Przejdź do zawartości

Rodzina de Presles/Tom II/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
JERZY I MARCELI.

Powracamy teraz do miejsca, w którym przerwa liśmy na początku tego tomu to opowiadanie, wywiązawszy się czytelnikowi z danej obietnicy, powiadomienia go o losach osób, wchodzących do tej powieści, aż do opisanej poprzednio chwili.
Byliśmy przeto w Prowancyi, w willi Labardès, w pokoju zmarłego barona, pod koniec lipca 1847 roku.
Marceli Labardès, zmieniony do niepoznania, choć nie tak stary jeszcze, bo liczył lat czterdzieści dwa czy trzy najwyżej, przechadzał się w zamyśleniu po pokoju.
W chwili gdy zegar na kominku wybił dziesiątą rano, zadzwonił na lokaja i zapytał o Raula, o którymi ku wielkiemu swemu niezadowolnioniu dowiedział się, że wyjechał przed dwoma godzinami na konną przejażdżkę w towarzystkie Gontrana de Presles.
Niemal w tej samej chwili rozległ się turkot powozu, a służący przyszedł oznajmić przyjazd Jerzego Herbert.
W minutę później, obaj przyjaciele witali się sedecznem uściśnieniem ręki, a Marceli mówił:
— Dzień dobry, Jerzy.... Jakże się miewa twoja kochana Dyanna?...
— Moja żona zdrowa, — odpowiedział Prowansalczyk, — a wiedząc, że tu wyjażdżam, zleciła mi najserdeczniejsze dla ciebie ukłony.... Wiesz jak ona na równi ze mną dzieli to głębokie przywiązanie i szacunek niezmierny, jakie czuje dla ciebie.
Jerzy Herbert był bez mała w równym wieku z Marcelim, a przecież wydawał się co najmniej o lat dziesięć od niego młodszym.
To da się wytłómaczyć z łatwością.
Kiedy Marceli cierpiał fizycznie i moralnie na rany duszy i ciała, Jerzy, zaślubiwszy kobietę kochaną wyłącznie i namiętnie, był tak szczęśliwym jak nim można tylko być na ziemi, a wiadomo, że szczęście jest jedynem źródłem młodości, którego własności są niemal niezawodne. To też ani jedna zmarszczka nie przerzynała jego czoła, ani jeden włos biały nie wmieszał się do zawsze jeszcze bujnych jasno-blond włosów; twarz jego wreszcie, o rysach regularnych, zachowała całą świeżość młodości.
Tego dnia wszakże wydawał się jakimś stroskanym, zakłopotanym, a spojrzenie jego nie miało tego ożywionego i swobodnego wyrazu co zazwyczaj.
Marceli zauważył to i ozwał się do swego przyjaciela:
— Albo mylę się bardzo, mój drogi Jerzy, albo jesteś czemś skłopotany i zajęty.... Zdaje mi się, że czytam w twych oczach, że ci coś cięży na sercu.
— Nie mylisz się... odpowiedział z westchnieniem Prowansalczyk.
— Czy masz jakie zmartwienie?... — spytał Marceli z serdecznem zajęciem.
— Mam przynajmniej nie-pokój, obawy....
— Poważne?
— Na nieszczęście dla mego spokoju i spokoju tych, których kocham, te obawy moje są aż nadto poważne i ugruntowane.
— Czy nie będzie niedyskrecją spytać cię jakiego rodzaju są te obawy? Wiesz dobrze, że nie ciekawość mną powoduje ale braterska życzliwość, która domaga się, bym mógł dzielić z tobą twe kłopoty i przykrości, jakiegokolwiekbądź one są rodzaju.
— Wszelkie pytanie z twej strony nie może być niedyskrecyą.... Tem mniej zaś dziś, kiedy z umysłu tu przybyłem, aby pomówić z tobą. Przed tobą jednym na świście mogę do głębi otworzyć me serce... Nawet kochanej mej Dyannie nie powinienem nic powiedzieć, sprawiłbym jej tem bowiem boleść, którą radbym od niej odsuwać póki się da tylko....
