Rodzina de Presles/Tom III/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
POSEŁ ZŁYCH WIEŚCI.

We dwie godziny po opuszczeniu Dyanny, Gontran przybywał do Tulonu, oddawał swego konia stajennemu w hotelu »Marynarki królewskiej« i wchodził do barona Polart.
— I cóż, kochany wicehrabio... — pytał go ten ostatni, — jakież nowiny?...
— Zastanowiłem się już.
— Brawo!...
— Uznałem słuszność wybornych rad, których mi pan udzieliłeś.
— Byłem pewien, że do tego dojdziesz....
— I oczywiście, — ciągnął Gontran, — postanowiłem pójść za niemi, nie tracąc chwili.
— Ręka, kochany wicehrabio, uległość twoja, mię zachwyca! A zatem zdecydowany jesteś zażądać kurateli nad generałem?
— W najkrótszym czasie... tylko, a pan to zrozumiesz bez trudu, niechciałbym strzelać na wiatr.... Nieprawdaż, żeś pan pewny tego zupełnie, że moja prośba nie zostanie odrzucona? Żądanie tego rodzaju, gdyby miało się nieudać, okryłoby mię wstydem i śmiesznością.
— Ja odpowiadam za wszystko. Stan zdziecinnienia, w którym znajduje się generał, stan, który graniczy z obłąkaniem i szaleństwem, o którem mówi prawo, jest tak widocznym, tak nie zaprzeczonym, tak jasnym jak słońce. Ani na chwilę nie mogę przypuścić, ażeby prokurator królewski, sędzia trybunału pierwszej instancyi i lekarz, przeznaczeni do wybadania pańskiego ojca, mogli porozumieć się i wszyscy trzej działać przeciw panu, a wydać wyrok przychylny dla generała, z podeptaniem prawdy i wbrew głosowi sumienia. Tak, z pewnością, pewien jestem powodzenia, ale byłbym go jeszcze pewniejszym, gdyby podanie o kuratelę nie było zrobione w pańskiem wyłącznie imieniu i gdyby na przykład starsza siostra pańska stanęła po twojej stronie.... Ale wiem dobrze, że ze wszystkich rzeczy niepodobnych, ta bez zaprzeczenia jest najniepodobniejszą... To też nie mówię panu nawet o tem.
— No, a cóż powiedziałbyś kochany baronie, gdybym tę rzecz niepodobną osiągnął?
— Powiedziałbym... powiedziałbym.... Ale pan jej nie osiągniesz.
— Mylisz się pan.
— Cóż znowu.
— Przezwyciężyłem wszystkie trudności i moja siostra Dyanna podpisze jutro wraz zemną podanie.
— Co? słowo honoru?
— Słowo honoru.
— A więc, szczerze mówiąc, niepodobna mi temu uwierzyć.... Jakimże sposobem wziąłeś się pan do tego?
— Użyłem w tym celu, kochany baronie, tej wymowy dobitnej a logicznej, którą niebo raczyło obdarzyć twojego sługę.
— Gadaj pan to innym! Gadaj komu chcesz, ale nie takiemu staremu wróblowi jak ja. Jesteś bardzo wymownym i bardzo rozumnym, kochany wicehrabio, nie myślę temu przeczyć bynajmniej, ale za naszych czasów wymowa i rozum nie robią już cudów. Musisz posiadać wobec twojej siostry jakiś szczególny sposób mnie nie wiadomy, jakiś talizman w rodzaju tego, który ja posiadam i który ciebie czyni tak uległym wobec mnie. Nie zadaję pytań, ale pewien jestem, że w moich przypuszczeniach nie jestem zbyt dalekim od prawdy.
— Cóż więc przypuszczasz pan? — że odkryłeś naprzykład jakiś drobiazg małżeński, jakiś bilecik miłosny zabłąkany, jakieś delikatne uszkodzenie kontraktu małżeńskiego, dzięki któremu władasz pan obecnie sercem siostry.
— Panie baronie! — zawołał Gontran.
— Cóż u licha kochany wicehrabio, czy chciał — byś się znowu obrażać?... Miejże też choć cokolwiek mniej czułe ucho! Zresztą mało mię obchodzą sposoby, jakimi się posłużyłeś do osiągnięcia rezultatu, o którym mię zawiadamiasz, skoro sam ten rezultat jest cudowny.... A teraz co zamierzasz robić?
