Przejdź do zawartości

Rodzina de Presles/Tom II/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
MARCELI I RAUL.

W rozmowie, której początek stawiliśmy przed oczy czytelnika, Marceli usiłował długo jeszcze uspokajać swego przyjaciela i zmniejszyć jego niepokój; daremna jednak była to praca.
Jerzy Herbert słuchał pociech przyjaciela, łagodnie wstrząsając głową. Wiara jego w przyszłość była zachwianą samemiż faktami. Nic w świecie nie mogło go uspokoić, ani co do osłabienia władz umysłowych pzna de Presles, ani co do postępowania Gontrana, na które nie było lekarstwa, ani wreszcie do zmiany zaszłej w usposobieniu i nawyknieniach Dyanny.
Jednakże mimo to odjeżdżając Jerzy wynosił ztąd pewną ulgę... wylał boleść swą w serce drugie, którego współczucia był pewnym. Tego też tylko spodziewał się z tego widzenia i to był cały cel jego wizyty u Marcelego.
— Niestety! — szepnął pan Labardès po raz ostatni, uścisnąwszy dłoń Jerzego, który wsiadał już do powozu, zamierzając ztąd udać się do zamku Presles, — niestety! Nie istnieje przeto ani jeden człowiek całkowicie szczęśliwy na tej ziemi! Wierzyłem w szczęście tego a myliłem się jednak! Jerzy cierpi, jak ja cierpię... ale przynajmniej przyznać się może do swego cierpienia i w jego zmartwieniach nie ma wyrzutów sumienia!
Ta ostatnia uwaga pogrążyła Marcelego w smutną zadumę, która trwała godzin kilka, tematem jej były bolesne wspomnienia własnej przeszłości a przerwała ją dopiero przybycie Raula de Simeuse.
Młody człowiek wszedł do pokoju w wysokich butach, przy ostrogach, z szpicrutą w ręku, z twarzą ożywioną przebytym widocznie dość dalekim spacerem i uścisnąwszy pana de Labardès przemówił:
— Dowiaduję się właśnie od kamerdynera, kochany ojcze, żeś życzył sobie widzieć się ze mną, gdybym był mógł przeczuć, że chcesz mówić ze mną we byłbym wcale wyjechał z rana.
Marceli popatrzał ze wzruszeniem w tę piękną twarz młodzieńczą, żywy portret ojca, która mu codzień przywodziła na pamięć popełnioną zbrodnię, równocześnie z nią przecież i expiacyę i w samymże domu zabójcy była niby widomym zakładem zesłanego z wysoka przebaczenia.
Jakim widzieliśmy Raula podczas pierwszego jego spotkania się z Marcelim w Pirenejach, takim był i teraz. Zaledwie pięć czy sześć lat ubiegło od owej chwili, a lata to pozostawiły nieznaczny zaledwie ślad swego przejścia na jego czole czystem i białem jak czoło młodej dziewczyny, a przecież jaśniejącem odwagą i szlachetnym zapałem.
Trudno bo zaprawdę było o młodzieńca równie pięknego a sympatycznego zarazem. Pierwszy rzut oka na Raula de Simeuse pociągał doń każdego.
I Gontran de Presles w wieku Raula był piękny twarzą i ciałem... ale tam znać było zawsze ten brak duchowej piękności.
Popatrzywszy tak przez chwilę na przybranego swego syna w milczeniu, Marceli odpowiedział mu wreszcie.
— W istocie, moje dziecko, chciałbym pomówić z tobą; ale nie zależało mi na tem bynajmniej czy ta rozmowa acz poważna i konieczna odbędzie się kilka godzin wcześniej lub później.
— A więc jestem na twoje rozkazy, ojcze.
— Czy nie czujesz potrzeby odpocznienia po długiej a nużącej przejażdżce konnej?
— Ani troszeczkę.
— W takim razie chodźmy do ogrodu i siądźmy sobie w cieniu klonów... będzie nam tam dobrze z sobą pogadać... Jak myślisz?...
— Myślę, że w tem jak w czem innem masz słuszność.
— Chodźmyż....
Marceli ujął pod rękę Raula, wyszedł z nim z pokoju i poprowadził go pod klomb klonów niemal stuletnich, wznoszących się w głębi ogrodu. Pod tą grupą drzew stały rozrzucone ogrodowe krzesełka.
