Rodzina de Presles/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
DZIECIĘ PRZYBRANE.

Kiedy to pierwsze wrażenie uspokoiło się nieco, Raul podjął:
— O, panie, powiedz mi swe nazwisko... powiedz mi nazwisko przyjaciela mego ojca....
Marcelego przejęło drżenie.
Wymówić nazwisko, którego tak domagał się Raul... a może on zna już to nazwisko... może sierota cofnie się z przerażeniem, przeklinając tego, z którego winy utracił ojca.... Ale niepodobna było się wahać.
Marceli przeto wyszeptał:
— Jestem baron de Labardès....
— Pan Labardès!.... — zawołał Raul. — A! pan słusznie mówiłeś, żeś kochał mego ojca i że ojciec mój kochał ciebie.... W ostatnim swym liście jeszcze, pisanym na łożu śmierci i krwią jego poplamionym, pisał o tobie mej matce, że śmierć jego uczyni cię bardzo nieszczęśliwym.... Ten list, ten święty list, którego każde słowo zatarły niemal pocałunki matki i moje, ja go posiadam... on tu jest... pokażę go panu...
Łzy ściekały z twarzy ex-kapitana, łzy palące i ciężkie na dłoń Raula i daremnie usiłował on je powstrzymać.
— A! panie, — ciągnął dalej młodzieniec, — nie taj pan tych łez przedemną, tych łez drogocennych, które płyną wywołane wspomnieniem mego ojca. — Gdyby cokolwiek na świecie mogło przynieść ulgę memu sercu, to tylko one chyba właśnie.... Czuję się nieomal szczęśliwym w niezmiernem mem nieszczęściu, skoro w chwili, w której wszystko się dokoła mnie rozsypuje w gruzy, kiedy sam pozostaję na szerokim świecie, spotykam serce przyjazne....
— Tak, serce przyjaciela... — odpowiedział Marceli, — serce oddane tobie, zapewniam cię!! Nie, sam nie jesteś na świecie! W obliczu tego grobu, co się zaledwie zawarł nad zwłokami twej matki, przysięgam ci, moje dziecko, że będę miał dla ciebie serce ojca.... Czy zechcesz mi w zamian dać cokolwiek synowskiego przywiązania?...
— Czy zechcę!?. — odparł Raul z egzaltacyą, którą usprawiedliwiała uroczystość położenia. — A! całe życie moje odtąd do pana należy — Pan mnie ocalasz teraz.... Bo do głębokiej mej rozpaczy przyłączyło się zniechęcenie bez granic... przyszłość przeraża w latach dwudziestu, gdy się wie, że ani jedna dłoń nie wyciągnie się do ciebie.... Gdybyś pan nie był przyszedł do mnie, kto wie czy byłbym miał odwagę żyć dalej, czy byłbym znalazł w sobie dość na to siły?...
— Nieszczęsne dziecko! — zawołał Marceli przerażony, — więc myślałeś o śmierci!
Raul pochylił głowę i wyszeptał:
— Tak, panie....
— W twoim wieku!...
— Chciałem zobaczyć się z ojcem... chciałem pójść za matką.... A! panie, gdybyś wiedział co to jest opuszczenie, takie absolutne opuszczenie... pustynia pośrodku świata, kiedy się czuje w sercu cale skarby miłości....
— Niestety, — pomyślał Marceli, — ja to znam.
A potem dodał głośno:
— Ale teraz tę myśli ponure już cię odbiegły, nieprawdaż?...
— O! teraz, chcę żyć, teraz nie jestem już sam na świecie... mam przyjaciela... przyjaciela mego ojca....
Spojrzenie i myśl pana de Labardès pobiegły jednocześnie w niebo.
Zdawało mu się, że ujrzy tam uśmiechniony cień komendanta Raula, przebaczający mu ponownie, po raz drugi.
— Moje dziecko, — przemówił do sieroty, — nie pozostawaj tu dłużej, potrzebujesz spoczynku.... Chodź ze mną... pójdźmy....
