Rodzina de Presles/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
GONTRAN.

Teraz, kiedy już czytelnik nasz obznajomiony jest z temi wszystkiemi zmianami, które zaszły w egzystencji Marcela de Labardès przez ciąg lat, oddzielających nas od roku 1830, wypada nam zabrać się do tego, co autor dramatyczny nazwałby prologiem do drugiej części naszego opowiadania.
Zajmiemy się zatem równocześnie Jerzym Herbert i mieszkańcami zamku Presles, zobaczymy bowiem, że niepodobieństwem byłoby dla nas mówić o jednym, nie mówiąc o drugich.
Jerzy Herbert, czyliż potrzeba nam to przypominać, zakochany był śmiertelnie w pannie de Presles.
Przypominamy sobie również, że opuścił swą willę i był w Afryce u Marcelego z tej tylko przyczyny, iż pobyt w Prowancyi stał się dlań prawdziwie nieznośnym od czasu, jak w niej nie gościła jego ukochana. Po upływie miesiąca jednak, jak wiemy, opuścił on Afrykę i powrócił do Tulonu.
Kiedy okręt pruł wspaniałe fale Śródziemnego morza, Jerzy pieścił się w duszy słodką acz nieprawdopodobną nadzieją, że na wstępie do domu przywita go wieść szczęśliwa, więść o powrocie rodziny hrabiów Presles.
Złudzenie to rozwiało się w chwili, gdy młodzieniec stąpił nogą na ziemię Prowancyi. Nietylko bowiem generał nie powrócił bynajmniej, ale nic nie zwiastowało nawet by miał powrócić niezadługo.
Jerzy uzbroił się w odwagę rezygnacyi i codziennie niemal, aby oszukać swą niecierpliwość robił konne wycieczki w stronę zamku Presles, zdała przyglądając się wysokim jego wieżycom i szarym murom.
Ilekroć zaś powrócił do domu, biedny chłopiec nudził się strasznie, tęsknił okropnie i spędzał czas na parafrazowaniu wszystkiego tego co od wieków pisano wierszem lub prozą o udręczeniach rozłąki....
Łatwo zrozumieć, że podobne zajęcie nie nastrajało go bynajmniej na ton wesoły... to też usposobienie jego zmieniło się z gruntu a stan trwałej nerwowej irytacyi, niemal hypochondryi zastąpił u niego humor zawsze jednostajny i łagodny, który niegdyś czynił tak pożądanem i przyjemnem jego towarzystwo.
Przyjaciele jego raz i drugi źle przyjęci pojawili się w willi na krótko tylko i to rzadko kiedy. Jerzy którego potrzeba podtrzymywania jakiejbądź rozmowy denerwowała do najwyższego stopnia, rad był temu ale zarazem irytował się tem wzrastającem wciąż osamotnieniem.
Z jednej strony rad był, że może oddawać się bez przeszkody swym marzeniom, z drugiej wołał z goryczą:
— A! otóż to są przyjaciele! Bądź wesołym, wydawaj dla nich uczty, staraj się o przyjemności, przybiegną! Ale od smutku uciekną jak od zarazy! Przyjaciół bez liku masz w dniach radości, w dniu smutku nie ma ich i śladu!
Nie myślim bynajmniej przeczyć temu aksjomatowi, sądzim tylko, że brak mu było wszelkiej podstawy w ustach Jerzego. Nie można uskarżać się na ludzi, kiedy czyniło się wszystko w świecie, aby ich do siebie zniechęcić.
Pewnego rana, przed śniadaniem, leżał Jerzÿ wyciągnięty na kanapie w swoim gabinecie, ziewając energicznie i próbując po kolei doskonałych cygar, które odrzucał jedne po drugich oświadczając, że są obrzydliwe.
Naraz posłyszał dzwonek u bramy a niemal równocześnie tentent podków na alei dziedzińca.
Za chwilę wszedł do jego gabinetu służący, pytając:
— Czy pan przyjmuje?
— Nie, nie! — zawołał Jerzy pospiesznie. — Nie przyjmuję nikogo, ktobykolwiek to był! bez wyjątku! Nie ma mnie dla nikogo w domu... rozumiesz mnie....
