Rodzina de Presles/Tom III/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
BRAT I SIOSTRA.

Gontran, stojąc w jednem z okien salonu, wychodzącego na pałacowy dziedziniec, widział jak Jerzy Herbert siadał do powozu, ujął lejce a następnie oddalił się szybkim kłusem.
— No, — rzekł sobie, — jak mi się zdaje, nadeszła teraz chwila rozpoczęcia kampanii i porobienia pierwszych nieprzyjacielskich kroków....
Natychmiast też skierował się ku apartamentowi ojca i wszedł też do biblioteki.
Generał rozciągnięty w wielkim swym fotelu w nawpół leżącej pozie, z bezczynnie spoczywającemi rękoma, miał głowę w tył przechyloną, wzrok utkwiony gdzie bez wszelkiego wyrazu a usta jego zachowywały ten blady, nieustający uśmiech, właściwy starcom, dotkniętym zniedołężnieniem władz umysłowych.
Dyanna, siedząca obok niego z czołem pochylonem, pracowała nad jakąś robotą, oddawna rozpoczętą, która nie postępowała ani trochę prędzej jak haft Pendofy.
Spostrzegłszy wchodzącego, otarła coprzędzej oczy, aby ukryć przed nim łzy, które zawisły na długich jej rzęsach.
— Dzień dobry, ojcze... — rzekł Gontran, zbliżając się do starca.
Generał nie odpowiedział mu i nie zdawał się bynajmniej spostrzegać jego obecności.
— Kochana Dyanno, — podjął młody człowiek, — zdaje mi się, że nie myliłem się bardzo przed chwilą przy śniadaniu wyrażając opinię, która cię zgorszyła tak bardzo, w przedmiocie....
Przerwane zdanie Gontrana uzupełnionem zostało spojrzeniem, wskazującem pana de Presles.
— Czy po to tu przyszedłeś, aby mi to powiedzieć? — ozwała się pani Herbert.
— Nie, bezwątpienia.
— Cóż zatem chcesz odemnie?
— Mam z tobą do pomówienia....
— Słucham więc....
— Nasza rozmowa musi być długą i nie może wobec ojca, jakkolwiekbądź nas rozumieć.
— Dla czego?
— Ponieważ to nie wydaje mi się właściwem.
— W takim razie odłóżmy rozmowę na czas inny.
— Z kolei zapytam cię ja: dla czego?
— Nie chciałabym pozostawiać ojca samego.
— Zawoła, służącego, to cię zastąpi.
— Niemam zwyczaju pozostawiania ojca staraniom lokai.
— Ba!... raz nie jest zwyczajem, a zresztą nie zauważy on nawet twej nieobecności....
— Mało mię to obchodzi!
— Owszem, obchodzi cię bardzo... z różnych powodów rozmowa, której żądam, nie cierpi zwłoki.
— Czy tu chodzi o rzeczy ważne?
— Chodzi o rzeczy więcej niż ważne, a rzeczy te, powiedziałem ci to już przy stole i powtarzam teraz, obchodzą nie tylko mnie, ale nas wszystkich.
— Jak to! — zawołała Dyanna nieco zmięszana, — może to obchodzi ojca i Blankę?...
— Tak, — odpowiedział Gontran, — ojca i Blankę i ciebie i twego męża....
— Zdaje mi się, żeś mówił o dobrej wiadomości.
— Dobrej dla mnie, bezwątpienia, ale mniej dobrej może dla innych.
— Gontranie, nie wiem, czy się bawisz moim niepokojem, ale zapewniam cię, że w twoich słowach i w wyrazie twej twarzy jest coś, co mnie zatrważa mimowolnie.
— Co dowodzi, że słuszność mają ci, co wierzą w przeczucia.
— Gontranie....
— Moja siostro?
— To co byłoby nieszczęściem dla ojca i Blanki nie mogłoby przecie być radością dla ciebie, nieprawdaż?...
— Po co te pytania, kochana Dyanno? Mam zamiar powiedzieć ci wszystko, a ty chcesz mię wysłuchać. Pod tym względem zgadzamy się całkowicie... spieszże więc zawołać służącego i przejdź się ze mną po parku, gdzie będziem mogli pogadać bez przeszkody, a przyrzekam ci, że nie wystawię twej ciekawości na długą próbę....
Pani Herbert zadzwoniła pospiesznie.
W chwilę później brat i siostra wchodzili w ciemną aleję kasztanową, która tak często służyła za ramy różnym scenom naszego opowiadania.

— Rozpocznę naprzód mówić o sobie... — począł Gontran. — Posłyszysz spowiedź szczerą, brutalną i odartą ze wszystkich sztuczek oratorskich, które mogłyby złagodzić potworności, dzięki bowiem dobrej pamięci, przypominam sobie jeden z niezliczonych wierszy nauczonych w dzieciństwie, który powiada:

„Niema takiego węża, ni takiego potwora,
Któregoby sztuka nie zdołała przyozdobić!...“

Dyanna nie mogła powstrzymać niecierpliwego ruchu.
— Te przypomnienia klasyczne wydają ci się zbyteczne, jak uważana, odsyłam je więc napowrót do kurzu przeszłości i bibliotek, a powracam do żywej teraźniejszości.... Ale bo mogłabyś zrozumieć, że bez lekkiego a usprawiedliwionego wahania nie przystępuje się do trudnej spowiedzi....
Po chwilce milczenia Gontran podjął dalej:
— Wówczas, kiedy to żądałem od twej uprzejmości zaproszenia dla pana de Polart, nie powiedziałem ci całkowitej prawdy w kwestyi mego stosunku z czcigodnym tym jegomością....
— Byłam tego pewną!...
— To czyni zaszczyt twej domyślności.... A natem między baronem a mną jest coś innego, jak prosty dług karciany....
— Domyślałam się tego.
— I miałaś najzupełniejszą słuszność, kochana moja siostro!...
— Ale cóż jest wreszcie, zobaczmy?
— Rewers....
— Któryś ty sfałszował?