— Przerażasz mnie... — zawołał Marceli. — Czy to chodzi o generała?... A może o Gontrana?
— I o jednego i o drugiego; ale naprzód po mówić muszę o moim teściu....
— Mam nadzieję, że przecież nie zachorował.
— Lepiej by to już było....
— Jakto?...
— Chorobę można pokonać i wyleczyć, a ja lękam się bardzo by obecna sytuacya hrabiego Presles nie była nieuleczalną.... U niego to nie jest cierpienie ciała ale umysłu, intelligencya w nim zamiera.
— Czy lękasz się obłąkania?...
— O! nie... dzięki Bogu, do tego nie dojdzie ni gdy! Taka dusza jak jego nie mogłaby spaść w tę przepaść bezdenną co się nazywa obłędem.... Czego się jednak lękam to tego, że zwolna wygasać w nimi i zamierać będą jedna po drugiej wszystkie władze umysłu; słowem, boję się, że generał popadnie w zupełne zdziecinnienie w wieku, w którym mężczyzna, a zwłaszcza też mężczyzna z tak bogatym a silnym organizmem jak on, zachowuje jeszcze całą trzeźwość myśli....
— Zdziecinnienie!... — powtórzył Marceli — alboż do tego już zeszedł?...
— Zbliża się przynajmniej szybkim krokiem.... Codziennie spostrzegam nagłe onieprzytomnienia, a chwile takie są coraz dłuższe, coraz to częstsze z dniem każdym.... To też z dniem każdym wzrastają obawy moje o przyszłość....
— Kiedy ostatni raz widziałem generała przed dwoma czy trzema tygodniami, stan, o jakim mi mówisz, nie wpadł mi bynajmniej w oko.... Co najwyżej to zauważyłem takie chwile, w których pan de Presles zdawał mi się jakoś głęboko tylko zamyślonymi i że kiedy zwracano się doń z jakiemś pytaniem w takich chwilach, nie odpowiadał albo odpowiadał cobądź na chybi trafi, jak to czyni zazwyczaj ten, kto nie zwracał uwagi na rozmowę. Przypisywałem więc zachowanie się to chwilowej tylko nieuwadze.
— Nie tak to jednak było, mój drogi... Ten stan częstego zapadania w zadumę, któryś zauważył, staje się zwyczajnym teraz u generała.... Staje się on zwolna obcym zupełnie dla zewnętrznego świata, nie spostrzega nic co się dzieje dokoła niego. Stracił niemal zupełnie pamięć, przynajmniej pamięć najbliższych nam faktów, bo pamięć najbardziej odległych rzeczy zachował, jak się zdaje, całkowicie. Chwilami odzyskuje on w zupełności wszystkie dawne władze umysłu... Wzrok jego świeci blaskiem rozumu, znać w oczach, że odżyła w nim intelligencya, ale są to błyskawice tylko pośród głębokich ciemności... Są to godziny duchowego zmartwychwstania, które z dniem każdym stają się rzadsze... Przewiduję, że niezadługo znikną one kompletnie i przerażam się na samą myśl o tym dniu, w którym nie będę już mógł ukryć przed Dyanną stanu ojca... Drżę naprzód skoro pomyślę o jej boleści. Ona, która posuwa do ubóstwienia, do bałwochwalstwa niemal cześć swą dla wysokiego rozumu, dla prawego sądu generała, nie będzie w stanie przyzwyczaić się bez głębokiej rozpaczy do tej myśli, że ciało przeżyło w nim ducha....
— jakże się to dzieje, że twoja żona nie spostrzega żadnego z licznych symptomatów, o których ty mówisz, tego zamierania strony duchowej w ojcu?