— Doskonale, panie.
Lokaj wyszedł. Jerzy zapalił i odrzucił dziesiąte z kolei cygaro, mrucząc pod nosem:
— To niesłychane, słowo honoru! Od rana do wieczora człowiek jest napastowany przez natrętów! Co ci ludzie chcą odemnie?... Czy ja ich idę szukać?...
— Mój Boże, mój Boże! te obrzydliwe cygara! Warto to je sprowadzać było wprost z Hawanny i płacić po pięćset franków za tysiąc! Nie, stanowczo cały świat składa się z oszustów!
Zaledwie zdołał ukończyć tę apostrofę, kiedy ponownie pojawił się u drzwi służący z miną, która zwiastowała z góry niewielką wiarę w powodzenia zleconej sobie misyi.
— No, cóż tam, — spytał go szorstko młodzieniec, — czegóż tam chcesz jeszcze?...
— Panie, — wybąknął lokaj, — to co do tej wizyty....
— Wszakżem ci już powiedział i powtarzam raz jeszcze, że nie przyjmę! Zdaje mi się, że to jasne dostatecznie u dyabla!
— Bo to....
Lokaj zatrzymał się w pół słowa, wylękły, tak spojrzenie Jerzego rzucało błyskawice gniewu.
— No, cóż! — krzyknął Prowansalczyk, — nie kończysz?... Co masz do powiedzenia?...
— To, że pan Gontran de Presles domaga się koniecznie widzenia się z panem... więc....
Jerzy nie dał mu dokończyć.
Zerwał się z kanapy, na której leżał rozciągnięty i powtórzył z niewypowiedzianym wyrazem radości:
— Gontran de Presles! To, to pan Gontran tam jest?...
— Tak, panie....
— A tyś mi tego nie powiedział, głupcze.
— Ha!... pan mi nie dał powiedzieć....
— Niechajże przyjdzie... dla niego jestem zawsze.... Idź... idź prędzej!... Ale spieszże się przecie, bydlaku, albo lepiej ja tam sam pójdę....
I Jerzy, wyprzedzając służącego, zdumionego takim pośpiechem po takiej obojętności zupełnej, przeszedł szybko dwa czy trzy pokoje i stanął na górnym stopniu schodów, prowadzących do willi, przed któremi stał teraz koń angielski Gontrana.
Młodzieniec, a raczej dzieciak jeszcze, bo wiekiem nie przeszedł on jeszcze granicy lat dziecięcych, był zawsze jeszcze tym samym prześlicznym cherubinkiem, którego pamiętamy, ten łotr o układnej twarzyczce, ten zachwycający demon o anielskich i wielkich oczach dziewiczych, znany już jest naszym czytelnikom, zgorszony tak przedwczesnem zepsuciem, rokującem smutne na przyszłość następstwa.
— Jakto, to ty!... Ty, mój kochany Gontranie! — zawołał Jerzy, — ty w naszych stronach, a ja nic o tem nie wiedziałem! Witam cię po sto razy i raz jeszcze po sto razy!...
— A! do licha! mój przyjacielu, — odpowiedział dzieciuch, ręką gładząc niby wąs, nieobecny jeszcze (a był to giest jego zwykły) — ja to dobrze wiedziałem, że będziesz bardzo zadowolniony z zobaczenia mnie i że rozkaz wydany służbie nie może mnie obejmować!... Twoi lokaje utrzymywali forsownie, że się z tobą widzieć nie można i niemało miałem trudu, by ich skłonić do zameldowania mnie... słowo szlachcica, mój najdroższy, dobrzebyś zrobił, gdybyś przepędził tę hołotę!... A propos, powiedz, czy ja ci nie przeszkadzam w czem?
— Jak możesz o to pytać?
— To tak, dla formy! — rzekł Gontran, zeskakując z konia, którego służący wziął za uzdę, wbiegając w dwóch skokach na schody i wyciągając do Jerzego rękę.
Ale Jerzy pochwycił go w objęcia i uścisnął serdecznie.
Nie będziemy usiłowali utrzymywać, że pocałunki, których nie szczędził Jerzy, były istotnie wysyłane pod adresem młodego chłopca....