— Nie zupełnie.... Rewers, o który chodzi, był prostym przekazem na jednego z bankierów tulońskich....
— A więc?...
— A więc, mój Boże, cóż chcesz?... człowiek nie jest doskonałością!.. Przekaz brzmiał na skromniutką sumkę pięciuset franków.... Zapomocą podskrobania i małego dodatku, zamieniłem tę sumę na inną, sto kroć większą.... Inaczej mówiąc, owe pięćset franków, stały się pięćdziesięciu tysiącami.
— Nieszczęśliwy!... ależ to fałszerstwo!
— A tak, — odpowiedział Gontran z spokojem, — w samej rzeczy tak nie inaczej nazywają panowie sędziowie ten rodzaj pracy kaligraficznej.
— I ty to zrobiłeś, ty, Gontranie! — zawołał Dyanna z bolesnem uniesieniem, — ty popełniłeś z zimną krwią i bez wahania taką nikczemność, taką podłość!...
— Połóżże tamę twemu oburzeniu, kochana moja siostro, — odparł Gontran, nie tracąc ani na chwilę drwiącej swej pewności, — poskrom swój gniew cnotliwy i pomnij na tę ewangieliczną maksymę: Niechaj ten, który jest, bez grzechu, pierwszy ciśnie kamieniem.
Dyannna popatrzyła na Gontrana przerażonym wzrokiem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?... — wyszeptała.
— Co chcę powiedzieć? dowiesz się niebawem; na teraz chodzi tylko o mnie samego. Ciągnę dalej opowieść smutnej mojej odysei. Wiadomy przekaz na skutek okoliczności, w których szczegóły nie zdaje mi się potrzebnem wchodzić, znajduje się w rękach barona de Polart.
— I czy on wie, że przekaz ten jest dziełem fałszerza?...
— To mi cię podoba, czy wie! Ależ dla tego właśnie, że wie, rzecz jest tak groźną!... Gdyby nie to, ani bym pytał o to.
— I on odmawia oddania ci go?
— Oczywiście.
— Cóż chce z nim zrobić?
— O! naiwne pytanie! Co chce z nim zrobić? Chce mi go sprzedać i to jeszcze jak można najdrożej!
— Za ileż?
— Cokolwiek drożej niż jest wart, drobnostka!... ni mniej ni więcej tylko pięćdziesiąt tysięcy talarów.
— Pięćdziesiąt tysięcy talarów! — powtórzyła pani Herbert, nie mogąca uwierzyć w rzeczywistość posłyszanej sprawy.
— Tak, tyle, cyfra jest okrągła, a sumka przyjemna do podjęcia, zwłaszcza też dla kogoś, który w zamian nic nie dał. A! baron to człowiek bardzo zręczny i zapewniam cię, że zna się wybornie na interesach!...
— A gdybyś nie zapłacił?
Gontran wyjął z kieszeni mały tomik o brzegach różnokolorowych, szukał w nim przez chwilę, potem odpowiedział:
— Odpowiedź moja na twoje pytanie zapisana jest w kodeksie karnym... posłuchaj, nie długie to, a zajmujące. §. 3. artykuł 147.:
»Karani będą ciężkiemi robotowi wszyscy ci, którzy dopuścili się fałszerstwa dokumentów prywatnych lub publicznych, albo papierów handlowych lub bankowych przez podrobienie lub zmianę tekstu lub podpisu, etc
— A zatem pan baron Polart zamierza posłać mię na galery, utrzymuje, że to będzie niezmiernie wygodnie dla mnie, jako sąsiada Tulonu. Tak, kochana Dyanno, oto co zamierza zrobić zemną, jeśli bym nie zapłacił, ale bądź spokojna, ja zapłacę.
— Zapłacisz nieszczęsny!... i czemże?
— Poprostu pieniędzmi.
— Zkądże ich weźmiesz?
— Otóż pytanie, które mi sprawia prawdziwą przyjemność, pozwala mi ono przystąpić wprost do najbardziej zajmującej części naszej rozmowy. Pieniądze, o które chodzi, będą w mojej kieszeni, gdzie ich wprawdzie dotąd niema, ale gdzieby być winne i dokąd je ściągnąć potrafię.
Dyanna patrzyła na brata z trwogą i zadawala sobie pytanie, czy nie naszedł go jaki nagły napad szaleństwa.
— Alboż nie przypominasz, sobie, — rzekła mu, — że twoją część macierzyńskiej schedy przetrwoniłeś oddawna i że nie możesz się. niczego spodziewać ani żądać, aż dopiero po śmierci ojca?...
— I ja tak sądziłem do niedawna jeszcze; sądziłem tak wczoraj, ale dziś wiem, że jest inaczej.
— Cóż więc sądzisz?
— Powiem ci to natychmiast, ale idźmy koleją i zastanów się nadtem co mi odpowiesz.
— Czy sądzisz, że gdybym zwrócił się do ojca i opowiedział mu całą sprawę tak szczerze, jak ją opowiedziałem tobie, wybawiłby mię z kłopotu, w którym się znajduję?
— Nieszczęśliwy nasz ojciec nie jest w stanie ani cię wysłuchać, ani zrozumieć; a gdyby powróciły mu władze umysłu, gdyby dowiedział się o twojej zbrodni, być może, że zapłaciłby, aby uniknąć publicznej i rozgłośnej hańby, ale to pewna, że umarłby z rozpaczy, a ty byłbyś jego mordercą!
— A zatem jesteś zdania, że należy raczej uciec się do wszelkich sposobów, niż zadać mu cios tak okropny?
— O tak! z pewnością! do wszelkich sposobów.
— Jakimi niebądźby one były?
— Tak, jakimi niebądż.
— Nawet, gdyby jedynem wyjściem było samobójstwo?
— Jako chrześcianka odpowiem ci, że rozporządzać życiem, będzie nową zbrodnią; jako siostra czuję, jak mi serce na tę myśl pęka; jako córka wołam do ciebie, że niemasz prawa zabijania ojca!... Ale słuchaj Gontranie, gdyby zależało odemnie wyłącznie ocalenie cię... jeżeli wszystko, co posiadam, jest do statecznem, ofiaruję ci to: moje klejnoty, mój kredyt, hipotekę na moich dobrach.. bierz wszystko, wszystkiem rozporządzaj.