— Dobrze, panie, pójdę z tobą, ale pierwej pozwól mi raz jeszcze uklęknąć u tego grobu, w którym zasypia biedna moja matka.... Powiem jej, że mi przybywa pomoc... podziękuję jej, że mi zesłała pana...
Przez kilka minut modlił się Raul z zapałem na świeżej mogile, potem podniósł się, podszedł do Marcelego i powiedział mu:
— Jestem gotów, panie.... Zrób zemną co zechcesz... twoją wolę postaw na miejscu mojej, bo nie czuje nawet w sobie siły do pragnienia czegoś.
Pan de Labardès ujął ramię młodzieńca i uprowadził go w milczeniu.
W chwili kiedy obadwaj dochodzili do pierwszych domów miasteczka, Raul zapytał:
— Czy nie wrócimy do domu, który zamieszkiwała moja matka?
— Później, — odpowiedział mu Marceli.
— Gdzież więc prowadzisz mnie pan?...
— Do siebie.
Sierota nie odpowiedział ani słowa i szedł dalej za swym przewodnikiem.
Marceli zajmował w jednym z pierwszorzędnych hoteli miasta apartament, złożony z trzech pokoi.... Pomieścił w jednym z nich Raula, wmusił w niego łagodnie cokolwiek pożywienia, potem skłonił go, aby się położył na łóżku i czuwał nad snem jego z całą czułością i całą miłością matki.
Nie uważamy za potrzebne rozwodzić się tu nad szczegółami pierwszych dni, które sierota spędził u swego przybranego ojca... wystarczy nam powiedzieć, że Marceli, aby pocieszyć i ożywić młodzieńca, używał wszelkich środków i że Raul, natura nawskroś sercowa i gorąca, nie wiedział jak mu okazywać swą nieskończoną wdzięczność.
Czwartego dnia Raul objawił gorące pragnienie odwiedzenia po raz ostatni domku, w którym umarła pani de Simeuse.
Pan Labardès poszedł z nim razem.
Rozdzierająca scena odbyła się w tem opustoszałem mieszkaniu. Sierota łkając klękał przed łóżkiem, na którem zasnęła matka jego na wieki, przed fotelami, na których ona siadała... szukał jej na progu każdego pokoju... przywoływał ją głośno. Wierzył niemal, że musi odpowiedzieć na jego wołanie i że i posłyszy słodki głos jej:
— Co chcesz, moje dziecku....
Marceli wiedział, że boleść każdą ukaja najlepiej możność wylania go. Nie próbował więc pocieszać Raula żadną z tych banalnych pociech, które nie pocieszając, stokroć więcej tylko rozkrwawiają serce.
Skutek przezeń przewidziany nastąpił rzeczywiście. Płacz i łkania Raula zwolna ucichło... łzy toczyły się po twarzy nie tak już gorzkie... smutek i rzewność zastąpiły pierwszy szał rozpaczy....
Otwarł małe biurko, z którego wyjął pugilares, wypchany papierami i odezwał się do Marcelego.
— Dzięki, żeś mi pan towarzyszył... dzięki, żeś mi pozwolił się wypłakać.... Pożegnałem się z moją matką... teraz już jestem spokojny.... A teraz opuśćmy to mieszkanie....
Zaledwie powrócili do hotelu, w którym stal pan Labardès, Raul wyjął z pugilaresu papier złożony we czworo, całkiem pożółkły, wystrzępiony po brzegach.... Przycisnął do ust ten papier namiętnie, a potem podał go Marcelemu.
Ten rozwinął go coprędzej i na pierwszy rzut oka zaraz poznał pismo komendanta, aczkolwiek wiersze tego pisma, które miał przed sobą, kreślone były ręką zesłabłą, której poruszenia krępowała już śmierć bliska.
Jak to słyszeliśmy już od sieroty, pocałunki matki i syna zatarły w nim niemal każde już słowo.... W pośrodku pierwszej strony widoczną była plama brunatno czerwona, plama krwi.