Marceli usiadł i dał znak Raulowi, by zajął obok niego miejsce.
— Moje kochane dziecko, — ozwał się następnie, — wszakże mi ufasz, nieprawdaż?
Raul popatrzał na pana de Labardès, zdziwiony takiem pytaniem, tak bowiem rzecz ta wydawać się była powinna nie ulegającą żadnej wątpliwości, że wszelkie pytanie tego rodzaju było zbytecznem. Mimo to odpowiedział przecież:
— Tak, bez wątpienia, ufam ci, ojcze, najzupełniej, ufam bezwzględnie, ślepo, bez granic....
— Wiesz, że twoje szczęście jest pragnieniem i celem mego życia?...
— Zbyt często tego mi dałeś dowody, aby rai wolno było wątpić o tem bodaj na chwilę....
— Zachowując sobie prawo kierowania twą młodością i dając ci możność korzystania z mego drogo nabytego doświadczenia, czy kiedykolwiek, powiedz, nadużyłem mej ojcowskiej nad tobą władzy, czy cię przeciążałem memi radami lub znużyłem memi uwagami?...
— Nigdy.
— A zatem, moje dziecko, gotów jesteś wysłuchać uważnie i zastanowić się nad uwagami, które, jak mi się zdaje, winienem ci dziś w własnym twym interesie przedłożyć.
— Wysłucham ich z uszanowaniem synowskiem i starać się będę z nich skorzystać....
Marceli pochwycił rękę Raula i uścisnął ją serdecznie, poczem mówił dalej:
— Gdybym był miał najmniejszą wątpliwość we względzie twojej ufności do mnie, ta odpowiedź byłaby rozprószyła je już w zupełności... Mogę przeto dotknąć bez obawy pewnej delikatnej materyi.... Może innego zraziłyby moje słowa, może obwiniałby mnie o zbyt wymagające i zazdrosne uczucie.... Ale ty, ty mnie zrozumiesz i przyznasz mi słuszność, jestem tego pewien.... Chciałem pomówić z tobą o stosunku, który mnie dziwi a nawet przeraża....
— Stosunku? — powtórzył Raul.
— Tak, stosunku tak dla mnie niepojętym, tak nieprawdopodobnym, że daremnie badam jego przyczyny, bo dusza taka jak twoja nie może przecież oddać swego przywiązania temu, dla którego nie czuje szacunku.
Marceli umilkł a Raul, który go słuchał z głęboką uwagą, zastanawiał się przez chwilą.
— Mój ojcze, — odrzekł następnie, — zapewniam cię, a wątpić nie możesz o mej prawdomówności, że daremnie usiłuję dojść znaczenia słów twoich, nie mogę domyślić się o czem chcesz mi mówić.... Jakiż to stosunek mój tak cię niepokoi?... Kogóż to, bez mej wiedzy, obdarzyłem niezasłużonem przywiązaniem?...
— Gontrana de Presles.
Raul wyraził giestem zdziwienie.
— Ależ mylisz się! — zawołał, — mylisz najzupełniej! Gontran de Presles nie jest bynajmniej moim przyjacielem.... Jakże mógłbym mieć dla niego jakąś sympatyę, skoro przymuszony jestem gardzić jego charakterem i postępkami?...
— A przecież jesteś razem niemal codziennie?...
— To prawda.
— Tego ranka jeszcze on tu przyjechał po ciebie i zabrał cię z sobą....
— I to prawda. Gontran, jakkolwiek znacznie starszy odemnie, znajduje, jak się zdaje, w mojem towarzystwie upodobanie, którego ja bynajmniej nie podzielam, przeraża mnie bowiem niemoralność jego zasad, oburza cynizm zwykły jego rozmów....
— A więc w takim razie, dziecko moje, wbrew twej woli stałeś się częstym towarzyszem wicehrabiego de Presles....
— Tak, mój ojcze, wbrew mojej woli.
— Ależ któż ci w takim razie broni okazać mu chłód, który oświeciłby go na punkcie twoich dla niego uczuć?...
— To niepodobna! — odpowiedział żywo Raul.
— Dla czego?
— Bo Gontran stałby się wówczas moim nieprzyjacielem.