— Przybyłem naumyślnie do Tulonu, aby zasięgnąć pańskiej rady.
— Względem czego?
— Względem formy, jaką należy nadać prośbie o kuratelę.
— Pierwszy lepszy prawnik powie to panu lepiej odomnie.... Wyjdziemy razem i każemy zredagować akt wiadomy któremu notaryuszowi.
Pan Polart zachwycony perspektywą, ukazującą mu w niedalekiej przyszłości, możność otrzymania znacznej sumy, a może coś więcej, wziął za rękawiczki i kapelusz i zeszedł z wicehrabią.
Znaleźli łatwo to czego szukali i kiedy Gontran powracał do zamku de Presles miał w kieszeni długi papier stemplowy zapisany nieczytelnem pismem, w którym wicehrabia i jego siostra przedłożywszy w stylu prawniczym liczne fakta notorycznej nieudolności i częste napady obłędu, przypisywane generałowi hrabiemu de Presles, domagali się od władzy sądowej, ażeby na miejscu stwierdziła rzeczywistość tych faktów, zważywszy, że stan słabości starca nie dozwalał mu stawić się osobiście w sali posiedzeń sądu.
Nazajutrz Dyanna podpisywała ten akt płacząc, ale nie śmiała nawet próbować nowego oporu, którego bezskuteczności była aż nadto pewną.
Stan starca nie zmieniał się bynajmniej i zdawał się przyrzekać wicehrabiemu zwycięztwo łatwe i nie zaprzeczone.


∗             ∗

Opuśćmy kilka dni i powróćmy do zamku Presles.
Było już około drugiej popołudniu. Niebo ciężkie, chmurne, zapowiadające burzę ciężyło ponad ziemią, ziejącą żarem.
Kwiaty, które trawiło pragnienie, pochylały się na łodygach zamierające. Liście i krzewy więdły.
Ptaki nawet zdenerwowane prawdopodobnie skwarem, ciężkiem i parnem powietrzem, siedziały milczące nieruchome, skulone na gałązkach wielkich drzew, których nieporuszał najmniejszy powiew wiatru.
Zgodnie z nieodmiennym zwyczajem każdodziennym, Dyanna siedząca w bibliotece obok uśpionego ojca nie myślała nawet podjąć haftu, co jej spadł pod nogi, a piękne jej królewskie ręce spoczywały nieruchomie na kolanach.
Głowa skłoniła się na piersi, smutna; w spojrzeniu widniał smutek niezmierny, a długie i częste westchnienia podnosiły jej pierś marmurową, której czarowne kontury, podobne do linij posągów ateńskich z pod napół przeźroczej tkaniny białego muślinu widniały.
W obszernym salonie dolnym, Blanka była zupełnie samą, przybrana w różową sukienkę, której barwa żywa i wesoła stanowiła kontrast tem większy! z bolesnym wyrazem jej twarzyczki zeszczuplałej pod wpływem niedawnych przejść.
Błękitne jej oczy, których powieki otoczyły się lekkim sinawym kręgiem, zdały się większemi i piękniejszemi jeszcze.
W ręku trzymała książkę, której nie czytała i tak jak jej siostra Dyanna, zatopiona była w myślach widocznie niepokojących, bo na białem jej gładkiem czole między brwiami, rzekłbyś nakreślonemi pendzlem artysty, rysowała się zmarszczka głęboka....
Jerzy, zmęczony upałem, poszedł przedrzemać się do ogrodowego pawilonu.
Gontran, pozornie obojętny na tę płomienną atmosferę, przechadzał się wielkimi krokami pod drzewami alei, niezwracając ani trochę uwagi na pot, który wielkiemi kroplami spływał mu z czoła i policzków.
Widocznem było, że wicehrabia oczekiwał kogoś czy czegoś, bo od chwili do chwili zatrzymywał się i uporczywie wpatrywał w stronę bramy, wychodzącej, jak to wiemy, na drogę tulońską.
Nie widząc nic, szedł dalej z oznakami niedwuznacznego zniecierpliwienia.
Nagle spostrzegł w oddali maleńki obłoczek kurzu, który zwiększał się szybko.