— Czytaj pan, — wyszeptał młodzieniec, — czytaj....
Marceli pochłaniał ten list wzniosły i przejmujący, w którym umierający zapominał zupełnie o sobie samym a pamiętał wyłącznie tylko o swej żonie swej ukochanej, gdzie każdy wiersz, każde słowo tchnęło niezmierną miłością, gdzie czuć było wyraźnie ostatnie tentna szlachetnego serca, które miało zamilknąć za chwilę na zawsze.
List ten tak się kończył;
»Dla ciebie i dla mego syna, droga moja Henryko, kazałem zrobić mój portret.... Darujcie mi oboje, że wam go nie przysyłam. Ani jedno ani drugie nie potrzebujecie martwego obrazu, by mnie nie zapomnieć nigdy.... Medalion, który wam przeznaczałem, pomieszczony jest gdzieindziej. Dałem go dobremu i szlachetnemu człowiekowi, który kochał mnie z całej duszy i który jest teraz tu u mego łoża, zapłakany... Marceli de Labardès zamknie mi oczy.... I jemu potrzeba pocieszenia, bo ja znam jego serce i wiem, że śmierć moja uczyni go bardzo nieszczęśliwym....
»Siły już mnie opuszczają... ostatnia zbliża się godzina.... Trzeba mi przyzwać kapłana, aby mnie przygotował do stawienia się przed Najwyższym Sędzią.... Nie doznaję w tej chwili ani trwogi, ani bojaźni... gorzki smutek przejmuje mnie tylko, że opuścić was muszę, nie mogąc nawet bodaj na chwilę zobaczyć raz jeszcze.
»Żegnaj mi ukochana Henryko!... Żegnaj kochany mój synu... nie, nie żegnam cię... do widzenia... do widzenia... ja tam na was czekać będę....«
Kiedy Marceli ukończył czytanie tego listu, twarz jego blada zdała się maską z białego marmuru... dwa strumienie łez ściekały mu po policzkach.
— Moje dziecko, — wybąknął, — twój ojciec mówił prawdę... śmierć jego uczyniła mnie bardzo nieszczęśliwym.... Tak, ja go kochałem z całej duszy... tak, ja byłbym pragnął z nim razem zejść do grobu...
A po cichu dodał:
— Pragnąłem... i należało mi to uczynić....
Po chwili spytał Raul:
— Ten portret....ten drogi wizerunek mego ojca, pan go masz, nieprawdaż?... pan mi go pokażesz?... Gdy go ucałuję, wydawać mi się będzie niemal, że całuję mego ojca...
Marceli zadrżał i zimny dreszcz przebiegł naraz całe jego ciało....
Ten medalion, on go zgubił, a słowa Raula stawiły mu przed oczy okropne wspomnienia nocy 10 maja 1830 roku.
— Moje dziecko, — odpowiedział, — niechcący dotknąłeś krwawiącej rany.... Tego portretu, który droższym był mi nad życie, nad własne szczęście, już dziś nie posiadam... utraciłem go w bardzo dla mnie bolesnych okolicznościach... i owej nocy właśnie cierpiałem tyle, jakbym po raz drugi patrzał na konanie twego ojca....
— O! panie... o, mój przyjacielu!... — zawołał Raul, — przebacz mi, żem niebacznie poruszył te bolesne dla ciebie wspomnienia...
— Nie mam ci nic do wybaczenia, moje biedne dziecko... Wszakże to ja jestem tu winnym.... ja, który cię pozbawiłem najwyższej pociechy ucałowania ukochanych ci rysów....
Zapanowała na chwilę cisza, ale nie na tem był dziś koniec męczarni dla Marcelego.
— Mój przyjacielu, — zawołał nagle Raul, — czy to prawda co nam mówiono, matce i mnie?
— A cóż to wam mówiono, moje dziecko?...
— Że śmierć ojca mego była następstwem okropnego wypadku... że ręka, z której zginął, nie była bynajmniej ręką przeciwnika w pojedynku, ale przyjaciela w napadzie.... Czy to prawda?...
