Romeo i Julia (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1913)/Akt czwarty
Wygląd
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Romeo i Julia | |
Podtytuł | Akt czwarty | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1913 | |
Tłumacz | Józef Paszkowski | |
Źródło | skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Cela Ojca Laurentego. (Ojciec Laurenty i Parys).
O. Laurenty. W ten czwartek zatem? to bardzo pośpiesznie.
Parys. Mój teść, Kapulet, życzy sobie tego;
A ja powodu nie mam rzecz odwlekać. O. Laurenty. Nie znasz pan, mówisz, uczuć swojej przyszłej;
Krzywa to droga, ja takich nie lubię. Parys. Bez miary płacze nad śmiercią Tybalta,
Małom jej przeto mówił o miłości; Bo Wenus w domu łez się nie uśmiecha. Ojciec jej, mając to za niebezpieczne, Że się tak bardzo poddaje żalowi, W mądrości swojej przyśpiesza nasz związek, By zatamować źródło tych łez, które W odosobnieniu cieką za obficie, A w towarzystwie prędzej mogą ustać. Znasz teraz, ojcze, powód tej nagłości. O. Laurenty (na str.). Obym mógł nie znać powodów do zwłoki!
(Głośno). Patrz, hrabio, oto twa przyszła nadchodzi. Parys. Szczęsny traf dla mnie, piękna przyszła żono!
Julia. Być może, przyszłość jest nieodgadnioną. Parys. To może ma być już w ten czwartek z rana.
Julia. Co ma być, będzie.
O. Laurenty. Prawda to zbyt znana.
Parys. Przyszłaś się, pani, spowiadać przed ojcem?
Julia. Mówiąc to, panu-bym się spowiadała.
Parys. Nie zaprzecz przed nim, pani, że mię kochasz.
Julia. Że jego kocham, to wyznam i panu.
Parys. Wyznasz mi także, tuszę, że mnie kochasz.
Julia. Gdyby tak było, większą-by to miało
Wartość wyznane z daleka, niż w oczy. Parys. Biedna! łzy bardzo twarz twą oszpeciły.
Julia. Nie wielkie przez to odniosły zwycięstwo;
Dosyć już była ubogą przed niemi. Nie jest to krzywda, panie, ale prawda, I w oczy sobie ją mówię. Parys. Twarz twoja
Do mnie należy, a ty jej uwłaczasz. Julia. Nie przeczę, moja bowiem była inna.
Maszli czas teraz, mój ojcze duchowny, Czyli też mam przyjść w wieczór po nieszporach? O. Laurenty. Nie brak mi teraz czasu, smętne dziecię.
Racz, panie hrabio, zostawić nas samych. Parys. Niech mię Bóg broni świętym obowiązkom
Stać na przeszkodzie! Julio, w czwartek z rana Przyjdę cię zbudzić. Bądź zdrowa tymczasem I przyjm pobożne to pocałowanie. Julia. O! zamknij, ojcze, drzwi; a jak je zamkniesz,
Przyjdź płakać ze mną. Niema już nadziei! Niema ratunku! Niema ocalenia! O. Laurenty. Ach, Julio! Znam twą boleść; mnie samego
Nabawia ona prawie odurzenia. Słyszałem, i nic tego nie odwlecze, Że w przyszły czwartek wziąć masz ślub z tym hrabią. Julia. Nie mów mi, ojcze, że o tym słyszałeś; Chyba że powiesz, jak tego uniknąć. Jeżeli w swojej mądrości nie znajdziesz Żadnego na to środka, to przynajmniej Postanowienie moje nazwij mądrem, A w tym sztylecie zaraz znajdę środek. Bóg złączył moje i Romea serce, Ty nasze dłonie; i nim ta dłoń, świętą Pieczęcią twoją z Romeem spojona, Inny akt stwierdzi, nim to wierne serce