Nakoniec! — mruknął.
I wykręciwszy się na pięcie, poszedł w stronę zamku.
Po kilku krokach wszakże odwrócił się i znowu zaczął przyglądać się drodze.
Obłoczek, którego szybkość zdawała się wzmagać, przybrał formę wyraźną.
Gontran nie mógł powstrzymać wykrzyku gniewu spostrzegłszy, że kurz ten wznosił się nie z pod kół powozu, ale z pod kopyt konia, naglonego do tej nieprawdopodobnej szybkości, którą osiąga się z wielkim wysiłkiem u folbluta na torze wyścigowym lub w steeplechase’ie.
Mimo swego rozczarowania wicehrabia, jako zamiłowany w jeździe konnej, podziwiał tę zdumiewającą szybkość i pytał sam siebie:
— Kto to, u dyabła, być może?...
Odpowiedź na to pytanie nie dała długo czekać na siebie.
Koń i jeździec mogli byli stanąć do wyścigu bez obawy z najszybszemi pociągami kolei żelaznych....
Jak wicher przebiegli oni przed zdumiałym Gontranem, który poznał lub przynajmniej domyślił się w jeźdźcu Raula de Simeuse.
To pewna, że nie na Raula czekał wicehrabia, bo nie obeszło go zupełnie jego przybycie i po chwili już uwaga cała jego zwróciła się na nowo w stronę bramy parku.
Pozwólmyż Gontranowi przechadzać się dalej niecierpliwie i powróćmy do Blanki, siedzącej w salonie.
Tętent kopyt spienionego konia, który wpadł na dziedziniec w szalonym biegu doszedł ucha Blanki, nie wyrywając jej wszakże z bolesnego zamyślenia.
Drzwi otwarły się nagle.
Blanka odwróciła głowę i wydała okrzyk, widząc Raula bladego i okrytego kurzem.
Od czasu nocnego widzenia dwojga kochanków, młodzieniec nie pojawił się w zamku i miał zamiar wstrzymać się od bywania tamże, aż do chwili, w którejby za pośrednictwem Jerzego Herbert dowiedział się, że stan umysłowy hrabiego de Presles uległ zmianie na lepsze.
Pan de Simeuse i Blanka w rozpacznem położeniu, w którem ich postawiła Dyanna, jedyną jeszcze pokładali nadzieję w generale.
Nie znając oboje przyczyn ważnych, które zmuszały poniekąd pana de Presles do uszanowania woli starszej swej córki, łudzili się nadzieją, że starzec zdoła wreszcie złamać opór Dyanny lub zezwoli, ażeby mimo tego oporu się połączyli.
Blanka wydała okrzyk, spostrzegłszy Raula, którego nie mogła oczekiwać w tej chwili.
— To pan!... — wymówiła, a serce jej biło silnie i żywy rumieniec oblał policzki.
Potem spostrzegając niezmierną bladość młodzieńca i wzburzenie widoczne na jego twarzy, dodała:
— Mój Boże, co panu jest? Co się to stało? Wyglądasz pan jak poseł złych wieści.
— Bo też w samej rzeczy, złą wieść przynoszę panno Blanko, — odpowiedział Raul. — Przychodzę oznajmić pani, że spada na was nieszczęście, któremu zaradzić jest niepodobieństwem....
— Nieszczęście! pan mię przestraszasz!... Cóż to takiego? Mów prędzej.... Gotową jestem na wszystko... Mam odwagę potrzebną, tylko mów....
— Za chwilę prokurator królewski, sędzia i pisarz sądowy przybędą do zamku. Ja wyprzedziłem ich o pół godziny zaledwie....
— Sąd tutaj!... u mego ojca!... Mój Boże! cóż zrobił Gontran? O jakąż oskarżają go zbrodnię?
— Gontran nie jest bynajmniej oskarżonym, a przeciwnie, na jego to właśnie żądanie sąd przestąpi próg waszego domu.
— Na żądanie mego brata!... Wytłómaczże się panie Raulu, bo ja pana nie rozumiem! Ci urzędnicy, ci sędziowie... dla czego przyzwał ich tu Gontran i poco oni tu przybywają?
— Przybywają badać generała.
