Przejdź do zawartości

Rodzina de Presles/Tom III/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
ZMARTWYCHPOWSTANIE.

Rano tego samego dnia, ważne interesa wzywały Marcelego de Labardès do Tulonu.
Raul ofiarował się mu towarzyszyć i obadwaj puścili się konno w tę drogę. Około drugiej popołudniu, ponieważ interesa Marcelego były załatwione, kapitan i syn jego przybrany, udali się napowrót w drogę ku willi, jadąc wolno na wierzchowcach, zmęczonych tym upałem duszącym, o którym już wspomnieliśmy.
W chwili, gdy jeźdźcy opuszczali mury miasta, powóz prokuratora królewskiego zwolna toczył się tą samą drogą.
Jakkolwiek kareta ciągniona była małym truchtem, że jednak Marceli i Raul jechali jeszcze wolniej, więc zostali dopędzeni i już mieli zostać wyminięci, kiedy głowa wysunęła się z okna i głos jakiś zawołał:
— Prawdziwie, kochany baronie, jakie to szczęście dla mnie, że cię tu spotykam, skoro już nigdy nie mogę widzieć cię u siebie!...
Był to głos prokuratora królewskiego, serdecznego niemal przyjaciela Marcelego. Stosunek obu panów datował się zresztą z bardzo odległej już epoki morderstwa nieszczęśliwego barona Antyda de Labardès, w ową okropną noc 10-go maja 1830.
Marceli podjechał do drzwiczek karety tak, aby módz uścisnąć rękę urzędnika. Po kilkuminutowej nic nieznaczącej rozmowie, rzekł wreszcie:
— Jakąż szczególniejszą chwilę wybrałeś sobie do przejażdżki za miasto! Powietrze jest takie duszne i jeżeli się nie mylę, nie zadługo będziemy mieć burzę.
— Miałbyś słuszność dziwić się, gdyby tu chodziło o spacer, — odpowiedział prokurator, — ale tak nie jest....
— A więc jedziesz w charakterze urzędowym?
— Tak.
— Czy wolno zapytać, dokąd jedziesz?
— Owszem.... Ci panowie i ja udajemy się do zamku Presles.
Marceli zadrżał.
Pierwszą myślą jego było, że Gontran prawdopodobnie popełnił czyn jakiś, domagający się wkroczenia sądów.
Ta myśl była zresztą tak naturalną, że Blanka sama nawet nie mogła się od niej obronić.
— Obowiązek, który nas powołuje do zamku Presles, należy do rzędu najprzykrzejszych... — ciągnął prokurator królewski.
Pana de Labardès ostatnie te słowa umocniły bardziej jeszcze w przypuszczeniu, że to chodzi o Gontrana.
Jednakowoż zapytał:
— Spodziewam się, że nie chodzi tu przecież o| aresztowanie?...
— Nie... nie....
— O cóż zatem?...
— Czy nie wiesz?...
— Ani słowa.
— Sądziłem wszakże, że jesteś nadzwyczaj blizko i z mieszkańcami zamku....
— Nie mylisz się zupełnie, widuję ich często.
— I nie słyszałeś o niczem?...
— O niczem najzupełniej.
— A więc chodzi tu o podanie, zrobione przez dzieci generała de Presles, domagające się ustanowienia kurateli nad ojcem....
Marceli wstrząs! się tak gwałtownie na tę wiadomość, że koń jego skoczył w bok z taką siłą, iż jeździec mniej wprawny byłby z pewnością wysadzony z siodła.
— Co ci się stało? — spytał prokurator, — to co mówię, jak się zdaje, zadziwia cię niezmiernie....
— Zadziwia mię do tego stopnia, że gdyby mi to powiedział kto inny, odpowiedziałbym: to niepodobna....
— Fakt jest głęboko zasmucający, ja to pierwszy przyznałem, ale cóż w nim nieprawdopobnego?... Czyżby wedle twego zdania podanie zawierało mylne twierdzenia co do stanu obłędu i zdziecinnienia hrabiego?
— Twierdzenia te, jakiekolwiekbądź są, muszą być co najmniej bardzo przesadzone, jestem tego pewien.... Ale nie to jest głównym powodem mojego zdziwienia....