W zdradzieckim buncie odda się innemu, To ostrze zada śmierć sercu i dłoni. Daj mi więc jaką radę zaczerpniętą Z długoletniego doświadczenia twego, Albo bądź świadkiem, jak ten nóż rozstrzygnie Sprawę pomiędzy mną a moim losem, Wnet zaradzając temu, czego ani Wiek, ani rozum nie mógł doprowadzić Do rozwiązania zgodnego z honorem. Mów prędko; pilno mi wstąpić do grobu, Jeśli mi powiesz, że nie ma sposobu. O. Laurenty. Stój, córko! Mam ja w myśli pewien środek,
Wymagający równie rozpaczliwej Determinacyi, jak jest rozpaczliwem To, czemu chcemy zapobiedz. Jeżeli, Dla uniknienia małżeństwa z Parysem, Masz siłę woli odjąć sobie życie, To się odważysz, snadź, na coś takiego, Co, będąc tylko podobnem do śmierci, Uwolni cię od hańby, jakiej chciałaś Ujść przez zadanie jej sobie naprawdę, Masz li odwagę, to-ć wskażę ten środek. Julia. O! każ mi, zamiast być żoną Parysa,
Skoczyć ze szczytu wieży; w rozbójniczych Gościć jaskiniach, w legowiskach wężów; Zamknij mię w jedną klatkę z niedźwiedziami, Albo mię wepchnij nocą do kostnicy, Zewsząd pokrytej szczątkami szkieletów, Poczerniałemi kośćmi i czaszkami, Każ mi wejść żywcem w grób świeżo kopany I w jeden całun z trupem się obwinąć; Wszystko to dawniej dreszcz budziło we mnie, Ale bez trwogi uczynię to zaraz, Bylebym tylko pozostała czystą Małżonką mego lubego kochanka. O. Laurenty. Słuchaj więc: idź do domu, bądź wesołą, Przystań na związek z hrabią. Jutro środa; Staraj się jutro na noc zostać samą; Niech Marta nie śpi ten raz w twym pokoju. Masz tu flaszeczkę: weźmiesz ją do łóżka, I filtrowany likwor ten wypijesz; A wnet po wszystkich żyłach cię przebiegnie
Usypiający dreszcz, który owładnie Wszelką żywotną funkcyą; wszystkie pulsa Wstrzymają w tobie swe zwyczajne bicie; Ni dech, ni ciepło nie wskaże, że żyjesz. Róże ust twoich i policzków zbledną, Jak popiół; oczu zasłony zapadną, Jak gdy dłoń śmierci zakrywa dzień życia; Każdy twój członek, pozbawiony władzy, Zdrętwieje, zstęgnie, zziębnie, jak u trupa. I w tym pozornym stanie nagłej śmierci Zostawać będziesz czterdzieści dwie godzin; Wtedy się ockniesz, jak ze snu błogiego. Gdy więc nazajutrz z rana narzeczony Przyjdzie cię zbudzić, znajdzie cię umarłą; Poczem, jak każe zwyczaj, przystrojona W godowe szaty, w odsłoniętej trumnie, Złożoną będziesz pod owem sklepieniem, Gdzie leżą wszyscy ze krwi Kapuletów. Uwiadomiony tymczasem przeze mnie O naszym planie Romeo przybędzie; Wraz ze mną czekać będzie w owym lochu Na twe ocknienie, i tej samej nocy Uprowadzi cię skrycie do Mantui. To cię uchroni od hańby grożącej, Jeśli brak woli lub niewieścia bojaźń Od wykonania tego cię nie wstrzyma. Julia. O, daj mi, daj mi! nie mów o bojaźni!
O. Laurenty. Masz, idź, bądź niewzruszoną i szczęśliwą
W tem przedsięwzięciu! Wyprawię natychmiast Jednego z naszych braci do Mantui, Z listem do twego męża. Julia. O, nadziejo!
Ty mi bądź bodźcem, a hasłem Romeo! Bądź zdrów, mój ojcze! Pokój w domu Kapuletów. (Wchodzą: Kapulet, pani Kapulet, Marta i słudzy).
Kapulet (do służącego). Proś te osoby, co tu są spisane.
A waść dwudziestu biegłych zbierz kucharzy.