— Badać mego ojca!... Zdaje mi się, słuchając pana, że śnię chyba... Badać!... Ale dla czego?... w jakim celu?... Czy mogą go oskarżać o co?... Czy można, choćby podejrzywać go tylko?...
— A jednak oskarżają go, pani, — zawołał Raul, — i oskarżenie jest nielitościwem.
— Ale pytam raz jeszcze, jakież to oskarżenie?... Musi ono być okropnem w samej rzeczy, skoro pana przeraża. A! panie Raulu, gdybyś znał mego ojca, jak ja go znam, byłbyś spokojnym!... Widzisz pan przecie, że ja się nie lękam! Zobaczmyź, co to zarzucają memu ojcu?
— Zarzucają mu, że utracił rozum i pamięć, zarzucają mu, że popadł w obłąkanie.
Blanka rzuciła się oburzona.
— To nieprawda! Nie, to nieprawda! — zawołała następnie. — Ale gdyby nawet tak było, obłąkanie jest nieszczęściem, a nie zbrodnią przecież.
— To też nie chodzi tu o uzyskanie potępiającego wyroku na generała!...
— O cóż zatem?
— O wzięcie go w kuratelę.
Wzrok Blanki dowodził jasno, że to słowo było całkiem dla niej nie zrozumiale.
Raul wytłómaczył jej to w krótkich słowach.
— Tak, — rzekł kończąc, — że jeżeli sąd ustanowi kuratelę, a wedle wszelkiego prawdopobieństwa i ustanowi on ją, nieszczęśliwy ojciec pani, odarty z swej władzy, z praw swych, z swego majątku, stanie się całkiem obcym w własnym swym domu.... Sąd uzna go niezdolnym do zawiadywania własnemi sprawami, tem bardziej zatem nie będzie mógł mieć wpływu żadnego na to, co dotyczy jego dzieci. Wzięcie w kuratelę ojca pani, jest zarazem ciosem dla naszej ostatniej nadziei... Jesteśmy zgubieni! nie odwołalnie zgubieni wraz z nim!...
— A! — wyszeptała Blanka, a łzy jej popłynęły strumieniem, — to okropne! I to potworne żąda — nie wyszło od Gontrana?
— Tak, od Gontrana.
— Ale jakiż nikczemny interes popycha go do tego?...
— Nie odgaduje pani? Gontran w nienasyconej swej chciwości spodziewa się zostać panem tego majątku, którego pożąda, a który wydzierają ojcu pani.
— A ja, córka tego, którego wyzuwają, nie mogę wystąpić przeciw tej nikczemności?...
— Niestety!... pani nie możesz nic, pani jesteś dzieckiem.
— Ale zupełnie inaczej rzecz się ma z moją siostrą, nieprawdaż? Ona może zaprotestować, ona może odeprzeć wszystkiemi siłami swego oburzenia to śledztwo ohydne i świętokradzkie, które naprowadził brat nikczemnik?
Raul schylił smutnie głowę.
— Pan umilkłeś! — zawołała Blanka. — Raulu, dla czego milczysz?...
— Nielicz Pani na siostrę, — wyszepnął de Simeuse.
— O! ja wiem, że ona jest nieprzyjaciółką pana i że tak samo stała się moją odkąd... odkąd się kochamy.... Ale nienawiść jej dla nas nie dosięga przecie ojca i pewną jestem, że Dyanna bronić będzie szlachetnego starca.
Po raz drugi odpowiedział Raul:
— Nielicz pani na siostrę.
Blanka popatrzała wprost w oczy temu, co to mówił.
— Cóż więc pan wiesz? — rzekła... — Bo to nie może być, abyś pan bez powodu oskarżał siostrą moją o nikczemność, w którą niesposób uwierzyć rozumowi....
Raul zawahał się.
Blanka zawołała:
— Nie widzisz pan, że czekam? Nie widzisz, że muszę dowiedzieć się prawdy, jaką nie bądźby była?...
— Masz pani słuszność! — rzekł wówczas pan de Simeuse, bo i po cóż milczeć? To co chciałbym ukryć przed panią, czy i tak nie dowiedziałabyś się za chwilę?...
— A zatem?...
— A zatem, to haniebne podanie, to wezwanie, którego nie mogli nie usłuchać urzędnicy jest podpisane nie przez samego Gontrana.