— Cóż więc?...
— Liczba mnoga, której użyłeś....
— Wytłómacz się, kochany baronie....
— Mówiłeś o podaniu zrobionem przez dzieci hrabiego Presles.
— Bezwątpienia.
— A więc, chociażbyś mię obwinił, żem tak nie wierny jak święty Tomasz, który wpierw musiał dotknąć ran Chrystusa, zanim uwierzył, że go ma przed oczami, wyznaję, że na to, aby nabyć zupełnej pewności, iż podanie, o którem mówisz, ma inny jeszcze podpis prócz podpisu Gontrana de Presles, musiałbym własnemi oczami zobaczyć ten drugi podpis....
— A, możesz go sobie obejrzeć... — odpowiedział prokurator królewski, rozwiązując sznur od sporego zwitku papierów stemplowych i przedkładając jeden z nich baronowi Labardès.
Marceli pobladł.
Obok podpisu Gontrana, spostrzegł on podpis pani Jerzowej Herbert z domu Dyanna de Presles.
— A co, czyś teraz przekonany? — spytał urzędnik z uśmiechem.
— Niepodobna nim niebyć! — odpowiedział Marceli z wyrazem niesmaku.
— I co myślisz o tem wszystkiem?
— Myślę, że świat, jest niegodziwy!... Wicehrabia Gontran de Presles jest to poprostu szlachcic, opryszek, który według mnie zdolnym jest do wszystkiego, stąd też nic z jego strony nie mogłoby mię zadziwić.... Ale Dyanna!... kobieta, którą przed chwilką jeszcze szanowałem tak głęboko, a którą zmuszony jestem pogardzać ze wszystkich sił!... Słowo honoru, że niepodobieństwem jest chyba na ziemi wierzyć w cokolwiek dobrego i uczciwego!... Nie, powtarzam, świat jest nikczemny, daleko nikczemniejszy jeszcze, niż sądziłem!... a przecież nie patrzałem na świat przez różowe okulary!...
— Cóż powiedziałbyś więc, — odparł urzędnik, — co powiedziałbyś, gdybyś był prokuratorem królewskim i gdyby przed twemi oczyma przesuwały się wszystkie zbrodnie i wszystkie bezeceństwa popełniane na dwadzieścia mii dokoła?...
Marceli wciąż trzymał jeszcze w ręce podanie o kuratelę.
Ukazał palcem nazwisko pani Herbert.
— Gdybym był prokuratorem królewskim, niewiem cobym powiedział, — zawołał, — ale to wiem dobrze, że żadna zbrodnia, żadne bezeceństwo, żadna nikczemność nie wydałyby mi się bardziej nic wytłómaczonemi i potwornemi jak ten podpis!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Igraszko losu!...
I to Marceli Labardès tak mówił!...
O Dyannie de Presles tak mówił Marceli Labardès!...
A jednak Marceli był uczciwym człowiekiem! a jednak Marceli byłby oddał życie na okup tej jednej chwili nieszczęsnej nocy 10-go maja.
Niemożemyż raz jeszcze powtórzyć: Igraszko losu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Raul niedosłuchał końca rozmowy między Marcelim a prokuratorem.
Natychmiast po wysłuchaniu wiadomości udzielonej przez urzędnika, ciął wierzchowca szpicrutą, spiął ostrogami i puścił się naprzód galopem.
Tym to sposobem wyprzedził urzędników o pół godziny, z której, jak widzieliśmy, skorzystał.
Pan Labardès zrozumiał bez trudności powód oddalenia się swego przybranego syna i nie tylko zrozumiał ale i pochwalił go w duchu.
— Hrabia Presles obchodzi mię żywo, — ciągnął po chwili, — i jestem jak to wiesz, przyjacielem rodziny.... Czy mogę z tego tytułu prosić cię o pozwolenie towarzyszenia ci i czy obecność moja w zamku nie będzie czemś nielegalnym?