— A cóż to ciebie obchodzi? Nieprzyjaźń takie go człowieka jak wicehrabia de Presles, jest mniej niebezpieczną niż jego sympatya. Jerzy Herbert mówił mi dziś właśnie o swoim Szwagrze a mówił mi o nim z rozpaczą. Gontran jest nad brzegiem przepaści, która się zowie hańbą... przestąpi on ten ostatni krok, który go od niej dzieli, to pewna. Trzeba więc trzymać się od niego zdaleka, bo jak mówi dosadny w swych zdaniach lud, kto stoi zbyt blizko kałuży błota, może łatwo zostać ochlapanym. Czy sądzisz, że mam racyę, moje dziecko?
— Tak, bez wątpienia i wszystko, coś mi tu powiedział, ojcze, ja to sobie sam mówiłem wielokrotnie.
— W takim razie musisz być zdecydowany na zupełne zerwanie wszelkich stosunków z panem wicehrabią?
Raul wstrząsnął głową z miną zakłopotaną.
— Mój ojcze, — odrzekł po chwili, — po raz drugi powtórzę ci, że to niepodobieństwo....
— A więc po raz drugi pytam cię o powody tego niepodobieństwa....
Raul spuścił głowę i zarumienił się jak dziewczyna, wobec której mówią o miłości.
Marceli spostrzegł jego pomięszanie i rumieniec i mówił dalej:
— Nie rozumiem już nic a nic tego to słyszę, ani tego co widzę. Jak się zdaje, lękasz się Gontrana.... Jakiż dziwny a tajemniczy wpływ wywierać on może na tobie?... Nie lubisz go, pogardzasz nim a przecież boisz się z nim zerwać! Proszę cię, kochane moje dziecko, wytłómaczże mi tę zagadkę, bo ja nie usiłuję jej już rozwiązać.... Tylko nie pomyśl czasem, żem zwątpił w ciebie, mimo twe tak wyraźne zakłopotanie... wiem to aż nadto dobrze, że nie masz do ukrywania nic takiego, za co potrzebowałbyś się rumienić.... Że cię pytam o twoją tajemnicę, to ze względu tylko na zajęcie, jakie budzi we mnie wszystko, co dotyczy ciebie, nie zaś przez jakąś nieufność.
— O moją tajemnicę... — wybąknął Raul.
— Masz ją.
— To prawda.
— Nie mogęż o niej wiedzieć?...
— Możesz i powinieneś, mój ojcze; prędzej czy później byłbym ci o niej sam powiedział. A więc otworzę ci serce.... Jedno słowo wytłómaczy ci, dla czego nie mogę przystać na zerwanie stosunków z Gontranem, stosunków, które mi ciążą.... Kocham pannę Blankę de Presles, a panna Blanka de Presles jest siostrą Gontrana....
— Masz słuszność, moje dziecko, — odpowiedział Marceli z uśmiechem. — Teraz rozumiem wszystko; dziwi mnie jedna rzecz tylko: że nie odgadłem dawniej, jaki to magnes ciągnął cię do zamku Presles...,
— A — spyta! żywo Raul? serdecznem wzruszeniem, — czy aprobujesz, ojcze, moją miłość!...
— Dla czegóż nie miałbym jej aprobować?... Blanka, na którą patrzałem dotąd raczej jak na milutkie dziecko niż jak na młodą dziewczynę, prawdopodobnie odziedziczyła nietylko piękność ale i przymioty swej matki....
— Nie mylisz się, ojcze! — zawołał Raul; — panna de Presles jest aniołem!...
— Kobieta, którą się kocha zawsze jest aniołem, — odpowiedział pan de Labardès, uśmiechając się ponownie. — Zdarza się to wprawdzie czasem a nawet podobno dość często, że po ślubie odpadają skrzydła a anioł zamienia się w demona.... Pragnę wierzyć, że skoro panna de Presles zostanie panią Simeuse, nie będziesz potrzebował lękać się podobnej przemiany. Dyanna Herbert jest pod każdym względem doskonałą kobietą.... A za jej przykładem iść będzie prawdopobnie jej siostra.
Raul słuchał z łatwą do odgadnienia radością tych słów Marcelego.
— O, mój ojcze, — wyszeptał, — przypuszczasz więc, że Blanka de Presles może zostać moją żoną.... Czy sądzisz, że mogę mieć nadzieję?...