Drugi służący. Nie będzie zły ani jeden, jaśnie panie, bo się przekonam wprzód o każdym, czy umie sobie oblizywać palce.
Kapulet. A to na co?
Drugi służący. Zły to kucharz, jaśnie panie, co nie oblizuje sobie palców; o którym się więc przekonam, że tego nie umie, tego nie sprowadzę.
Kapulet. Ruszaj! (Wychodzi służący).
Wątpię, czy wszystko na czas wygotujem. Bodaj cię! Prawdaż to, że Julia poszła Do Ojca Laurentego? Marta. Poszła, panie.
Kapulet. To dobrze; może on co na niej wskóra.
Cięta, uparta to skóra na buty. Marta. Patrz pan, jak raźnie wraca od spowiedzi.
Kapulet. No, sekutnico, gdzieżeś to bywała?
Julia. Gdzie mię żałować nauczono, panie,
Za grzech uporu i nieposłuszeństwa Naprzeciw woli twojej. Świętobliwy Kapłan Laurenty kazał mi się rzucić Do twych nóg i o przebaczenie prosić. Przebacz mi, ojcze! będę już uległą. Kapulet. Niech tam kto pójdzie prosić pana hrabię:
Jutro mieć muszę spleciony ten węzeł. Julia. Spotkałam hrabię w celi Laurentego
I okazałam mu miłość, jak mogłam, Nie przekraczając granicy skromności. Kapulet. To co innego; tak, to dobrze, powstań;
Tak być powinno; tak córce przystoi. Prosić tu hrabię, żeby przyszedł zaraz. Dalipan, święty to człek z tego mnicha: Słusznie mu całe miasto cześć oddaje. Julia. Marto, pójdź ze mną do mego pokoju. Wszak mi pomożesz przymierzyć przyborów,
Jakie na jutro uznasz za stosowne? Pani Kapulet. Po co dziś? jutro będzie dosyć czasu.
Kapulet. Idź z nią waść: jutro pójdziem do kościoła.
Pani Kapulet. Nie wiem, czy zdążym z przygotowaniami:
Już wieczór. Kapulet. Nie troszcz się; dojrzę wszystkiego,
I wszystko będzie dobrze, za to ręczę. Idź do Juleczki, pomóż jej się przybrać. Ja się tej nocy nie położę; będę Na ten raz pełnił urząd gospodyni. Hej, służba! Cóż to? wszyscy się rozeszli? Mniejsza z tem, pójdę sam hrabię uprzedzić O zaszłej zmianie. Lekko mi na sercu, Że się ten kozioł przecie opamiętał.
Pokój Julii. (Wchodzi Julia i Marta).
Julia. Tak, ten strój wezmę. Ale, złota nianiu,
Proszę cię, zostaw mię na tę noc samą; Bo dużo muszę pacierzy odmówić Dla uproszenia sobie względów niebios Nad moim stanem, jak wiesz, pełnym grzechu. Pani Kapulet. Takeś zajęta? Mamże ci dopomódz?
Julia. Nie, pani; jużeśmy we dwie wybrały,
Co mi na jutro może być potrzebnem. Pozwól, bym teraz samą pozostała, I niechaj Marta spędzi tę noc z tobą. Pewnam, że wszyscy macie dość roboty, Przy tym tak nagłym obchodzie. Pani Kapulet. Dobranoc!
