nie był jeszcze całkiem bankrutem serca?
Kobiety przeszły Krakowskie-Przedmieście i zwróciły się na Ś-to Krzyzką ulicę. Gdy były w większéj jéj połowie, Leon przypomniał sobie, że mieszka na Nowym Świecie, że mu więc zdaleka wracać przyjdzie i, zaśmiawszy się z siebie półgłosem, wrócił.
Wrócił, ale, uszedłszy kilkanaście kroków, obejrzał się. Kobiety, zmęczone snadź nieco, szły trochę wolniéj; zwróciły się na ulicę Jasną i pod światłem latarni mignął blady, o ściągłych rysach i dużych spuszczonych oczach profil nieznajoméj; mignął szybko i dwie kobiece postacie zniknęły za murami domów.
Leon uczuł coś jakby żal, jakby pragnienie dowiedzenia się: kto była nieznajoma kobieta?
Zapragnął przecież czegoś! o dziwo! tak dawno niczego nie pragnął!
Zaśmiał się znowu. Co za niedorzeczność! pomyślał i otuliwszy się futrem, szybko poszedł do domu.
Tego wieczora elegancki jego gabinet wydał mu się sztywniejszym i bardziéj bezdusznym niż zawsze; on sam zaś gniewny był jakiś, jakby smutny, ale nie znudzony.
Nazajutrz, gdy otworzył oczy, zdało się mu, że, za zieloną firanką, zasłaniającą okno, błysnęła blada twarz nieznajoméj, a w myśli pojawiły mu się słowa: „pragnąć szczęścia, snuć myślą wyśnione jego obrazy, któż mi zabroni?” Tego dnia Leon trzy razy ścigał na ulicy czarny kapelusz z popielatém piórkiem i trzy razy się zawiódł. Wieczorem wszedł do koncertowéj sali, rozglądał się po niéj, ale się znowu zawiódł. Ani pod żadnym z kapelusików, ani pod światłem gazu, cię zobaczył bladéj twarzy nieznajoméj. Śmiał się z siebie i dziwił się sobie, a jednak nie było mu tak, jak zwykle: było mu lepiéj; czuł, że czegoś pragnął.
Wyraźnie nie był jeszcze całkiem bankrutem serca.