Marceli pochylił głowę.
— To prawda, — odpowiedział, nieśmiejąc podnieść oczu na Raula.
Młodzieniec ciągnął dalej:
— A więc przysięgam ci, że tej pewności, którą mi teraz dajesz, żałuję bardzo...
— Dla czego?...
— Ponieważ wraz z nią ginie dla mnie nadzieja, którą, żywiłem od chwili, gdym doszedł do rozumu...
— Jakaż to była nadzieja?...
— Nadzieja pomszczenia śmierci ojca!... Pomyśl pan... coby to była za radość dla mnie, gdybym był mógł stanąć przed moim wrogiem i z bronią w ręku zawołać nań: — »Ja jestem synem hrabiego de Simeuse!... Zabiłeś ojca... zabijże i syna, bo inaczej on zabierze ci życie, jeśli ty mu go nie odbierzesz!« Ale któż on jest... jego imię... imię tego straszliwego przyjaciela, którego floret uczynił mnie sierotą?... Pan znasz je, powiedz mi....
— Nigdy! — odpowiedział Marceli nieprzytomny.
— Odmawiasz mi tego?... — zawołał Raul.
— Tak... sto razy tak.... Odmawiam i odmawiać będę zawsze!...
— Tak jak moja matka!... — wyszepnął Raul.
— Jakto, — spytał Marceli, — twoja matka wiedziała?...
— To nazwisko, które mi pan ukrywasz? Tak, panie.
— I pytałeś ją o nie?...
— O! tak... często!... bardzo często!...
— I nie chciała ci go wyjawić?...
— Nigdy.
— Szlachetna kobieta... dobrze czyniła... — odpowiedział Marceli, zgnębiony wzruszeniem dnia tego, — bo i po cóż uczyć się przeklinać imię umarłego?
— A! — zawołał Raul z wyrazem gorączkowej radości, — więc człowiek ten umarł....
— Tak, — odpowiedział z cicha pan de Labardès, którego bladą twarz oblał rumieniec wstydu.
— Niechajże mu Bóg przebaczy, — mówił dalej sierota; — niechaj mu Bóg przebaczy ten cios, który ojcu memu zadała jego ręka!... W obliczu grobu gaśnie moja nienawiść... tak, moja nienawiść... bom ja go nienawidził z sił moich wszystkich, całą potęgą mej duszy tego nieznanego, tego niewinnego a zbrodniarza przecież, który przed dwunastu laty zabił mi ojca, a przed kilku dniami matkę! Niech odpoczywa w spokoju!... Ja, syn jego ofiar, przebaczam zmarłemu mordercy, ale nigdy, nigdy nie byłbym przebaczył żywemu!
— Jak ja cierpię! — pomyślał Marceli, któremu zimny pot okrywał skronie. — »O! mój Boże!... mój Boże!... zasłużony to kielich, ale niemniej gorzki!..


∗             ∗

Trzy tygodnie upłynęło.
Pan de Labardès i Raul nie opuszczali się ani na chwilę... obecność jednego stawała się z każdą chwilą potrzebniejszą dla drugiego. Codzienne ich pogawędki nie były bynajmniej już podobne do owej okropnej i smutnej rozmowy, którą tu przytoczyliśmy i codnia Marceli uczył się oceniać więcej rzadkie zalety serca i umysłu tego, którego uważał za swe dziecię przybrane.
Sierota, ze swej strony oddawał się z bezgranicznym wylaniem żywej sympatyi i przywiązaniu niemal synowskiemu, które ciągnęły go do Marcelego.
Oprócz tego, że widział w nim przyjaciela swego ojca, co go czyniło dlań świętym, niepodobieństwem było, aby natura młoda i sercowa jak jego mogła się oprzeć tym rozrzewniającym staraniom, tej dobroci i czułości, jaką go otoczono.... To też dusza jego i serce oddawały się całkowicie, bez ostrzeżeń nowemu temu przyjacielowi....