Połóż się, spocznij; potrzebujesz tego. Julia. Dobranoc! Bóg wie kiedy się zobaczym. Zimny dreszcz trwogi na wskroś mię przejmuje, I jakby mrozi we mnie ciepło życia. Zawołam na nie, by ochłonąć nieco;
Nianiu! I pocóż tu ona? Straszliwy Ten czyn wymaga właśnie samotności. Ha! pójdź flakonie! Gdyby jednakże ten płyn nie skutkował? Miałażbym gwałtem z hrabią być złączona? Nie, nie; ucieczka w tem: leż tu w odwodzie. A gdyby też to miała być trucizna, Którą mi ksiądz ten zręcznie śmierć chce zadać, By ujść zarzutu, że dał ślub kobiecie, Którą już pierwej zaślubił z kim innym? Toby być mogło; ale nie, tak nie jest, Bo jego świętość jest wypróbowana, I nawet myśli tej nie chcę przypuszczać. Lecz gdybym w grobie się ocknęła pierwej, Nim mię Romeo przyjdzie oswobodzić? To byłoby okropnie! Nie udusiłażbym się wśród tych sklepień, Gdzie nigdy zdrowe nie wnika powietrze, I nie umarłażbym wprzód, nim Romeo Przyjdzie na pomoc? A choćbym i żyła, Czyliżby straszny wpływ nocy i śmierci, Którą dokoła będę otoczona, Obok wrażenia, jakie sprawić musi Samaż miejscowość tego sklepionego Starożytnego lochu, w którym kości Zmarłych mych przodków od lat niepamiętnych Nagromadzone leżą; kędy świeżo Złożony Tybalt gnije pod całunem; I kędy nocą, o pewnych godzinach, Duchy, jak mówią, odbywają schadzki; Niestety! czyliżby prawdopodobnie To wszystko, gdybym wcześniej się ocknęła — A potem zapach trupi, krzyk podobny Do tego, jaki wydaje ów korzeń Ziela pokrzyku, gdy się go wyrywa; Krzyk wprawiający ludzi w obłąkanie, — Czyliżby wszystko to, w razie ocknienia, Nie pomieszało mi zmysłów? Czyliżbym Po szalonemu nie igrała wtedy Z kośćmi mych przodków? nie poszła się pieścić Z trupem Tybalta? I w tem rozstrojeniu Nie rozbiłażbym sobie rozpaczliwie
Głowy piszczelą którego z pradziadów, Jak pałką? Patrzcie! patrzcie! zdaje mi się, Że duch Tybalta widzę ścigający Romea za to, że go wygnał z ciała. Stój! stój, Tybalcie! Do ciebie, mój luby,
Spełniam ten toast zbawienia lub zguby.
Sala w domu Kapuletów. (Wchodzi pani Kapulet i Marta).
Pani Kapulet. Weź te półmiski i wydaj korzeni.
Marta. Piekarz o pigwy woła i daktyle.
Kapulet. Śpieszcie się, śpieszcie! Już drugi kur zapiał;
Poranny dzwonek ozwał się: to trzecia, Dojrzyj ciast, moja Marto; nie szczędź przypraw. Marta. Co to za wścibstwo! Idźże się pan przespać.
Dalipan, jutro się nam rozchorujesz Z tego niewczasu. Kapulet. Ani krzty. Do licha!
Nie wysypiałem się dla spraw mniej ważnych, A przecie nigdy nie zachorowałem. Pani Kapulet. Wiem-ci ja dobrze, wiem: umiał jegomość
Swojego czasu myszkować; lecz teraz Ja czuwam nad tem, abyś pan nie czuwał. Kapulet. Zazdrosna sztuka!
Hej! co tam niesiecie?
Pierwszy sługa. Rzeczy do kuchni, ale nie wiem jakie.
Kapulet. Śpiesz się.
Idź wasze suchszych szczap narąbać;
Piotr ci kloc wskaże potemu. Drugi sługa. Jeżeli O kloca idzie, to dość mnie samego;
Nie potrzebuję się zwracać do Piotra. Kapulet. Masz słuszność. Żywo! Dalipan, już dnieje,
I hrabia będzie tu zaraz z muzyką. Tak przyrzekł. Otóż idzie: już go słychać.
Hej! żono! Marto! Chodźcie tu! Hej! Marto! Idź, obudź Julkę, ubierz ją co żywo,
Ja pogawędzę tymczasem z Parysem. Śpiesz się, nie marudź; pan młody już przyszedł. Co tchu się zwijaj.
Pokój Julii. Julia w łóżku. (Wchodzi Marta).