— Nietylko, nie będzie w tem nic nie legalnego, — odpowiedział urzędnik, — ale przeciwnie, leży nawet w duchu prawa, aby śledztwo tego rodzaju odbywało się w obecności kogoś z domowych.... Możesz zatem bez najmniejszego skrupułu towarzyszyć nam, a dodam, że niepotrzebujesz do tego mego upoważnienia.


∗             ∗

Jak powiedzieliśmy, w tej chwili, w której urzędnicy wchodzili w przedsionek zamku, Blanka wyszła z salonu i podążyła szybko ku bibliotece, gdzie Dyanna i generał znajdowali się razem.
Serce dziewczęcia przepełnione było szlachetnem oburzeniem, gniew i pogarda iskrzyły się w jej oczach.
Kiedy stanęła na progu biblioteki, Dyanna niespostrzegłszy zupełnie wyrazu jej twarzy rzekła:
— Ostrożnie moje dziecko, obudzisz ojca....
— A ty chciałabyś, żeby go zaskoczyli śpiącego!... — odpowiedziała Blanka głosem drżącym; — ty chciałabyś, żeby ten niepokój, który ogarnia człowieka nagle zbudzonego, dodał jedną więcej szansę, do wszystkich szans udania się twego planu! Nieprawdaż moja siostro, że tego byś chciała?...
— Blanko! — zawołała pani Herbert osłupiała, — co znaczą te dziwne słowa?... Powiedziałby kto, że twoje usta i oczy niosą mi groźbę. Blanko, co ja zrobiłam i co ty chcesz przez to powiedzieć?...
— Chcę powiedzieć, że już są ci, których ty tu zwołałaś! Są już, przybyli badać ojca i dowieść tego, co ty u niego nazywasz obłędem!... Przybyli ogłosić w imieniu dwojga jego dzieci, że ze wszystkich praw jego, pozostaje mu tylko prawo życia! Idź siostro moja, idź połączyć się z tymi ludźmi, których prawo czyni swymi wspólnikami!... Ja pozostanę przy ojcu, by w nim obudzić pamięć, by przywołać do życia jego rozum... pozostanę i z bożą pomocą starzec i dziecko pokonają zasadzki chciwego syna i niewdzięcznej córki.... Ja zostanę, ale ty odejdź, jeżeli się boisz jego przekleństwa, odejdź, bo już się budzi, a ja mu powiem wszystko!
— Blanko, — wyszeptała Dyanna, którą dławi — wiły konwulsyjne łkania, — Blanko, gdybyś wiedziała!...
Poraz trzeci z tym nakazującym tonem królowej, który się domaga posłuszeństwa, dziewczyna powtórzyła:
— Odejdź!...
Pani Herbert schyliła głowę.
Nie był to już głos ukochanej Blanki, co w tej chwili brzmiał dla niej, ale raczej nieubłagany głos fatalizmu.
— Odwagi, odwagi, — pomyślała, — dochodzę do szczytu Kalwaryi... upadam pod ciężarem cierpień... Kiedy już miara będzie przepełniona, kiedy już sił mi zbraknie, kiedy poranione nogi ugną się podemną... Bóg będzie miłosierny i zeszłe mi śmierć.
I nie odpowiedziawszy ani słowa córce wypędzającej ją, wyszła chwiejnym krokiem, złamana.
Generał i Blanka pozostali sami w obszernej komnacie.
Wówczas między starcem a dzieckiem odbyła się scena, którą tu opowiemy.
Zaledwie drzwi zamknęły się za Dyanną, Blanka przypadła do kolan hrabiego, który na wpół otwierał powieki i chwytając obie jego ręce i przyciskając je do serca, zawołała:
— Ojcze mój, to nie dość zbudzić się ciałem, trzeba ci zbudzić się duszą.. Ojcze, posłuchaj mnie, ojcze słuchaj!... Ja chcę tego!...
Starzec pochylił się naprzód i przyłożył do czoła Blanki usta, które okrążył słaby i blady uśmiech.
— Czego ty chcesz odemnie moje dziecko?.. — wybąknął wreszcie.