— A! mój Boże, dotychczas mogłem jeszcze jakoś zamaskować to przed nią. Zwracałem zawsze jej uwagę na rzadkie przebłyski przytomności jego zupełnej, zaznaczałem każdą iskierkę galwanizowanego tego ducha... Ilekroć zapada w swą bezmyślność, składam to na jakieś zamyślenie, jak ty to uczyniłeś przed chwilą, zanim cię oświeciłem pod tym względem.... Ale powtarzam ci, prędzej czy później, musi stanąć przed oczy Dyannie cała prawda, a z pewnością prawda ta przyczyni jej największej w życiu może boleści... Widzisz przeto, mój Marceli, że mam powód być smutnym i że na złe to niema lekarstwa!... — zakończył Jerzy wzdychając.
— Tak, — odpowiedział pan de Labardès, — żal mi cię....
Potem dodał cichszym głosem i jakby mimowolnie:
— Ale nie mógłbym żałować generała....
— Czemuż to? — spytał Jerzy.
— Bo pamięć go odchodzi, a ci co mogą zapomnieć są bardzo szczęśliwi!...
— Cóż ty miałbyś do zapomnienia, Marceli?...
— Niepodobna mi jest odpowiedzieć na to pytanie, mój przyjacielu... i proszę cię, abyś nie uważał mego milczenia za dowód nieufności.... Chciałbym nic nie potrzebować ukrywać przed tobą, ale tu muszę milczeć!... Tajemnica, o którą mnie pytasz, nie jest moją!
Pan de Labardès, wymówiwszy te słowa głosem cichym i smutnym, opuścił na piersi głowę i pogrążył się w bolesnem znać wspomnieniu, którego dotknął.
Jerzy nie myślał nastawać.
Uszanował przykre widocznie myśli przyjaciela i czekał sposobnej chwili do przerwania ciszy.
— Jerzy, — podjął wreszcie sam gospodarz, — nietylko z powodu słabości teścia, jak mówiłeś, masz zmartwienie... wspomniałeś coś i o Gontranie....
— Tak, — odparł Prowansalczyk. — Gontran to rana rodziny... lękam się by niebawem nie został jej hańbą i zaprawdę trzeba, aby Dyanna była tem czem jest istotnie, to jest najczystszym z wszystkich aniołów, abym jej mógł przebaczyć posiadanie takiego brata jak Gontran!...
— Jakto! — zawołał Marceli, — więc to aż tak! Wiedziałem dobrze, że Gontran jest rozrzutnikiem i rozpustnikiem... uważałem go nawet niebezpiecznym poniekąd na towarzysza dla mego przybranego syna Raula i ich stosunki tolerowałem z niemałą przykrością; ale nie sądziłem nigdy, aby jego wybryki dochodzić mogły do niehonorowych postępków.
— A jednak, — odpowiedział Jerzy, — mam to bolesne przeświadczenie, że na tem one się skończą....
— Cóż on robi? — Wiek męzki u niego dotrzymuje tych okropnych zapowiedzi, które dawało już życie młodzieniaszka... idzie on ślepo, nie powiedziałbym za swemi namiętnościami, bo wyrażenie to byłoby zbyt szlachetnem, ale za swemi występkami.... Pochłonął on w ciągu lat kilku, a Bóg wie jak i z kim, pół miliona, które mu przypadło z sukcesyi po matce... Dziś, kompletnie zrujnowany, zmuszony opuścić Paryż, aby żyć wśród nas, bo obecne dochody nie mogłyby dać mu tego zbytku, tego komfortu, bez którego obejść się się może, zaciąga on i dalej za pomocą wszelkiego rodzaju niezbyt czystych manewrów, długów co niemiara, długów, które doprawdy wyglądają często na karoteryę, na oszustwo.
— I jakże on płaci te długi, — przerwał Marceli, — jak on je płaci skoro mu nic już nie pozostało?...