— Nie widzę nic, coby mogło związek ten czynić niemożliwym.... Nosisz piękne nazwisko, mniej może znakomite niż nazwisko hrabiów Presles, ale w każdym razie niepowszednie, skoro zapisało się w karty dziejów. Zresztą małżeństwo Dyanny z Jerzym Herbert, który nie jest nawet szlachcicem, dowodzi ci, że twój ród żadną miarą nie może ci stanąć na przeszkodzie.... Co do majątku, będziesz dla Blanki świetną partyą.... Mój majątek jest twoim: jesteś przeto bogatym, daleko bogatszym nawet niż będzie panna de Presles. Przeszkody materyalne zatem, zdaje się nie istnieją — nie mogę tylko odpowiadać tu ani za uczucia panny Blanki dla ciebie, ani za zezwolenie jej ojca, który może ma względem niej inne jakie zamiary....
— Czy sądzisz, że ma jakie? — spytał Raul z przerażeniem.
— Nie sądzę nic zupełnie pod tym względem, moje dziecko, nie mam bowiem najmniejszego wyobrażenia o zamiarach hrabiego Presles... zdaje mi się wszakże uzasadnionem mniemanie, iż poczciwy i szlachetny ten starzec uważa dotąd Blankę za dziecko i że nie zajmował się jeszcze myślą wydania jej za mąż.
— Oby Bóg dał, żeby tak było!
— A teraz kolej pytania na mnie.... Czy sądzisz, że Blanka wie coś o tem, że ją kochasz i czy sądzisz, że ci jest wzajemną?
Po chwili milczenia, Raul odpowiedział:
— Znasz mnie dostatecznie, ojcze, aby być pewnym, żem nigdy nie powiedział Blance ani jednego słowa o miłości... Dodam tylko, że ona odgadła, przynajmniej tak mi się wydaje, uczucia, które skrywałem przed nią a które i ona podziela.... Jej mimowolne pomięszanie w mej obecności, jej wzruszenie źle skrywane, nagły jej rumieniec, drżenie głosu nawet, ilekroć mówi do mnie, zrodziły w mej duszy tę najmilszą dla mnie z wszystkich nadziei....
— A zatem z tej strony wszystko idzie dobrze, chyba, że myliłbyś się najkompletniej...
— Takiem jest moje zdanie, a wiesz przecie, jak zarozumiałość jest obcą memu charakterowi....
— Prawie codzień bywasz w zamku... jakże cię przyjmuje generał?...
— Jak najuprzejmniej, jak najserdeczniej. Okazuje mi tyle przywiązania, jakby nas już łączyły z sobą ściślejsze węzły. Ma w tem upodobanie, aby podczas spacerów w parku opierać się z jednej strony na Blanki, z drugiej na mojem ramieniu. Czasami nazywa mnie swym synem.
— Coraz lepiej, coraz lepiej! — zawołał Marceli, rozradowany szczęściem swego przybranego dziecka. — Widzę, że cała rodzina przyjmuje cię z góry za swego i okazuje dziś już swą sympatyę....
— Cała rodzina?... powtórzył Raul. Na nieszczęście, nie.... Mylisz się, ojcze, przypuszczając, że w zamku Presles wszyscy są przyjaźnie usposobieni dla mnie...
— Czy istnieje jaki wyjątek?
— Tak.
— Któż to nie lubi cię?...
— Siostra Blanki.
— Dyanna Herbert!
— Tak, mój ojcze.
— I sądzisz, że ani trochę nie mil dla ciebie sympatyi?...
— Nietylko brak tam absolutnie wszelkiej sympatyi, ale co gorsza istnieje nienawiść.
— Nienawiść!
— Niestety, tak!...
— Ależ to niepodobieństwo!...
— Niepodobieństwo, być może, ale niemniej tak jest rzeczywiście. Nie jest to z mojej strony domysłem, ale pewnością.... Mam na to więcej niż pewność, mam dowody....
— Dyanna miałaby nienawidzieć ciebie.... ona, sama dobroć.... życzliwość wcielona!...
— Powtarzam ci, ojcze, że pani Herbert mnie niecierpi.
— Ależ za co, nakoniec?
— Nie mam wyobrażenia. Konstatuję tylko, zasmucony, sam fakt, ale daremnie usiłowałbym dociec jego przyczyn....
— Jakże przypuścić, aby kobieta taka, jak pani Herbert, miała cię nienawidzieć i to bez wszelkich uzasadnionych powodów?