— A któż je z nim podpisał?...
— Siostra pani.
— A! to niepodobieństwo!... Oszukano cię. Raulu!.. Powtarzam ci, że to niepodobieństwo!...
Pan de Simeuse spuścił głowę i milczał.
Blanka ciągnęła dalej:
— Nie uwierzę, chyba że sam to widziałeś, czyś pan widział?
Raul odpowiedział:
— Widziałem....
Twarz Blanki zmieniła się nagle; napadł ją nagle śmiech nerwowy, przerażający, okropny, śmiech podobny do straszliwego śmiechu obłąkania, który cichnął zwolna, aż przeszedł w długie łkanie.
— Dyanna podpisała, — wymówiła następnie cicho, — Dyanna domaga się cierniowej korony na siwe, zhańbione włosy naszego ojca?... Serce mi pęka!... Chciałabym umrzeć!... Dyanna to zrobiła!... O! mój Boże!... Niechajby teraz już przyszedł kto, Raulu, powiedzieć mi, żeś ty popełnił zbrodnię... uwierzyłabym... tak, uwierzyłabym, skoro Dynnana to zrobiła.
Przez chwil kilka zupełna ogarnęła ją bezwładność.
Usiadła z głową schyloną na piersi; łzy spadały jedna po drugiej jak krople ulewnego deszczu po jej twarzy.
Ale wiemy już, że w głębi tej łagodnej natury i tego kochającego serca, leżał niespożyty zasób istotnej energii.
To też nie długo trzeba było czekać na reakcyę.
Blanka podniosła się. Łzy jej przestały płynąć nagle, a w ich miejsce zaświeciły ponure blaski.
— A! — zawołała głosem, w którym brzmiały gniew i oburzenie, — Dyanna to zrobiła! Dyanna podpisała! A przecież w chwili, w której sądownicy przybywają przez nią zawezwani po to, żeby wykreślić starca z księgi żyjących, bo to, co mu grozi, jest czemś gorszem jeszcze od śmierci, w tej chwili Dyanna przy nim odgrywa komedyę podłą i nikczemną, niezmiernej czułości i miłości bez granic!... Na tem czole pochylonem kładzie pocałunek Judasza! strzeże go niby, dogląda... szpieguje go!... kto patrzy, myślałby, że to przywiązana córka czuwa nad ojcem uwielbionym... to szpieg, co śledzi i biegnie denuncyoawać sędziemu wszystko co podpatrzył! O! mój ojcze, oby Bóg dozwolił, żeby twój rozum uśpiony zbudził się wczas jeszcze na sprawiedliwe pokaranie takiej nikczemności! Jeżeli przebudzenie to nastąpi za późno, lepiej, by nie przychodziło nigdy!
Tętent koni i turkot powozu, zwrócił na siebie uwagę Raula od strony dziedzińca.
Zbliżył się do jednego z okien, wychodzących na ten dziedziniec i rzekł z łatwem do zrozumienia pomięszaniem:
— Już są, już przyjechali!
— Kto? — spytała Blanka.
— Ci, których smutną wizytę zwiastowałem pani przed chwilą.
— Sąd, nieprawdaż?
— Tak, — odpowiedział Raul.
Blanka zkolei zbliżyła się do okna.
Z powozu przyzwoitego, należącego do prokuratora, wysiadały w tej chwili cztery osoby.
Gontran, stojący na schodach, przyjmował przybyłych i dwom z pomiędzy nich okazywał grzeczność uniżoną.
Piąty, przybyły konno, zsiadał z konia w chwili, gdy stangret prokuratora zwracał powóz ku stajniom i wozowniom zamkowym.
Tym piątym gościem był Marceli de Labardès.
— Panno Blanko, — wymówił półgłosem młodzieniec, — za parę chwil oni tu wejdą do salonu.... Na co zamierzasz się pani zdecydować?...
— Ja idę do ojca, — odpowiedziała stanowczo dziewczyna; — idę, powiedzieć mu; Siły i odwagi!... i mam nadzieję, że Bóg dozwoli, by mię zrozumiał. Idę zerwać maskę hipokryzyi, która od tak dawna kryje twarz siostry mojej!... idę zerwać ją i zdeptać nogami!...
I Blanka wyszła z salonu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.