Marta. Panienko! Julciu! — Jak się to zaspało! —
Wstawaj, gołąbku! Wstawaj! Wstydź się, śpiochu! Panienko! duszko! rybko! — Ani mrumru! — Chcesz, widzę, wyspać się za cały tydzień, Jakbyś wiedziała, że ci hrabia Parys Następnej nocy nie da oka zmrużyć. Odpuść mi, Panie, amen! Jak śpi smacznie! Muszę ją jednak zbudzić. — Julciu! Julciu! Niechno cię hrabia Parys tak zastanie, To się dopiero zerwiesz. — Cóż to? w sukni? Jużeś ubrana i znów się pokładłaś? Dosyć już tego! Julciu! Panno Julio! — Ha! przez Bóg żywy! Na pomoc! na pomoc! Ona nie żyje! O, ja nieszczęśliwa! Po co mi było się rodzić? — Na pomoc! Choć trochę akwawity! — Panie! Pani! Pani Kapulet. Co to za hałas?
Marta. O, dniu niefortunny!
Pani Kapulet. Mów, co się stało?
Marta. Patrz, pani. Pani Kapulet. O, nieba!
O, moje dziecię! o, moja pociecho! Wstań, odżyj, albo umrę razem z tobą! Na pomoc! wołaj pomocy! Kapulet. Co za guzdralstwo! Pan młody już czeka.
Marta. Ona nie żyje; rozstała się z życiem!
O, dniu żałosny! Pani Kapulet. O, dniu opłakany!
Ona nie żyje, nie żyje, nie żyje! Kapulet. Puśćcie mię, niech zobaczę... Jak lód zimna;
Krew w niej zastygła; członki jej zdrętwiały... Dawno już życie z tych ust uleciało. Śmierć ją zwarzyła, jak mróz najpiękniejszy Pierwiosnek w maju. Nieszczęsny ja starzec! Marta. O, niefortunny dniu!
Pani Kapulet. O, dniu boleści!
Kapulet. Śmierć ta, niszcząca wszystkie me nadzieje,
Głos mi tamuje i zamyka usta. O. Laurenty. Czy panna młoda już jest w pogotowiu
Iść do kościoła? Kapulet. Iść, ale nie wrócić.
O, synu, w wilię dnia twojego ślubu Śmierć zaślubiła twą oblubienicę. Patrz, oto leży ten kwiat w jej uścisku. Śmierć jest mym zięciem, śmierć jest mym dziedzicem, Umrę i wszystko jej oddam, bo wszystko Oddaje śmierci, kto oddaje ducha. Parys. Tak dawnom wzdychał do tego poranku,
I takiż widok czekał mię u mety! Pani Kapulet. Dniu nienawistny, przeklęty, ohydny,
Stokroć obmierzły, jakiemu równego W obiegu swoim czas jeszcze nie widział! Jedno mieć tylko, jedno biedne dziecko, Jedną uciechę i jedną pociechę, I tę zabiera śmierć nielitościwa! Marta. O, smutny, smutny dniu! o, dniu żałosny! Najopłakańszy, najniefortunniejszy, Jaki widziałam w życiu kiedykolwiek! O, dniu! o, smutny dniu! O, dniu żałosny! Nie było nigdy jeszcze dnia takiego. O! stokroć smutny dniu, stokroć żałosny. Parys. Okrutna, sroga, świętokradzka śmierci!
Tyś mię podeszła, obdarła, zgnębiła, Przez ciebiem niebo stracił, okrutnico! O, Julio! luba! życie! już nie życie, Niemniej jednakże luba i po śmierci! Kapulet. Zawistny, twardy, niecny, zbójczy losie!
Po cóż ci, po co było tak tyrańsko W niwecz obracać naszą uroczystość? O, moje dziecko! raczej duszo moja, Nie moje dziecko; bo dziecko jest trupem; I wraz z niem cała pociech mych ostoja, Cały wdzięk życia stał się śmierci łupem! O. Laurenty. Przestańcie! Rozpacz nie leczy rozpaczy.