— Dziękuję ci, za te dobre chęci, moja siostro; wiem że są szczere, ale są iluzoryczne. Jesteś zamężną, nie możesz rozporządzać niczem bez woli męża.
— Będę go prosić o to zezwolenie i będę umiała je otrzymać.
— Odmówi ci go, zapewniam!.. A zresztą ja nie chcę uciekać się do niego.... Ale powtarzam ci raz jeszcze, uspokój się.... Moja sytuacya nie jest bez wyjścia i wyjdę też z niej szeroką i łatwą bramą, która otwiera się na oścież przedemną.
Gontran uśmiechał się, jakby mówił o rzeczach całkiem obojętnych niemal radosnych, kiedy tymczasem Dyanna raczej umarła niż żywa, czuła jak je, biło serce zdwojonym tętnem, w niejasnem jeszcze, a jednak aż nadto pewnem przewidywaniu jakiegoś okropnego, a nieoczekiwanego nieszczęścia.
Wicehrabia, jak się zdało, przypatrywał się z dziwnem zadowoleniem widocznej męczarni pani Herbert.
Milczał i uśmiechał się swobodniej niż kiedykolwiek, skręcając w zręcznych palcach papierosa....
— Mój bracie, — wyszeptała Dyanna drżącym głosem, — dlaczegóż przedłużać tę męczarnię, którą mi zadajesz?... Dla czego bez potrzeby skazywać mię na cierpienia?...
— Mógłbym spytać cię: zkąd to cierpienie?... — odpowiedział Gontran, — skoro zapewniam cię, że możesz być zupełnie spokojną! Czyż mi nie ufasz?
Dyanna podniosła oczy do nieba i wymówiła półgłosem z goryczą:
— Ufać jemu! o mój Boże!
Wicehrabia zapalił był już papierosa.
Po raz drugi wyciągnął z kieszeni tomik i znowu począł w nim szukać, mówiąc:
— Tutaj to właśnie znalazłem ów sposób. Bo to widzisz moja siostro, w kodeksie jest wszystko. To najcenniejsza książka ze wszystkich mi znanych i zalecam ci ją. Teraz posłuchaj mnie, odwołuję się ponownie do twej uwagi.
I Gontran odczytał głośno:
»Kodeks Napoleona, Rozdział II. Paragraf 489. Pełnoletni, który jest stale w stanie niedołęstwa umysłowego obłąkania lub szaleństwa, ma być wzięty w kuratelę chociażby nawet istniały przerwy jasne w tym, stanie
— Słyszysz kochana Dyanno: »chociażby nawet istniały przerwy w tym stanie
— Idę dalej.
»Artykuł 490. Każdemu krewnemu wolno zażądać rozciągnięcia kurateli nad swym krewnym
— Następują szczegóły procedury. A więc kochana moja Dyanno, czy rozumiesz.
Pani Herbert przesunęła obie ręce po czole ruchem bezwiednym, jak gdyby chciała oddalić jakąś myśl okropną, napastującą ją natrętnie.
— Nie, — odpowiedziała następnie z wyrazem zgrozy, — nie, nie rozumiem a raczej boję się zrozumieć.
— Widzę, że odgadujesz dobrze... Tak, to, to właśnie.... Ty i ja musimy bez zwłoki zażądać kurateli nad naszym ojcem, w charakterze najbliższych jego krewnych; kuratela ta zostanie przyznaną natychmiast, administracya majątku zdana w moje ręce, dozwoli mi uiścić się bezzwłocznie i bez wszelkich trudności ze zobowiązań moich wobec wymagającego wierzyciela, którego pilno mi jest pozbyć się nieskończenie... Widzisz więc, że wynaleziony przezemnie sposób godzi wszystko, bo ojciec, przypuściwszy nawet jakiś chwilowy powrót do przytomności, co jeszcze jest rzeczą wątpliwą wielce!... nie będzie przynajmniej nic wiedział o moich ostatnich szaleństwach.
Dyanna, podobna do posągu zdrętwienia, z oczyma rozwartemi szeroko, z drżącemi rękoma, pozwoliła mówić Gpntranowi, nieprzerywając mu nawet.
— A zatem, kochana Dyanno, — dodał, — co sądzisz o moim projekcie?...
— Gontranie, — spytała pani Herbert, głosem powolnym i głuchym, — czy to co mi mówisz, jest istotnie wyrazem twej myśli?... Czy rzeczywiście po wziąłeś ten zamiar, który tu rozwinąłeś teraz przedemną?
— Zabawne pytanie! Tak, z pewnością, powziąłem ten zamiar!...
— I liczyłeś na mnie, że ci dopomogę w urzeczywistnieniu go!
— Liczyłem na pewno na ciebie, kochana Dyanno i liczę jeszcze a mam powód liczyć.
— Gontranie.
— Co, moja siostro?
— Pytałeś mnie przed chwilę, co sądzę o twoim projekcie.... Dobrze więc, powiem ci, a równocześnie powiem ci, co myślę o tobie samym!... Ten projekt, do którego miałeś bezczelność żądać po mnie pomocy, jest godnym człowieka, który nigdy przed żadną nie cofnął się podłością, przed żadnym występkiem, przed takim nawet, który należy do sądów przysięgłych!... Oddawna już miałam dla ciebie pogardę, mój bracie, dziś wypieram się ciebie uroczyście, dziś cię nienawidzę! Czyńże odtąd co chcesz tylko! stań się czem możesz!... Wszystko byłabym ci wybaczyła... wszystko, prócz moralnego ojcobójstwa, które mi proponujesz.... Jesteś nikczemnikiem i twoje miejsce na: galerach.
Tym słowom Dyanny towarzyszył gest najwyższej pogardy. Odwróciła się od Gontrana i postąpiła parę kroków, by się oddalić.