— Chcę, — podjęła dziewczyna, magnetyzując starca swoim wzrokiem, zkąd tryskał strumień niesłychanie silnej woli, — chcę, żebyś zrzucił z siebie ten sen, w którym pogrążony jest twój umysł, a który nie może trwać dłużej!... Koniecznem jest, aby stało się światło w tobie, koniecznem, by ożyła twa pamięć!... Trzeba ci wrócić myślą w lata twej młodości wojowniczej... w te chwile, w których biły bębny bojowe i grały trąby... gdzie zdała od chwili do chwili rozlegał się ryk armat.... Powstań mój ojcze, powstań... to dzisiaj dzień bitwy.
Starzec już posłuchał.
Stał przed nią, ożywiony, przeobrażony zupełnie.
Wysoka jego postać, zgarbiona od tak dawna, jak u stuletniego starca, wyprostowała się nagle.
Oczy zapadłe i zblakle błyszczały ogniem i głosem też silnym, stanowczym, zapytał;
— To dzień bitwy, powiadasz moje dziecko!... A więc powiedz mi, gdzie nieprzyjaciel.
Pośród męczarni, które ją dręczyły, Blanka poczuła na chwilę najwyższą radość.
Zdało się jej, że Bóg ją wysłuchał i że na gorącą jej modlitwę zesłał cud.
— Ojcze, — odpowiedziała, — nieprzyjaciel jest w twym domu.
— Słyszę cię, ale nie rozumiem, — któż jest tym nieprzyjacielem?
— Twoje dzieci.
— Mój syn Gontran?
— Gontran i Dyanna.
— Dyanna, moim nieprzyjacielem?... to niepodobna!
— I ja tak sądziłam jak ty ojcze, ale niestety, myliliśmy się oboje! Na miłość boską, niewątp o moich słowach, bo teraz nie czas na rozprawy, trzeba działać.
— Działać przeciw nim! czegóż oni chcą?
— Chcą odrzeć cię za życia z władzy... z praw twoich... z majątku... mówią, że jesteś obłąkany, domagają się dla ciebie kurateli....
Wyraz przerażającej boleści, najwyższej, jaką człowiek przenieść może za życia, odbił się w rysach hrabiego de Presles.
— Nieszczęśliwi! — wybąknął, — nieszczęśliwi!... Gontran... niemal bym to pojął... Ale ona... ona... moja córka... Dyanna... O! mój Boże....
— Mój ojcze... — przerwała Blanka z silą — powtarzam ci, trzeba działać!...
— Czas więc nagli?
— Tak, czas nagli!... Oni ze swej strony już działają....
— Cóż zrobili?
— Urzędnicy na ich wezwanie przybyli właśnie do zamku.
— Co! już?
— Już, mój ojcze, a jeśli ty nie zejdziesz do nich, za kilka minut oni z pewnością przyjdą do ciebie.
Generał chwycił się obu rękami za czoło, jak gdyby chciał powstrzymać w zmąconym mózgu rozpraszające się myśli.
Blanka z nieopisaną trwogą śledziła każdy ruch jego.
— Masz słuszność, ukochane moje dziecko, — rzekł pan de Presles nagle, — masz słuszność, że to dzisiaj dzień bitwy i dowiodę, że stary generał nie poddaje się przynajmniej bez walki...
— Czekaj tu na mnie moje dziecko, za kilka minut powrócę.
I starzec, przeszedłszy bibliotekę krokiem pewnym, niemal spiesznym, wszedł do swej sypialni.
Blanka złożyła ręce i myśl jej pobiegła ku niebu rzewną modlitwą, hymnem wdzięczności pałającej, bezgranicznej.
Bo też w istocie jej głos dziewiczy wznowił cud. biblijny dawidowej harfy, rozpędzającej szaleństwo Raula.
Jak Chrystus wyrzekł do Łazarza: Powstań i idź! tak ona zawołała do uśpionego umysłu starca: Zbudź się! i władze umysłu zmartwychpowstały.
Bo też w budzącej się nadziei, Blanka widziała podwójne zwycięztwo, naprzód tryumf swego ojca, następnie porażkę i wstyd Dyanny i Gontrana, zawiedzionych w swych ojcobójczych pragnieniach....
Drzwi sypialni otworzyły się ponownie i generał wszedł napowrót do biblioteki.