— Ja bynajmniej nie twierdzę, aby powody te nie istniały, mówię tylko, że ich nie znam.
— Ja idę dalej niż ty, utrzymuję, że one istnieć nie mogą....
— W takim więc razie sama osoba moja jest dla pani Herbert antypatyczną.
— Dajże pokój! jesteś pięknym, zachwycającym chłopcem i podobać się musisz każdej kobiecie na pierwszy rzut oka.
— Widzisz, że nie, mój ojcze....
— Mówisz, że masz na to dowody?...
— Liczne i niezbite, na nieszczęście.
— Przytoczże mi je.
— Rzecz to aż nadto łatwa.
— Słucham cię, moje dziecko i przyznaję z góry, że muszą to być dowody bardzo wymowne, aby mnie przekonały....
— Dowiedź mi, że się mylę, ojcze, a będę najszczęśliwszym w świecie.
— Nie wątpię, że to mi się uda...
— Przed czterema łaty, jak to sobie przypominasz, ukończywszy nasze podróże przybyliśmy osiedlić się tutaj. Zabrałeś mnie z sobą wówczas poraz pierwszy do zamku Presles.... Pani Herbert i mąż jej nie byli w ową chwilę w Prowancyi.... Przedstawiłeś mnie generałowi jako twego przybranego syna, a on mnie przyjął jak najserdeczniej.
— Owszem, pamiętam dobrze to wszystko....
— Od tego czasu bywałem dość często w zamku... a ciągnęło mnie tam podwójnie: z jednej strony serdeczna dla mnie dobroć pana de Presles, z drugiej dziwna piękność panny Blanki, która w tym czasie już poczęła się była rozwijać; było to nawpół dziecko jaszcze, ale dziecko, które przyrzekało niezadługo zostać tem czem jest obecnie... dziewicą doskonałą pod każdym względem, łączącą w sobie wszystkie wdzięki niewieście i wszystkie niewieście zalety, cnoty.... Pierwszego dnia dowiedziałem się tam, że pani Herbert z mężem mają przybyć nazajutrz.... Byłem ogromnie ciekawy, wyznaję, poznać siostrę Blanki, kobietę, o której słyszałem już tyle, i którą, jak sam mi mówiłeś przed jej ślubem, nazywano powszechnie piękną Prowansalką. Powodowany dyskrecyą odczekałem dni kilka, potem udałem się do zamku. W chwili mego wejścia, cała rodzina zgromadzona była w wielkim salonie. Generał ujął mnie za rękę, podprowadził do pani Herbert, która właśnie przestawiała kwiaty w żardinierze i przemówił: »— Moja droga Dyanno, przedstawiam ci nowego naszego przyjaciela, o którym już ci mówiłem tak życzliwie.... Pan Raul do Simeuse.« Pani Herbert, której piękność wydała mi się istotnie zdumiewającą nawet obok siostry, podniosła oczy uśmiechniona i popatrzała na mnie, zaledwie jednak jej oczy spotkały się z moją twarzą, doznała widocznie takiego wrażenia, jakby to była głowa Meduzy.... Pobladła okropnie, zachwiała się... kwiaty, które trzymała wypadły jej z ręki i rozsypały się po podłodze... rzuciła się na krzesło, wymawiając jakieś niewyraźne słowa i zemdlała.
— To szczególniejsze! — zawołał Marceli.
— Tak, to bardzo dziwne... — powtórzył Raul, — ale to nie wszystko jeszcze.... Ojciec i mąż pani Herbert rzucili się ku niej z niepokojem łatwym do zrozumienia. Z początku, odzyskawszy przytomność, nie mogła odpowiadać zupełnie, następnie złożyła to na nagłe jakieś osłabienie; pretekst dość prawdopodobny, zresztą w który ja uwierzyłem tak samo jak generał i jak pan Jerzy, niepodobieństwem mi bowiem było przypuścić, że sam widok mój mógł sprawić na pani Herbert takie wrażenie okropne... Zwolna przyszła do siebie i odzyskała zwykłe usposobienie; przez cały czas trwania mojej wizyty jednak, unikała rozmowy ze mną i wzrok jej ani razu nie podniósł się na mnie.... Przypisywałem przypadkowi wszystko to, com ci tu teraz opowiedział, ojcze, i tak mało przywiązywałem wagi do tej niewytłómaczonej antypatyi, żem nic ci o niej nawet nie wspomniał i że powróciwszy do domu, pytałem cię w najlepszej wierze, czy pani Herbert nie podlega czasami atakom słabości, w rodzaju togo, któremu byłem obecny.... Czy nie pamiętasz czasem tego szczegółu?