Zaciśnięte usta Gontrana niestraciły ani na chwilę uśmiechu, twarz jego pozostała spokojną najzupełniej.... Błysk nienawiści tylko w spojrzeniu zdradzał to, co się działo w jego duszy.
Pozwolił Dyannie oddalić się, niezrobiwszy nic dla jej zatrzymania; ale gdy jeszcze była w obrębie głosu, wymówił donośnie te słowa:
— Masz słuszność, moja siostro i moje miejsce jest na galerach... ale jeśli tam pójdę, muszę pierwej się pomścić... Nie mnie jednego tutaj domaga się sąd przysięgłych!...
Dyanna zachwiała się, jakby ją ugodzono w serce. Zdawało się z początku, że chce iść dalej, potom mimowolnie zwolniła kroku, wreszcie zatrzymała, się, odwróciła głowę i spojrzała po za siebie.
Wzrok Gontrana utkwiony w nią, miał wyraz piekielnego tryumfu.
— I cóż! i cóż... powracasz? Sądziłem, że spiorunowany twoją pogardą, starty w proch twoją nienawiścią. winienbym tylko zniknąć z powierzchni ziemi wogóle, a z zamku w szczególności. Czyż bym się pomylił, moja siostro?...
Dyanna powróciła rzeczywiście, stanęła o kilka kroków od Gontrana i przebijała go na wskroś swem spojrzeniem ostrem, jak rozpalone żelazo, które zdawało się chcieć go przejrzeć do głębi.
— Gontranie, — rzekła, — żądam wytlómaczenia.
Wicehrabia przybrał minę szyderczego zdziwienia.
— Wytłómaczenia? — powtórzył, — ty kochana Dyanna?... i z jakiegoż to powodu, wielki Boże?...
— Z powodu słów, które wyrzekłeś.
Przez chwilę wicehrabia zdawał się namyślać.
— Wymówiłem kilka słów w ciągu ostatnich pięciu minut, — dodał następnie z pozorem najzupełniejszej dobroduszności. — Nie umiałbym odgadnąć, o które z tych słów w szczególności ci chodzi.
— Czy nie mówiłeś z zemście?... Czyś nie powiedział, że sąd przysięgłych domaga się nie tylko ciebie?
— Niezawodnie, powiedziałem to i nie myślę bynajmniej zaprzeczać.
— A więc wytłómacz się!... tego żądam!
— Czy uważasz, że nie dość jasnem było moje wyrażenie?...
— Chcę wiedzieć, jaka nowa nikczemność, jakie potworne oszczerstwo ukrywają tajemnicze twe słowa.
Nowa nikczemność?.... potworne oszczerstwo!. wielkie to słowa i ciężkie oskarżenia, moja siostro! — westchnął Gontran, który napawał się męczarnią Dyanny, jak się napawa tygrys ostatniemi drganiami ofiary, którą ma pochłonąć. — Obchodzisz się zemną gorzej, niżby się obszedł sędzia śledczy z oskarżonym, a wszystko to z powodu niewinnego żartu.
— Żartu!... — powtórzyła pani Herbert, która zaledwie mogła utrzymać się na nogach, — żartu!
— A tak, mój Boże!... nic innego. Zastanówże się cokolwiek, kochana Dyanno! Czyż, zdrowy rozum nie wykazuje, że w tym frazesie, który tuk zwrócił twoją uwagę, należy dopatrywać się tylko strony komicznej przesady? Któżby tutaj, mój Boże, w tym zamku, przybytku wszystkich cnót rodzinnych, mógł mieć coś do czynienia ze sprawiedliwością? Przecież niezawodnie nie zacny mój ojciec, honor wcielony, wcielona prawość rycerska!... Nie ty, najlepsza ze wszystkich córek, najdoskonalsza z sióstr, najwzorowsza z żon! toć nie Blanka, to dziecko. Nakoniec, przecie nie Jerzy, którego tu tylko nawiasem wspominam i którego przecież o nic podejrzywać nie można!... Widzisz więc dobrze, że mam prawo nie pojmować, o co ci chodzi i dla czego czynisz mi takie zarzuty.
Dyanna słuchała z głową schyloną i oczyma utkwionemi w pęki stokrotek, u nóg jej rosnących.
Gontran mówił tak swobodnie, tak naturalnie, tonem tak prostym i tak pełnym przeświadczenia, że pani Herbert na chwilę dala się wywieść w pole tej komedyi, którą odegrał z pierwszorzędnem mistrzowstwem.
Już poczynała wierzyć, że zaniepokoiła się bezpotrzebnie i acz dotkliwym był ból, który jej zadały cynizm i nikczemność brata, doznała na chwilę dziwnej ulgi.
Nagle przecież podniosła głowę i wzrok jej spotkał się z oczyma Gontrąna, a wyraz tych oczu w jednej chwili odsłonił przed nią całą prawdę.
Zadrżała nagle, jakby jej noga nastąpiła na oślizgłe ciało gadu i Zawołała:
— Kłamiesz!... mówię ci, że kłamiesz!...
Gontran począł się śmiać.
— Chwałaż Bogu! — rzekł następnie, — otóż to mi prosto i bez ogródek. Lubię ja takie słowa, co to idą prosto do celu!... wobec nich przynajmniej wszelka dwuznaczność jest niemożliwą!...
— Gontranie, czy ty mnie chcesz zabić doraźnie?
— Niech Bóg broni!
— Zaprzestań więc tej męczarni, zaprzestań te go brania na tortury! Co wiesz?...
— Naprawdę więc jest coś takiego?
— Gontranie, na miłość boską, co ty wiesz?... Gontranie, miej litość, powiedz.
Gontran długiem, nieujętem spojrzeniem ogarnął klęczącą niemal u nóg jego siostrę.
Po raz trzeci wyjął z kieszeni książeczkę o czerwonych, białych i błękitnych brzegach.