— Generał i ja do dziś dnia zaspakajaliśmy naj zajzadlejszych wierzycieli.... Niewiem co nadal pan de Presles uzna za właściwe czynić, ale to wiem, że mnie sprzykrzyło się już zaspakajać długi i dopomagać tym sposobem do wszystkich tych ohydnych szaleństw memu szwagrowi.... Ten zuch jak Kleopatra połykałby stopione perły! Gdybym mu nie odmawiał jak dotąd, nadszarpnąłby nie na żarty majątek mój i Dyanny. Pojmujesz kochany mój Marceli, że wielki czas już położyć temu koniec i że przykładać ręki do podobnej rzeczy byłoby nietylko słabością, ale już podłością nawet... Ja zdecydowałem się już. Ale skoro kieszeń moja zamknie się raz przed nim, skoro Gontran skazanym zostanie na łaskę lichwiarzy, tem nieubłagańszych im są większymi oszustami, do jakichże straszliwych nieszczęsny ten ucieknie się środków, aby sobie stworzyć źródła dochodu, aby sprowadzić do swej kieszeni to złoto, które wyrzuca na wszystkie strony bez opamiętania na swe kaprysy, szaleństwa, występki?... Otóż co mnie przeraża.... Otóż co mi każe wierzyć, że hańba jest nieuniknionym udziałem mego szwagra, bo znam go dosyć, aby być pewnym, że się nie cofnie przed niczem... przed niczem... rozumiesz mnie, mój przyjacielu, skoro chodzić będzie o zaspokojenie jego rozpasanego i nienasyconego pragnienia rozpusty.... Tak, Marceli, to nadejść musi... a jakkolwiekbądź byłby zdrętwiałym wówczas umysł generała, obudzi się on pod ciosem pierwszego rozgłosu o niosławie jego syna.... Nieszczęśliwy starzec ocknie się, aby zobaczyć plamę na czystem swem nazwisku i przysięgam ci, plamy tej nie przeżyje!
— A to okropne! — wymówił Marceli.
— Tak, — powtórzył Jerzy, — okropne! a tem okropniejsze jeszcze, że ten, który tyle nam czyni złego, z którego strony grozi nam znacznie więcej złego jeszcze, jest tuż pod bokiem naszym, wśród nas, żyje poniekąd naszem życiem, połączony ze mną węzłami najbliższego pokrewieństwa, że potrzeba mi ukrywać wstręt, którego dlań doznaję, uśmiechać się do niego, wyciągać rękę do uścisku, mówić do niego i zachowywać się z nim tak, jakby był rodzonym moim bratem.... Wiesz, są chwile gdzie ja, który sądziłem, że nie umiałbym nienawidzić nikogo, czuję dla Gontrana nienawiść niemal dziką....
— Ależ owe pieniądze, te olbrzymie sumy, w jakąż on je rzucać może przepaść?
— Gra.
— Gdzie?
— W Tulonie, kiedy tu jesteśmy w Marsylii, kiedy zamieszkujemy Marsylię....
— W świecie?...
— Zkądże!... Gontran niecierpi dobrego towarzystwa. Co noc zasiada do zielonego stołu w jakim domu osławionym, w towarzystwie najpospolitszych łotrów i notorycznie znanych chevaliers d’industrie....
— W takim razie dość prawdopodobnem jest, że go okradają....
— Dla mnie to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Przeznaczeniem mego szwagra było widocznie, choć z natury byłą to intelligencya rozwinięta i umysł żywy, przeznaczeniem jego było być wyzyskiwanym jak największy głupiec, przez tych wszystkich co go otaczają, pochlebiając jego dumie. Młodziutkim chłopcem, dzieckiem niemal jeszcze, był już ofiarą fałszywych przyjaciół, obrzydłych swych towarzyszów, którzy obdzierając go, wyśmiewali oczywiście.... Lata ubiegły, nie przynosząc dlań z sobą doświadczenia.... Gontran jest słowo w słowo tym samym, mając lat trzydzieści cztery, jakim był licząc ich — siedmnaście!... Na nieszczęście, to co mogło nazywać się wybrykami w młodzieńcu, musi całkiem inne przybrać miano u dojrzałego człowieka... to co wówczas można było wybaczyć dziś zasługuje na nieubłaganą surowość.