Zrzucił był aksamitny szlafrok, który przywdziewał dotąd zwykle, a przybrał się jak na wielkie przyjęcie.
Szyję opasywała szeroka czerwona wstęga Komandora legii honorowej, na lewym boku ubrania połyskiwał wielki krzyż orderu królewskiego I go Ludwika.
Nakoniec w dziurce od guzika umieszczone było kilka wstążeczek orderów zagranicznych, nieskończenie poważniejszych niż te, z których pan baron Polart robił wystawę.
Tak przybrany, z twarzą bladą okoloną rozwianymi białymi włosami, hrabia Presles nie utracił nic z dumnejswej postawy.
Był to zawsze wielki pan czystej rasy, skończony typ prawdziwego szlachcica, w najliteralniejszem i najściślejszem tego słowa znaczeniu. Znaną jest definicya jednego z królów francuskich, Ludwika XV, jeżeli się nie mylę; Mogę zrobić hrabią, mogę zrobić księciem, ale nie mogę nikogo zrobić szlachcicem!
— O mój ojcze, — zawołała Blanka naiwnie, — jakiś ty piękny!
— Pięknymi jesteśmy zawsze dla tych, którzy nas kochają... — odpowiedział starzec, nagradzając dziewczynę pocałunkiem.
Zapukano z cicha do drzwi biblioteki.
— Przybywają nam wiadomości od nieprzyjaciela... — wymówił generał zniżonym głosem.
Potem głośno wydał rozkaz wejścia.
Jan, pokojowiec Gontrana, stanął na progu.
Nie zdołał on powstrzymać się od okazania zdziwienia na widok pana de Presles, ubranego i stojącego na środku pokoju.
— I cóż, — spytał generał, — co obciąłeś?
— Pan prokurator królewski jest w salonie, — wybąknął lokaj, skłoniwszy się z uszanowaniem, — i pyta, czy pan hrabia raczy go przyjąć.
— Odpowiedz panu prokuratorowi, że ja zaraz zejdę.
Lokaj skłonił się ponownie i wyszedł.
Spiesząc wywiązać się z swego zlecenia, mówił sobie:
Ho, ho!... Ho, ho!... Ho, ho!... Ale pan hrabia, słowo daję, tak dziś wygląda na waryata, jak ja! Jeśli to tak pójdzie dalej, to zły interes dla mego pana! Nie będzie on się śmiał teraz!...
— Więc chodźmy, moje dziecko, — rzekł generał do Blanki, — chodźmy do sprawiedliwości, aby sprawiedliwość nie musiała trudzić się do nas. Podaj mi ramię, moja mała!
Zaledwie pan Presles wsparł się na ramieniu dziewczyny, kiedy ta poczuła, że drży.
— Mój Boże! co ci jest, ojcze? — — spytała patrząc nań z przestrachem.
— Nic... zkądże to pytanie?...
— Obawiałam się, że to drżenie...
— Nie obawiaj się, drogie dziecko, — przerwał starze, — to rzecz czysto nerwowa. Nie lękam się ]stanąć wobec urzędników, którzy mnie mają za wryata i będą badać... ale myśl, że tam się znajdują Dyanna i Gontran, moje dzieci, krew krwi mojej... kość moich kości... Oboje przeciw mnie sprzysiężeni... oboje kryjący się nikczemnie po za artykuł kodeksu na to, aby okryć hańbą moją starość.... A!.. ta myśl, widzisz, dławi mnie... przejmuje... druzgocze... i zabija.
— Odwagi, mój ojcze....
— Bądź spokojna, będę ją miał, będę jej miał dość do walki; tylko, skoro raz wygram lub przegram bitwę, nie odpowiadam już za nic.
— A jednak odwaga będzie ci jeszcze potrzebną, ojcze, bo nowe rozpoczną się zapasy.... Ale pewną jestem tego, że wówczas sił ci nie zbraknie, bo będziesz walczył za mnie.
Pan de Presles nie pytał już o wyjaśnienie tych słów ostatnich, które dlań przecież musiały być nieco ciemne.
— Chodź... — rzekł, — czekają na nas....
I wyszedł z biblioteki wraz z Blanką.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.