Po raz trzeci począł przewracać jej karty z wyrachowaną wszakże powolnością w każdym ruchu, byle tylko przewlec jak najdłużej bolesną męczarnię Dyanny, a wreszcie rzekł:
— Co ja wiem?... Ot, mój Boże, nie więcej nad to, że istnieje w kodeksie karnym artykulik tak brzmiący: Sekcya VI. Paragraf 1. Artykuł 345. Winni uprowadzenia, zatajenia lub porzucenia dziecka, podstawienia dziecka innemu, albo podsunięcia dziecka, kobiecie, która nie zległa... — Gontran zatrzymał się, kładąc nacisk w sposób charakterystyczny na ostatnią część zdania: albo podsunięcie dziecka kobiecie, która nie zległa....
Popatrzył w oczy Dyannie, która w tej chwili więcej podobną była do umarłej niż do żywej i dokończył czytanego artykułu mówiąc:
»Karani będą ścieleni więzieniem
Potem dodał:
— A ścisłe więzienie, moja kochana Dyanno, może tego nie wiesz, stanowi wraz z karą śmierci, cięźkiemi robotami i deportacyją to, co się w języku sądowem zwie karą poniżającą i hańbiącą.
Dyannie zdało się, że w tej chwili otoczyły ją wielkie ogniste kola z szaloną szybkością, potem zdało jej się, że przed jej oczyma zawisła purpurowa zasłona, potem widziała tylko noc głęboką zasianą miriadami iskier.
Czuła, że jej serce bić przestaje....
Pojęła, że upadnie zemdlona, może martwa...
Ale z tą heroiczną odwagą, do której tylko matki są zdolne przeciw obalającej je słabości i z tej niemożliwej walki wyszła zwycięzko....
Podniosła się z uśmiechem, który dłuto wielkiego artysty daremnie usiłowałoby odtworzyć w marmurze i spytała, rzucając na Gontrana spojrzenie płomienne nieufnością i pogardą:
— Cóż więc znaczy to wszystko i jakiż związek według ciebie istnieje pomiędzy groźbami tej książki, a członkami naszej rodziny? Może nie łatwo ci przyjdzie to wytłómaczyć!...
— Więc nie rozumiesz tego, moja kochana siostro?
— Nie, rzeczywiście.
— Do licha, wiesz ty, żeś ty silna, daleko silniejsza, niż przypuszczałem.
— Ponieważ niemam daru odgadywania zagadek?
— O my wiemy oboje, co ja chcę powiedzieć!... ale skoro chcesz koniecznie, mogę postawić, wedle ulubionego wyrażenia pana Polart kropkę nad i... A więc kochana Dyanno, a zauważ, że jestem tak delikatny, że tłumię głos, dając ci żądane wyjaśnienia, artykuł kodeksu karnego, który ci odczytałem przed chwilą, obchodzi wielce zblizka naszą rodzinę, ponieważ trzej jej członkowie wykroczyli przeciw temu artykułowi przez usunięcie dziecka z jednej strony, a przez podsunięcie go kobiecie, która wcale nie zległa, z drugiej strony!... Owoż ci trzej winni nazywają się, generał hrabia de Presles, pani hrabina de Presles, żona jego i panna Dyanna de Presles, ich córka... Jakże, czy teraz wyrażam się dość jasno?...
— Gontranie, — wyszeptała pani Herbert nie przytomna, — Gontranie, co ty śmiesz mówić?
— Ależ najczystszą prawdę, jak sądzę!... Śmiem mówić i będę śmiał dowieść w potrzebie, że Blanka nie jest bynajmniej twoją siostrą, z tej prostej przyczyny, że jest twoją córką.
— Milcz mój bracie... na miłość boską, milcz! — przerwała Dyanna głosem gasnącym. — Zwiedziono cię, albo ty mię chcesz zwodzić.... Wszystko co mówisz, jest fałszem.... Wszystko co mówisz, jest wprost niemożliwe.... Dla Blanki mam serce matki, ale przysięgam ci, że Blanka jest moją siostrą.
Wicehrabia wzruszył ramionami litośnie.
— Biedna moja Dyanno, — rzekł następnie, — daj pokój tym bezpotrzebnym zaprzeczeniom, przypomnij sobie noc 10-go Maja 1830 roku! przypomnij sobie przedewszystkiem, że istnieją zeznania dokładne, napisane twoją ręką i zaopatrzone twoim podpisem! Papier co je zawiera, mam tu, na mojej piersi, a ton z pewnością nie jest sfałszowany!
Z ust Dyanny wyrwał się głuchy okrzyk. Chwyciła się obu rękami za serce, które szarpał ból dojmujący, potem upadła na wznak, bezprzytomna, jak rażona gromem.
— I ten wypadek był przewidziany! — mruknął Gontran, wyjmując z kieszeni flakonik soli angielskich nadzwyczaj silnych i przykładając go do nozdrzy siostry — byłem pewnym zemdlenia i zaopatrzyłem się w antydot... Wszystko idzie dobrze! Za kilka minut kochana moja siostra przyjdzie do siebie, a wtedy porozumiemy się najwyborniej...
Gontran się nie omylił.
Po upływie kilka minut, zmiana w rysach Dyanny okazała, że nieszczęśliwa kobieta powraca zarazem do życia i do poczucia rzeczywistości.
Otwarła oczy a wzrok jej, co padł na brata, wyrażał przestrach, niemal zgrozę.
— Kochana Dyanno, — powiedział Gontran, ujmując ją za ręce mimo jej oporu, aby jej pomódz podnieść się, — byłbym niezmiernie zmartwiony, gdybym zobaczył, że między nas zakrada się jakieś nieporozumienie w chwili, kiedy ja ożywiony jestem jak najlepszemi i najżyczliwszemi względem ciebie chęciami.... Cóż u licha! brat i siostra nie mogą przecież zostać dla siebie śmiertelnymi wrogami z powodu dzieciństwa.... Dzieciństwa!... pyszne słowo... nieprawdaż?... Proponuję ci więc powstrzymać się obustronnie od wszelkich rekryminacyj i pomówić spokojnie o naszych wspólnych interesach, jak to winniby uczynić dobrzy przyjaciele....
Dyanna, podtrzymywana przez Gontrana, usiadła na ławeczce darniowej; chciała mówić, ale głos jej zamierał w gardle.