Nadobne dziecię to było własnością Zarówno nieba jak i waszą; niebo Zabrało swoją część; tem lepiej dla niej: Wyście nie mogli waszej części ziemskiej Ustrzedz od śmierci, ale część jej lepszą Niebo zachowa w wiekuistem życiu. Jej wywyższenie było szczytem waszych Życzeń i dążeń; w niem zakładaliście Swój raj na ziemi, i płaczecież teraz I rozpaczacież, widząc ją wzniesioną Ponad obłoki do istnego raju? O, zła to miłość jęczeć z żalu wtedy, Kiedy tym, których kochamy, jest dobrze. Nie ta dziewica dobrze poszła za mąż, Co długie lata przeżyła w zamęściu, Lecz ta, co młodo zamężną umiera. Połóżcie tamę łzom i, umaiwszy To piękne ciało liśćmi rozmarynu, Każcie je, wedle zwyczaju, niebawem W świątecznych szatach zanieść do kościoła. Świętemi wprawdzie są boleści prawa, Przecież rozsądek z łez się naigrawa. Kapulet. Cośmy na gody poprzysposabiali,
To musi teraz posłużyć na pogrzeb: Weselna uczta zamieni się w stypę, Dźwięk strun w jęk dzwonów, pieśni w smętne treny, Mirtowy wieniec martwą skroń otoczy, Słowem, wszystko się w opak przeistoczy. O. Laurenty. Wyjdźcie stąd państwo, i ty, hrabio, także. Niech się gotuje każdy odprowadzić Te piękne zwłoki na wieczny spoczynek.
Snadź niebo na was o coś zagniewane; Nie jątrzcież jego gniewu jeszcze gorzej Oporem przeciw świętej woli Bożej. Pierwszy muzykant. Trzeba nam podobno schować dudy w miech i wynieść się za drzwi.
Marta. Tak, tak, schowajcie swoje instrumenty,
Poczciwi ludzie, niema tu co robić. Drugi muzykant. Może-ć się jeszcze co znajdzie.
Piotr. Zagrajcie mi na basetli, panowie muzykanci, zagrajcie mi na basetli, jeżeli mi dobrze życzycie.
Pierwszy muzykant. Dlaczego na basetli?
Piotr. Bo moja dusza gra teraz na drumli. Zagrajcie mi co smętnie skocznego dla rozweselenia.
Pierwszy muzykant. Daj nam waść pokój; nie pora teraz do gędźby.
Piotr. Nie chcecie zatem?
Pierwszy muzykant. Nie.
Piotr. Czekajcie, zapłacę wam za to.
Pierwszy muzykant. Czem takiem?
Piotr. Nie brzęczącą monetą, jak mi Bóg miły! ale bitą monetą: monetą godną rzępołów.
Pierwszy muzykant. To my się waćpanu równą monetą odpłacimy: monetą godną lokajów.
Piotr. Wprzód ja wam lokajską klingą zagram po brzuchu.
Drugi muzykant. Schowaj waćpan swój rożen, a wydobądź lepiej swój dowcip.
Piotr. Strzeżcie się ostrza mego dowcipu, bo was przeszyje na wylot. Baczność!
Gdy z piersi płynie jęk,
A serce żal zakrwawia, Muzyki srebrny dźwięk... Dlaczego srebrny dźwięk? dlaczego muzyki srebrny dźwięk? Cóż waść na to, mości prymusie gajdo? Pierwszy muzykant. Jużci dlatego, że srebro ma dźwięk miły.
Piotr. Brawo! a waść co na to, mości klawicymbale?
Drugi muzykant. Dlatego, sądzę, że muzykanci grają za srebro. Piotr. Brawo także! A waść co o tem sądzisz, mości kaleczy-uchu?
Trzeci muzykant. Nie wiem doprawdy, co o tem sądzić.
Piotr. No, to ja ci powiem: Muzyki srebrny dźwięk mówi się dlatego, że takie jak wy niedołęgi rzadko kiedy złota za muzykę dostają.
Muzyki srebrny dźwięk
Natychmiast ulgę sprawia. Pierwszy muzykant. Cóż to za bezczelny łotr z tego hultaja?
Drugi muzykant. Pal go kaci! Zejdźmy tam na dół wmieszać się między orszak żałobny i czekać, rychło co spadnie z półmiska.
|
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Paszkowski.