— Tak, pamiętam, — potwierdził pan de Labardés.
Raul mówił dalej:
— Od tego czasu wszakże niepodobieństwem było dla mnie łudzić się dłużej... Pani Herbert czuje do mnie jakąś odrazę, połączoną z czemś w rodzaju przestrachu.... Chciałaby ukryć przedemną to uczucie, ale nie może żadną miarą.... Jeśli niespodzianie stanę przed nią, twarz jej przybiera taki wyraz, jak na widok jadowitego gadu.... Wargi jej bieleją, a twarz blednie zlekka. Ta bladość uchodzi oka innych, ale mego ujść nie może... Jeśli kierunek rozmowy zmusi ją do przemówienia kilku słów do mnie, czyni to z lodowatą grzecznością, a głos jej, zwykle tak słodki, przybiera intonącyę jakąś nieokreśloną, nieujętą, która mnie rani jak miecz! Bardzo często udało mi się pochwycić w zwierciadle, jak oczy pani Herbert utkwione były we mnie w takiej chwili, w której sądziła, że jej widzieć nie mogę.... Wzrok jej w tych chwilach przybierał taki wyraz grozy i groźby, o jakim niepodobieństwem byłoby dla mnie dać ci pojęcie.... Jeślim obrócił się wtedy, nagle spuszczała oczy i już ich nie podnosiła.... Jeżeli, czy to w salonie czy w parku, stanę obok Blanki, pierwszym bezwiednym i niemal ruchem pani Herbert jest rzucić się między nas, aby nas rozdzielić.... Powstrzyma się ale niezadługo zaraz wynajdzie jakiś pozór, pod którym może oderwać Blankę i pociągnąć ją gdzieindziej. Uważa mnie, przysięgam ci, ojcze, za niebezpiecznego i śmiertelnego wroga.... Pewnego wieczora w wielkiej kasztanowej alei, przy fontannie Neptuna przypadek, nie pamiętam już jaki, sprawił, że się zetknęły z sobą nasze ręce.... Wydała lekki okrzyk, taki jaki wyrwałby się z ust jej niezawodnie, gdyby niespodziewanie ręka jej natrafiła na węża.... W chwilę później widziałam, jak rękę zanurzyła w basenie fontanny i długo następnie tarła ją chustką, jakby z niej chciała zmyć jakąś plamę.... Co na to wszystko mówisz, ojcze, i czy uważasz za dostateczne te dowody niepojętej odrazy, którą czuć musi do mnie pani Herbert?
— Masz słuszność, dziecko moje, — odpowiedział Marceli, — widocznem jest, że to nienawiść i nienawiść silna.... Jest w tem jakaś niezgłębiona tajemnica, w której myśl moja się gubi.... Nie mogę sobie wytłómaczyć inaczej tego uczucia, jak chyba jakąś aberacyą dziwaczną umysłu, z natury tak zdrowego, prawego i sprawiedliwego. Ten wstręt pani Herbert nie ma najmniejszej podstawy, mieć jej nie może zgoła.... To po prostu szaleństwo,... Szczęściem dla ciebie Blanka w niczem nie zależy od swej siostry i opozycya pani Herbert nie przeszkodziłaby generałowi oddać ci młodszą swą córkę, jeśli taką będzie jego wola.
— Bez wątpienia... ale czyż za nic liczysz, ojcze, niezmierny wpływ pani Herbert na umysł hrabiego Presles?
— Ten wpływ pokonać można. Może być zresztą uda mi skłonić Dyannę, jeżeli już nie do oświadczenia się za tobą, to przynajmniej do nie działania niczego wbrew twemu interesowi....
— Jakże to?... zawołał Raul.
— Przez jej męża, który winien mi jest życie, który kocha mnie i kocha ciebie.
— Więc mogę mieć nadzieję? — spytał z uniesieniem młodzieniec.
— Możesz liczyć przynajmniej na mnie, kochane dziecko, że jeśli tylko szczęście twoje zależnem jest odemnie, uczynię wszystko, aby cię widzieć szczęśliwym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.