— Jesteś bardzo wzruszona i pomieszana, widzę to... — ciągnął wicehrabia, — ale uspokój się... nic przecie nie nagli... zwolna przyjdziesz do siebie.... a nawet, jeśli ci to dogodniej, odłóżmy na jutro dalszy ciąg naszej dzisiejszej rozmowy....
Pani Herbert wstrząsnęła głową przecząco.
— Wolisz skończyć zaraz, — mówił Gontran; — masz zupełną słuszność.... Nic lepszego nad jasną sytuacyę... przynajmniej wie człowiek czego się trzymać i unika się przykrej niepewności.... Poddaję się więc twojemu żądaniu... skoro uznasz za stosowne podjąć na nowo rozmowę, możemy do niej powrócić... i bądź przekonana, kochana Dyanno, że cię będę oszczędzał, ile tylko można.... Ku mej wielkiej przykrości, przed chwilą zmuszony byłem mówić cokolwiek bez ogródek, ale ty okazałaś się tak surową dla mnie, że potrzebnem mi się wydało dowieść ci, jak bardzo wyrozumienie dla innych jest potrzebne tym, którzy mają sami ciężki błąd w własnej przeszłości.
Twarz Dyanny oblał gorący rumieniec.
— Skoro znasz smutną tajemnicę mego życia, — wyszeptała, — wiesz dobrze, żem nie była winną!
— Wiem dobrze, że w twojem opowiadaniu nocy 10-go maja 1830 roku przedstawiasz siebie, jako nieszczęśliwą ofiarę zbrodni, której nie byłaś spólniczką i której sprawcy nie znałaś wcale.... Ten sposób tłómaczenia rzeczy nie jest ani zbyt nowym, ani zbyt prawdopodobnym... ale jest wygodny. Takie zadzierżgnięcie posłużyło już do budowy nie jednej powieści i niejednego dramatu... Bola ofiary, to taka wdzięczna rola, bo budzi zajęcie i sypatyę niezawodną.
— A zatem, — zawołała pani Herbert, — ty nie wierzysz w moją niewinność, ty, brat mój?...
— Ja, moja kochana Dyanno, jestem, jak wiesz, cokolwiek scepytyczny, ale zapewniam cię, że uwierzę we wszystko, w co zechcesz żebym wierzył.... Tylko, mówiąc między nami, wielkie szczęście, że Jerzy nie dostał nigdy do rąk tego listu, który byłaś tak nie ostrożną, żeś pisała do niego... Gdyby list ten był go doszedł, bądź pewną, że dziś więcej niż kiedykolwiek byłabyś panią de Presles!... A! ten biedny Jerzy!
Pani Herbert schyliła głowę wobec tej nowej obelgi, która ją dotykała w najdrażliwszą strunę serca.
— Gontranie, — rzekła po chwili milczenia, — jakim sposobem ten list przeklęty wpadł w twoje ręce?
— To już, kochana Dyanno jest tajemnicą, która wyłącznie do mnie należy....
— A którą ja odgaduję, — ciągnęła pani Herbert, — ale czego zrozumieć nie jestem wstanie, to zuchwalstwa świętokradzkiego twojej ręki, która się nie wahała rozedrzeć bez wyrzutu sumienia kopertę z nakreślonym jednym z tych zakazów, których człowiek honoru nie przestępuje nigdy!... Czyż cień matki naszej nie stanął przed tobą, by cię powstrzymać?...
Z kolei Gontran zadrżał widząc, że siostra była tak dobrze poinformowaną o szczególe, który jak sądził, jemu samemu był tylko wiadomy...
Jednakże odpowiedział z zupełną pewnością siebie:
— Nie, kochana Dyanno, żaden cień nie stanął przedemną... Przekroczyłem bez skrupułu i bez trwogi ostatnią wolę zmarłej i radzę ci, abyś mi nie mówiła nic o tem, co czynią ludzie honoru.... mnie, który już honoru nie mam.
— To prawda.... — wymówiła pani Herbert, — zapomniałam....
— W przyszłości więc nie zapominaj!...
Dyanna złożyła ręce i usta jej wymówiły kilka słów niedosłyszanych.
— Ale odłóżmy nabok te bezpotrzebne dyskusye, — mówił dalej wicehrabia, — a powróćmy do rzeczy daleko ważniejszej, która nas musi zajmować oboje.... Fakt, prawdziwy czy fałszywy, nocy 10-go maja 1830 roku, dla mnie jest zajmującym z punktu widzenia swego rezultatu. Pozostawmy zatem fakt, a mówmy o rezultacie o ile można najjaśniej, mówmy o urodzeniu się twej córki....
Pierś Dyanny wzniosła się, a z ust wybiegło długie westchnienie.
— Tłómaczę sobie teraz doskonale, — ciągnął Gontran — i ową podróż do Paryża, która mi się wydawała tak niezrozumiałą i smutek całej rodziny i nasze życie odosobnione w starym pałacu na ulicy Chaillot i przedewszystkiem moje wygnanie do bastylii pana Génin.... Trzeba było bądź co bądź wydalić mnie na czas niejaki z ojcowskiego domu, aby otoczyć wieczną dla mnie tajemnicą rzeczy, które miały zajść w tym domu.
Krótko mówiąc, dzień twojego rozwiązania zbliżał się... Blanka miała wejść w życie utajoną furteczką....
Wybacz mi, że tak zatrzymuję się nad szczegółami, które dla ciebie są przykre, ale zdaje mi się nieodzownem przywiedzenie ci na myśl tych wspomnień...
Chodziło o dwie rzeczy, jednako ważne w oczach naszych rodziców....
Trzeba było naprzód zabezpieczyć twój honor i uchronić cię od kompromitacyi, choćby samem tylko podejrzeniem....
Trzeba było następnie pokierować wypadkami w ten sposób, aby Blanki nie dotknęło poniżenie, które ciąży na dzieciach nieprawych i aby mogła wzrastać i żyć obok ciebie, szczęśliwa i piękna jak ty, jak ty bogata....