Pewnego dnia, pan de Labardès zastał go smutniejszym niż zwykle.
— Co ci jest? — spytał go.
— Smuci mnie myśl, że serdeczny nasz do siebie stosunek musi się skończyć, — odpowiedział Raul.
— Skończyć!! — powtórzył Marceli ze zdziwieniem, — dla czego skończyć?
— Ponieważ chwila rozłączenia się zbliża.
— Co!... — krzyknął pan de Labardès, — chcesz mnie opuścić?
— Przeciwnie, chciałbym przeciwnie nie opuszczać pana nigdy....
— A więc?
— Nieszczęściem nie jestem nieograniczonym panem mych czynności.
— Nie rozumiem cię....
— Mam obowiązki do spełnienia.
— Jakież to?
— Szczupłość mego majątku czyni mi pracę prawem. Pan wiesz, że zamierzam wstąpić w urzędowanie... trzeba mi zabrać się do poczynienia pierwszych kroków na tej drodze.... Za życia matka zachęcała mnie do czynu swą obecnością... po śmierci myśl o niej mnie podtrzyma.... Wydawać mi się będzie, ze ją widzę uśmiechającą się do mnie z niebios i błogosławiącą moim usiłowaniom.... Czy nie podzielasz moich poglądów, mój przyjacielu?...
— Podzielam postanowienie twoje w zupełności... dobre jest ono i godne pochwały jak wszystko, co od ciebie pochodzi, tylko, że mniej ci dosięgnięcie tego celu jest potrzebnem niż ci się wydaje....
— Teraz na mnie kolej powiedzenia: Nie rozumiem cię....
— Wytłómaczę się zaraz... ale naprzód musisz mi przyrzec, że mnie słuchać będziesz nietylko umysłem, ale duszą twoją i sercem.
— Wiesz pan dobrze, że nie potrzebuję przyrzekać i bez tego takby być musiało....
— A potem trzeba mi jeszcze odpowiadać z całą otwartością, jaknajszczerzej....
— Nie skłamałem nigdy! — przerwał Raul.
— Pozwólże mi dokończyć... — ciągnął dalej pan de Labardès. — Trzeba, powiadam, odpowiadać mi z zupełną szczerością, na wypadek nawet gdyby odpowiedzi twoje miały mnie głęboko zasmucić....
— Zasmucić... ja?... — zawołał sierota. — Czyby to było dla mnie podobieństwem.... Ale o co mnie pytać pan będziesz, przyrzekam....
— A więc spytaj własnego swego serca i powiedz mi, czy mnie kochasz...
Sierota popatrzał na Marcelego z głębokiem zdziwieniem.
— To pytanie... — wyszeptał.
— Odpowiedz mi na nie, błagam cię!... Czy mnie kochasz?...
— Czy ja kocham pana! jakże nie miałbym kochać?... Przysięgam, że gdybym był nawet pańskim synem, węzły krwi nie zdołałyby wzmódz chyba tego serdecznego, niezmiennego uczucia, jakie mam dla pana. A potem czyliż dla mnie nie jesteś drugim ojcem? Panu również winien jestem życie.... Czy sądzisz, że mógłbym o tem zapomnieć?