Tem mniej się przy tem twierdzeniu upierać będziem, że jak wiemy Gontran niezmiernie podobnym był do swej siostry.
Po tem gorącem przyjęciu Jerzy, uprowadził młodego chłopca do swego pokoju i spytał go:
— Odkądże jesteś w zamku?...
— Od wczoraj wieczora....
— Jakże zdrowie twej matki i panny Dianny?... Powiedzże mi prędzej coś o nich... Czy nie bardzo zmęczyła je podróż?
W miejsce odpowiedzi, Gontran schylił się nad pudelkiem, pełnem cygar hawańskich, z któremi tak pogardliwie przed chwilą obchodził się Jerzy, jak to widzieliśmy.
— Patrzajcie! — zawołał, — to masz wspaniałe puros’y! słowo honoru nie widziałem jeszcze tak pięknych.
I wybrał sobie jedno z nich z pewnością emerytowanego znawcy.
— Gdzież ja znajdę ogień? — spytał następnie.
Jerzy ukazał mu małą spirytusową lampkę, która płonęła tu zawsze, niby ogień westalek starej Romy.
Gontran zapalił sobie cygaro, otoczył się chmurą białego i wonnego dymu i powtórzył dwa czy trzy razy.
— Znakomite! prawdziwie znakomite! wyborne!... Musisz mi kochany przyjacielu dać adres twego dostawcy.,.. Niech mnie dyabli wezmą, jeśli odtąd zgodzę się na palenie innych cygar jak te.... Ty się znasz na dobrych rzeczach, mój przyjacielu Jerzy!... jesteś prawdziwym gentlemanem!...
Potem po chwili milczenia i kilku nowych kłębach dymu, młody chłopak ciągnął dalej.
— Jeśli się nie mylę, pytałeś mnie przed chwilą o moją matkę i siostrę....
— Nie mylisz się ani trochę i dodam, że czekam na twą odpowiedź niecierpliwie....
— A więc panie te znajdują się w jaknajpożądańszym stanie zdrowia.... A przynajmniej znajdowały się w chwili, kiedy je oglądałem po raz ostatni....
— Jakto! — zawołał Jerzy, — kiedy je oglądałeś po raz ostatni!
— Bez wątpienia, a od tego uszło już sporo czasu....
— Pani de Presles i panna Dianna zatem nie powróciły razem z tobą do Prowancyi?...
— Ani trochę.
— Gdzież są zatem?
— Wraz z ojcem moim w Paryżu, w nudnym pałacyku, który zajmują na Polach Elizejskich.
— A ty?
— Ja, tam nie jestem, jak widzisz.
— Pozwolono ci odjechać!...
— Nie pytałem o pozwolenie.
— Więc dezercya!
— Powiedz ucieczka, mój drogi przyjaciela.
— Wytłómaczże się, kochany Gontranie.
— Po toż tu tylko przyjechałem, ale to długa historya, mój kochany!... Pragnę byś był sędzią postępowania mego pana ojca ze mną!
— Wszakże nie potrzebuję przyrzekać ci, że będziesz miał we mnie uważnego słuchacza?...
— O! ja wiem, że z ciebie bardzo miły chłopiec i że ty kochasz nas bardzo, mnie i moją siostrę...
Gontran zrobił nacisk na ostatnie słowa: moją siostrę, w sposób tak wyrazisty, że lekki a mimowolny rumieniec oblał twarz i czoło Jerzego. Dzieciak uśmiechnął się złośliwie.
— Tak, słowo honoru, ja cię uważam za naszego przyjaciela. Mam do ciebie zaufanie a niebawem dam ci tego dowody....
— Mój drogi Gontranie, słucham się....
— O! nic znów nie ma tak pilnego, mamy dość czasu przed sobą.... Nikt nam nie przyjdzie przeszkodzić.... Czy jesteś już po śniadaniu?
— Nie, — odpowiedział Jerzy, — jeszcze nie... spodziewam się, że je zjesz ze mną....
— Chciałem właśnie, abyś mnie za prosił... jak widzisz postępuję otwarcie i bez ceremonii.... Kaź podać do stołu jaknajprędzej... umieram z głodu....