Mój ojciec nie wahał się ani chwili... z zadziwiającą zręcznością przysposobił wszystko naprzód.... Brzemienność udana mej matki zdała się dochodzić do kresu.... Blanka przyszła na świat, została wpisana w rejestra stanu cywilnego jako prawa córka generała hrabiego de Presles i jego żony.
Zatajenie dziecka, podstawienie dziecka kobiecie, która nie zległa spełniło się!...
Zbrodnia została dokonaną!...
— Zbrodnia! — zawołała Dyanna drżąca. — Gontranie, co ty śmiesz mówić?...
— To kodeks karny tak mówi, moja kochana siostro, a nie ja.... Mój ojciec spełniał zbrodnię tak samo, a nie mniej karaną jak fałszerstwo... a wspólniczkami tej zbrodni byłyście wy obie z matką!.. Czy rozumiesz teraz, że nie miałaś prawa mówić mi o mojej bezcześci i wołać: galery domagają się ciebie! Jestem winnym bezwątpienia, ale ani trochę więcej jak ojciec mój, jak ty sama...
— Czy możesz porównywać twoje postępowanie z naszem? — spytała pani Herbert z oburzeniem.
— Dlaczegóżby nie?
— Jakaż różnica jednak między naszym postępkiem a twoim?...
— Wyznaję, że nie mogę dopatrzeć tej różnicy.
— Nikczemne pobudki kierowały twoimi czynami.... My byliśmy posłuszni najszlachetniejszym uczuciem.
— Prawo nie uznaje zupełnie tych subtelnych rozróżnień!...
— A któż ci mówi o prawie? tu chodzi o honor.
— Bądźże ostrożną moja Dyano, — odparł Gontran, ze śmiechem, — bo jeśli nie zatrzymasz się na tej niebezpiecznej pochyłości, za chwilę gotować mi przytoczyć i sparafrazować jeden z najsławniejszych i najobrzydliwszych wierszy Woltera:
„Zbrodnia stanowi hańbę, a nie rusztowanie.“
Jeatżeś pewna zresztą, moja kochana Dyanno, zupełnej szlachetności uczuć, o których mi mówiłaś przed chwilą?...
— Jestem pewną przynajmniej, że przewidziany czy nie przez prawa czyn, który z taką goryczą wyrzucasz memu biednemu ojcu, nie przynosił krzywdy nikomu.
— A! tak sądzisz? — zawołał Gontran z ironią.
— Czyż się mylę?
— Tak, moja siostro, mylisz się!... ten czyn tak szlachetny i tak wspaniałomyślny był poprostu bezwstydną kradzieżą!...
— Kradzieżą! — powtórzyła pani Herbert pomięszana.
— Tak, moja biedna Dyanno, kradzieżą; mnie to okradano!
— Ciebie! Gontranie?... Nie wierzę ci!... nie, nie, to niepodobna.
— A! mój Boże, wiem ja od dawna, że kobiety znają się zupełnie na interesach.... To też niemam zamiaru oskarżać ciebie, ale oskarżam ojca, który wiedział przecie dobrze, że mię odziera.... Kwestya to jest niesłychanej prostoty... przedłożę ją tobie, a sama osądzisz.... Przed urodzeniem Blanki było nas tylko dwoje dzieci.. majątek matki dochodził do miliona pięciukroć stotysięcy franków.... Po śmierci matki mojej, majątek ten miał być podzielony między nas dwoje w równych częściach. Blanka przyszła zająć miejsce trzeciego dziecka i domagać się zarazem trzejciej części macierzyńskiego spadku. Czy to jasne? Mój ojciec posiada trzy miliony. Gdyby po jego śmierci rzeczy pozostały w tym samym stanie, w którym się znajdują, a z pewnością pozostałyby bez cudownego przypadku, który mi odsłonił wszystko, Blanka zabrałaby jeden z tych trzech milionów. Zatem twoją córka ukradła mi w przeszłości dwakroć pięćdziesiąt tysięcy, a w przyszłości byłaby mi ukradła pół miliona. Co ty mówisz moja kochana Dyanno?
Pani Herbert zdawała się osłupiałą ze zdumienia i przerażenia. W którą bądź stronę zwróciła oczy, w przeszłość, obecność, czy przyszłość, nie widziała nic dokoła siebie, prócz przepaści.
— Czy zrozumiałaś? — zapytał wicehrabia po chwili.
Dyanna skłoniła głową.
— I co myślisz o tem wszystkiem?
— Myślę — wymówiła półgłosem nieszczęśliwa kobieta, — myślę, że jestem zgubioną.
— A więc nie, — odpowiedział Gontran, — nie, nie jesteś zgubioną i nie życzę sobie nic więcej, nad możność pracowania nad twem ocaleniem... co niech ci dowiedzie, że niemam najmniejszego żalu i że jestem najlepszym w świecie chłopcem, mimo niektórych lekkomyślności, napiętnowanych przed dziesięciu minutami przez ciebie z brakiem wyrozumienia, którego z wszelką pewnością żałujesz w tej chwili.
— Ocalić mnie? — powtórzyła Dyanna. — Alboż to możliwe jeszcze?
— Tak, to możliwe, chyba... że ty sama temu przeszkodzisz.
— A Blanka?
— Blanka może być spokojną, niemam, u licha, najmniejszego powodu mścić się na tem dziecku.... Gratowanie na całej linii, a ja bez zaprzeczenia zasłużę sobie na srebrny medal, jak tulońscy marynarze lub benierzy w Biarritz.
— A więc Blanka zostałaby?...
— Córką mego ojca i siostrą mojej siostry... — przerwał wicehrabia.
— A! jeśli to uczynisz Gontranie, — zawołała Dyanna z zapałem, — całować będę twe ręce... padnę ci do kolan!...