— Nie, moje dziecko, nie sądzę... — odpowiedział Marceli wzruszony do głębi, — i zapytując cię w tej chwili miałem nadzieję, spodziewałem się tych słów, które posłyszałem rzeczywiście.... Pewnym już będąc twego przy wiązania, potrzebowałem jeszcze jednego zapewnienia zanim przed tobą otworzę me serce, jak to uczynię, zanim roztoczę przed twemi oczyma tę przyszłość, którą wymarzyłem.... Raulu, powiedziałeś mi, że mnie kochasz jak ojca.... Czy chcesz być moim synem?... Czy chcesz, aby oba nasze istnienia złączone były z sobą odtąd tak, jakby w rzeczy samej węzeł krwi nas łączył, jakby istotnie jedna krew płynęła w naszych żyłach?... Jestem starym kawalerem, nie ożenię się nigdy.... Jestem bardzo bogatym, majątek jest mi często tylko ciężarem, kłopotem zawsze.... Żyję sam i jest mi bardzo na świecie? smutno.. od ciebie zależy zastąpić mi dzieci, których i nigdy mieć nie będę i których nie kochałbym też więcej niż kocham ciebie.... W imię twego ojca, który był moim przyjacielem, Raulu, nie odmawiaj mi!... Szczęście moje jest w twojej dłoni. Otwórz dłoń tę i powiedz mi: Bądź szczęśliwymi... Gdybyś ty wiedział, jak uśmiecha się do mnie ta myśl, że w tobie będę miał na moją starość młodego towarzysza! Gdybyś wiedział, jak mi się drogim staje ten majątek, dziś tak mi bezpotrzebny, skoro ty zgodzisz się dzielić go ze mną!... Raulu, ja w życiu miałem okropne chwile... I przecierpiałem wiele, niesłychanie wiele, włosy moje posiwiały przedwcześnie!... Nie odnawiajże ty wszystkich ran moich goryczą odmowy!... Niechaj litość dla mnie dołączy się do uczuć życzliwych.... Powiedz, że mnie już nie opuścisz nigdy... powiedz, że zgadzasz się na to, aby być moim synem....
Pan de Labardès umilkł.
Ze wzrastającem wzruszeniem wymawiał ostatnie swej prośby słowa.... Dźwięk jego głosu był błagalny, kolana nawpół ugięły się pod nim... ręce wyciągnęły ku Rautowi... Możnaby sądzić, że błaga o łaskę tego młodzieńca, przed którym roztaczał widnokrąg wspaniałej i niespodziewanej nigdy przyszłości.
Raul w odpowiedzi rzucił mu się na szyję i pośród łez zdołał wyszeptać tylko te dwa wyrazy tak słodkie:
— Mój ojcze!...
Marzenie Marcelego ziszczało się... miał rzeczywiście zastąpić ojca temu dziecku, które uczynił sierotą!...
Nazajutrz zaraz pan de Labardès i Raul de Simeuse opuszczali razem Pyreneye.
Naprzód udali się do Poitou. Marceli chciał się sam zająć sprawą sukcesyi i uchronić od roztrwonienia przez obcych skromne dziedzictwo syna komendanta.
Skoro dokonał pierwszych tych starań, a to nie zajęło zbyt wiele czasu, pan de Labardès puścił się z Raulem na wojaż, który trwał lat kilka; obadwaj zwiedzili kolejno wszystkie znaczniejsze państwa Europy, spędzając po kilka miesięcy w każdej stolicy.
Podróże te dopełniły wykształcenia młodzieńca i uczyniły go kompletnie ukończonym światowcem, w najlepszem znaczeniu tego wyrazu.
Skoro już skończyły się te peregrynacye, Marceli przywiózł przybranego syna swego do Prowancyi i z całem zamiłowaniem otoczył go w willi Labardès całym tym zbytkiem, wszystkiemi przyjemnościami, które tak są miłemi młodzieży, a których on dla siebie nigdy nie czul potrzeby.
Raul miał pojazdy, wierzchowce, broń angielską, psy najczystszej rasy, przepiękny statek obsługiwany przez trzech ludzi na morskie wycieczki... Oprócz tego otrzymywał co miesiąc na swe przyjemności sumę tak znaczną, że nie mógł nigdy jej wydać. Trzeba powiedzieć prawdę, że sierota był rzeczywiście wzorem wielkiego rozsądku, porządku i roztropności. Nie dla tego, aby w żyłach jego płynęła krew limfatyczna lub by mu brak było gorących namiętności, ale wrodzona delikatność uczuć i rycerskie instynktu serca sprawiały, że z najwyższym obrzydzeniem poglądał na tak zwane przyjemności życia rozwięzłego i na te wszystkie następstwa, które ono za sobą pociąga.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.