— Może w dniu, w którym odmówisz zaspakajania jego zobowiązań, wierzyciele, rozdrażnieni, sami podejmą się ukarania go, a kilka miesięcy więzienia za długi, oswabadzając cię chwilowo od niego, zarazem dadzą mu dobrą nauczkę....
— Nie ma co liczyć na ten rezultat...
— Dla czego?
— Naprzód powiedziałem ci i powtarzam, że Gontran zanim da się zamknąć, użyje wszelkich środków, środków najnikczemniejszych, aby pozyskać pieniądze.... To też nie więzienie za długi widzę ja przed nim w przyszłości... lecz kryminał.... I nie woźni sądowi tam go poprowadzą, ale żandarmi....
Marceli cofnął się z przerażeniem.
— Ale nakoniec, — zawołał, — czegóż się lękasz z jego strony?... Fałszerstwa?... kradzieży?... Czegóż wreszcie?...
— Nie umiałbym określić stanowczo, ale lękam się wszystkiego, bo Gontran do wszystkiego jest zdolny.... Niema on ani serca, ani duszy, ani poczucia honoru.... Nie wierzy w nic, nie boi się niczego oprócz chyba kary, a ty wiesz, że występny w chwili popełniania złego, marzy zawsze o bezkarności.... Widzisz jakiemi przeto muszą być moje obawy.... Nikczemność popełniona przez Gontrana, ta nikczemność, której nieprzestannie się lękam, zabije generała i zada Dyannie cios okropny, z którego kto wie czy zdoła się wydźwignąć....
— Twoja żona bardzo kocha swego brata?
— Tak, bardzo i trudno mi czynić jej z tego zarzut, boć nakoniec taż sama krew płynie w ich żyłach i to samo przytulało ich łono. Nie widzi ona swego brata takim jak jest, ale łudzi się o ile może pod tym względem. Ja zaś nie mam odwagi zdzierać z jej oczu tej zasłony; w dniu jednak, w którym fakta same ją zedrą, biedna Dyanna przejść będzie zmuszoną jedną z najcięższych boleści, jakich doznać może serce kochające....
Marceli ujął rękę Jerzego i ściskał ją długo, serdecznie w obu swych dłoniach.
— Niestety! miałeś słuszność, mój biedny przyjacielu!... — rzekł, — do szczęścia twego niemało mięsza się goryczy i żal mi cię z całego serca....
— Nie biorąc już tego w rachunek, że i Dyanna sama przyczynia mi dosyć niepokoju; bezwiednie i mimowolnie może, sprawia mi ona ciężkie zmartwienie....
— Zmartwienie!... — zawołał Marceli zdumiony — ona!... żona twoja!... ten anioł... sam przecież tak ją nazwałeś przed chwilą jeszcze....
— Od czasu śmierci pani de Presles, charakter Dyanny radykalnej uległ zmianie... Bez wątpienia, ani wyślę się skarżyć na moją żonę, a byłbym wysoce niesprawiedliwym, gdybym to czynił.... Jest zawsze tak łagodną i dobrą jak dawniej, może więcej jeszcze niż dawniej; ale utraciła zupełnie dawną wesołość... zdaje się, że uśmiech jest dla niej wysiłkiem, przykrością, do której się zmusza tylko siłą; czasami wreszcie zapada w taki ponury smutek jakiś, którego nie jestem w stanie rozegnać i daremnie szukam tajemniczych przyczyn stanu, który pozornie niczem nie jest wywołanym. Dyanny pewien jestem jak sam siebie, wiem, że najdrobniejsze czyny jej życia nie mogą ulegać żadnej przyganie, lub budzić jakieś podejrzenia... wiem, że dusza dziecka nie jest czystsza, ni jaśniejsza nad jej duszę i dla tego właśnie, że wiem to wszystko pytam siebie; — Co jej jest?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.