— Więc nie uważasz już w tej chwili, że moje miejsce jest na galerach — spytał wicehrabia z uśmiechem. — Co to jest jednak wybierać się na wojnę, nie będąc dostatecznie opancerzonym! Widzisz teraz aż nadto dobrze, że twój pancerz miał jedną skazę! Wracajmy do rzeczy. Pojmujesz teraz doskonale, nieprawdaż, że abym mógł urzeczywistnić moje dobre zamiary względem ciebie i twojej córki, trzeba, abym sam stanął na stałym gruncie i po za obrębem tych katastrof, które artykuł 147 kodeksu karnego zawiesił nad moją głową, jak miecz Damoklesa. W tych warunkach tylko mogę cię ustrzedz od następstw artykułu 345 tegoż kodeksu....
— Tak, tak... rozumiem... rozumiem....
— Spodziewałem się tego po twoim rozumie. A więc przyrzekasz mi, że mię będziesz popierać?
— Przyrzekam ci to.
— Zobowiązujesz się względem mnie do absolutnego biernego posłuszeństwa, bez zastrzeżeń, bez granic?
— Przyrzekam, przyrzekam, po stokroć przyrzekam!
— Bez wzglądu na to, jakich rzeczy mógłbym zażądać od ciebie?
— Bez względu na to, jakich rzeczy żądać po mnie będziesz, będę ci posłuszną, przysięgam ci.
— A zatem ułożonem już jest, że bezzwłocznie zażądamy oboje kurateli nad ojcem.
Nerwowy dreszcz wstrząsnął całem ciałem Dyanny.
— O! tylko nie to, Gontranie, — wyszeptała, — tylko nie to.
Wicehrabia poruszył się niecierpliwie i zawołał:
— Więc nie pojmujesz jeszcze, że ta kuratela jest jedyną deską zbawienia, której użyć mogę, nie poświęcając interesom moim twej córki i ciebie!
— Pojmuję to, rozumiem, niestety! Gontranie; ale pomyśl nad tem dobrze, że to znaczy może zabić ojca!...
— A czy sądzisz, że zmuszając mnie do wywiedzenia na jaw nieprawego urodzenia Blanki w celu rewindykowania części macierzystego mego spadku, który mi ona zabrała, czy sądzisz, że jeśli sprawiedliwość powlecze ojca mego przed trybunały a wraz z nim ciebie, by was zapytać o zdanie sprawy z przeszłości, czy sądzisz, że śmierć jego byłaby mniej pewną? A jednak trzeba koniecznie zdecydować się zaraz na jedną z tych dwóch dróg, moja siostro.. trzeba koniecznie! Bo ja nie chcę pójść na galery! Zdruzgoczę dom de Presles’ôw, pomyśl nad tem, jeśli nie będę mógł uniknąć tego i poświęcę was wszystkich, tak jest, was wszystkich, jeśli poświęcenie to stanie mi się koniecznością!... Pomyślże o twojej córce, moja siostro... pomyśl o twoim mężu, któregoby grom taki zabił i nie wahaj się dłużej, skoro wahanie się z twej strony stać się może więcej niż szaleństwem, bo zbrodnią!
Po kilku chwilach milczenia, Gontran dodał:
— Cóż więc, czy zrobisz to, co chcę byś zrobiła?
Dyanna padła na kolana. Wzniosła w niebo obie ręce i wyszeptała raczej sercem niż usty.
— O! mój ojcze... co chciałeś mnie niegdyś ocalić... ty, którego ja dziś mam zdradzić, odstąpić, zaprzedać... mój biedny ojcze, przebacz mi....
Potem podniosła się i odpowiedziała.
— Zrobię, co chcesz abym uczyniła....
— I co ci przyniosę do podpisania, podpiszesz?
— Podpiszę....
— Dobrze.... Co zaś do sumy dwóchkroć pięćdziesięciu tysięcy franków, przyznanych z krzywdą moją Blance, starać się będziemy oboje później, kiedy już będziem mieć wolną głowę, sposobu wynagrodzenia mi tej straty, bez skandalów i procesów, bez wiedzy Jerzego nawet.... Ułożymy się również, co do podziału majątku po ojcu.... i bądź spokojną, Dyanno, nie znajdziesz we mnie zbyt wymagającego wierzyciela....
— Teraz kiedyśmy w zgodzie, — dorzucił Gontran, — pomówię z tobą cokolwiek mniej poważnie.... Wyobraź sobie, że Blanka zwierzyła mi się dzisiaj....
— A!... — rzuciła Dyanna zdziwiona.
— Tak, mój Boże!... jak się zdaje między nią a Raulem de Simeuse istnieje coś w rodzaju sympatyi, którą jedno i drugie uważają za miłość.... Opowiadała mi swój romansik.... Pełne to niewinności i uroku...
Pani Herbert zachowywała milczenie.
Gontran podjął:
— Skarży się bardzo na ciebie... utrzymuje, że; jej już nie kochasz....
— Nie kocham! — wymówiła Dyanna, — ja jej już nie kocham!... Niewdzięczne dziecko!...
— Nakoniec utrzymuje, że bez uzasadnionych powodów żywisz dla Raula nienawiść i że ze wszystkich sił sprzeciwiasz się zamiarowi ich związku, który mnie wydaje się bardzo właściwym.... Cóż w tem jest prawdy kochana Dyanno?...
— Prawdą jest, moje opieranie się temu małżeństwu.
— A czy wolno mi dowiedzieć się o powodach?
— Winnam je zamilczeć.... nie przez brak ufności, ale zpowodu, że chodzi tu o tajemnicę, która nie jest moją wyłącznie.
— Jak chcesz... Blanka prosiła mię, abym się wstawił za nią do ciebie; ależ ona jest twoją córką...
A zatem są to sprawy rodzinne, które mnie bynajmniej nie obchodzą i w które nie mam ochoty się mięszać.... Do widzenia, kochana Dyanno... widzisz dobrze, że miałem słuszność sądząc, że rozstawać się będziemy po przyjacielsku.... Natychmiast jadę do Tulonu, a jutro podpiszemy wiadome ci podanie.
I wicehrabia Gontran de Presles oddalił się, nucąc półgłosem jedną z aryek wodewilowych, której go niegdyś nauczyła panna Formosa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.