Jerzy zadzwonił.
— śniadanie za pięć minut... — zawołał do wchodzącego lokaja, — dwa nakrycia....
W chwili kiedy lokaj miał już wychodzić, Gontran zatrzymał go giestem.
— Mój przyjacielu Jerzy, — spytał, — macie tu lodownię, nieprawdaż?
— Tak, ale dla czego to pytanie?
— O! mój Boże, po prostu aby ci przypomnieć, abyś wydał rozkaz zafrapowania szampana....
— To się rozumie samo przez się, — odparł Prowansalczyk a uśmiechem. — Przyspieszno tam wszystko, Dominiku....
— Dobrze, panie.
— Cliquot rosé, nieprawdaż? ja to wino przenoszę nad wszelkie inne....
— Słyszysz Dominiku, — powtórzył gospodarz. — Zejdź sam do piwnicy....
— Dwie butelki, — dodał Gontran, — a przynieś tam zaraz butelkę kseres.
Dominik wyszedł.
— Czy ty masz zamiar dziś się upić?... — spytał Jerzy ze śmiechem.
— Upić się!... dajże pokój!... Bierzesz mnie chyba za dziecko.... Ja mam porządną głowę, mój kochany!... Umiem wypić butelkę araku od razu i nie jestem po niej więcej zemocyonowany jak ty w tej chwili.... Zresztą, od pewnego czasu byłem na dyecie, a to mi wcale nie służy i czuję teraz nieprzepartą potrzebę odwetowania sobie tego małą pijatyką....
— A propos dyety, czy nie odpokutowujesz jeszcze skutków owego pchnięcia szpadą?
— Ani trochę.... Gotów jestem zacząć na nowo...
— Doprawdy?
— I wierzaj mi, że ja go nie schowam w kieszeń, tego pchnięcia! niczego tak nie pragnę jak oddać go napowrót temu, który mnie niem obdarzył! Szczerze mówiąc, jest to jedyny rodzaj długów, które lubię płacić....
— Czy wiesz, mój kochany Gontranie, że z ciebie straszne ladaco!
— Do licha! — odparł dzieciuch, z wyrazem dumy pogłaskując jeszcze zapalczywiej swój wąs mniemany....
— Zaczynasz wcześnie!
— Nigdy za wcześnie. Im wcześniej się zacznie, tem dalej się zajdzie.
— Czy tylko czasami nie zachodzi się zadaleko? — odważył się Jerzy, wylękły niemal są cyniczną niemoralnością, którą ujawniaj brat jego ukochanej Dianny i zadawał sobie w myśli pytanie: czy ma przed sobą naturę rzeczywiście zepsutą z gruntu, czy poprostu tylko fanfarona, popisującego się występkiem.
— A tak, — zawołał Gontran, — czyżby przypadkiem nie wzięła cię ochota moralizowania mnie?.... Ty, młody chłopiec, kawaler, toby było śliczne!! Uprzedzam cię przeto, dobry mój przyjacielu, że szkoda; na to byłoby czasu twego i trudu, że co gorsza, byłbyś bardzo niezabawny w tej roli. A przecież pierwszym obowiązkiem gospodarza domu jest: bawić swych gości. Ja jestem twoim gościem, bawże mnie!
Jerzy nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Rozśmiałeś się, widzisz, jesteś więc rozbrojony! — podjął Gontran. — Pozostawmy moralność siwiejącym głowom, a natomiast za chwilę, z kieliszkiem w ręku, opowiesz mi twe wesołe przygody.... A! bądź spokojny, — dodał, — ja tych zwierzeń nie powtórzę mojej siostrzyczce....
Po raz wtóry Jerzy zarumienił się, posłyszawszy tę alluzyę tak przezroczystą do swoich uczuć dla panny de Presles, uczuć, które, jak sądził, tak były utajone dla oczu wszystkich i zaambarasowanie jego było wielce widocznem.
Dominik położył mu jednak koniec, wchodząc z oznajmieniem, że śniadanie podane.
Obadwaj młodzi ludzie przeszli do sali jadalnej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.