Rodzina de Presles/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
OBŁAWA NA GALERNIKÓW.

Dziewiątego maja 1830 r., około godziny trzecicj po południu, podczas ponurej pogody, pod szarem zamglonem niebem, czyniącej ten wiosenny dzień, podobnym raczej do jesieni; jeździec siedzący, na dość lichym koniu jechał drogą królewską prowadzącą z Marsylii do Tulonu.
Był to młody wysoki człowiek, dwudziesto pięcie lub sześcio letni; — cera jego twarzy była blada, oczy czarne, wyraziste, gęsto ciemne włosy krótko ostrzyżone i długie zakręcone wąsy.
Ubrany był w mundur jednego z pułków linjowej piechoty, na którym świeciły epolety porucznika, i chociaż nic służył w kawaleryi, sposób jego siedzenia na koniu okazywał doświadczenie skończonego jeźdźca.
Stworzenie na którem siedział, było aż nadto łatwem do prowadzenia.... Było to lichy wynajęty pojezdek, z wystającemi żebrami, grzbietem kanciastym, i z kolanami widocznie zerwanemi. — Chód jego wahający; — mozolny i przerywany kłus, okazywał zmęczenie blizkie zupełnego wyczerpania. — Nieszczęśliwe zwierzę potykało się prawie za każdym rokiem, tak że porucznik zmuszony był trzymać go silnie w lejcach, strzedz bezustanku, i powstrzymywać go od ciągłego przyklękania.
Trzy godziny przed tem, to jest w południe i kilka minut, młody człowiek zadrżał w strzemionach usłyszawszy całkiem wyraźny huk pięciu armatnich wystrzałów — strzały następowały jeden po drugim w równych przerwach, przynosił mu je powiew wiatru od strony Tulonu a echa brzegów powtarzały do nieskończoności brzmiące ich modulacye.
Począwszy od chwili, w której wystrzały te rozległy się w przestrzeni, porucznik spostrzegał, co chwila pędzące wśród pól z prawej i lewej strony drogi bandy chłopów uzbrojonych w fuzye, widły i kosy.
Wieśniacy ci biegli co sił ku jakiemuś nieznanemu celowi, wydając okrzyki, i kierując się, jedni w stronę morza, inni zaś w przeciwnym kierunku, na pola zasiane wioskami.
— Cóż to się u dyabła tutaj dzieje? — zapytywał siebie młody człowiek kilkakrotnie. — Czyżby hordy wilków lub sfory wściekłych psów dały sobie schadzkę w tej okolicy?...
Naturalnie nie podobna mu było odpowiedzieć sobie na te pytania, a piesi idący tąż samą drogą, których mijając zapytywał, tyle o tem wiedzieli co i on sam.
Nakoniec o jakąś milę od miasta, do którego dążył, usłyszał za sobą regularny galop koni, wskazujący, że jadący na nich byli to kawalerzyści.
Wjechał na w zniesienie dość strome, w tem miejscu drogi, odwrócił się i ujrzał o parę set kroków za sobą, galonowane kapelusze i żółte akselbanty dwóch żandarmów w pełnych mundurach.
Godne te podpory porządku publicznego dostały się na wyniosłość, w pełnym galopie, lecz wkrótce zwolnili koniom biegu, aby dozwolić im wytchnąć i zrównali się z podjezdkiem oficera piechoty.
Żandarmi mieli poczciwe twarze, marsowe a zarazem i łagodne. — Jeden z nich był brygadierem.
Konie ich dzielne stworzenia z zaokrąglonymi grzbietami, szerścią błyszczącą, zły prędzej stępo aniżeli nędzna szkapa oficera kłusowała ze Wszystkich swych sił; — w parę więc sekund minęli ją, — a żandarmi przejeżdżając oddali porucznikowi pokłon wojskowy.
— Otóż jak się zdaje, — pomyślał młody człowiek, — wyborna zdarza się sposobność zadowolenia mojej ciekawości.
I dodał głośno:
— Brygadierze!
— Na rozkazy, panie poruczniku? — rzekł brygadyer na to zawołanie, ściskając lewą ręką cugle, aby konia zatrzymać i powtórnie salutował, przykładając prawą rękę do galonowego kapelusza.
— Zapewne będziesz mi mógł wyjaśnić dwie rzeczy, które od kilku godzin bardzo mnie zaciekawiają.
— Uczynię to z przyjemnością, panie poruczuiku, jeżeli tylko rzeczy to są zdolne znaleść się w mej możności, a właściwie do mego rozporządzenia...
— Przedewszystkiem, czy wiesz dla czego, mniej więcej o dwunastej w południe, dano pięć wystrzałów z armaty?
— Znam pochodzenie tych strzałów, panie poruczniku, tak jak gdybym sam je wymyślił.
— I to jest?...
— Jest to w celu oznajmienia okolicznej ludności, mieszczanom, wieśniakom i chłopom, że powinni otworzyć oczy i mieć się, jak ten tam mówi, na ostrożności, z uwagi, że miała miejsce wykrętna ucieczka, łotrów z galer.
— Ah! do licha! A więc dziś w południe sygnalizowano ucieczkę?
— Gorzej jeszcze, panie poruczniku... dla jednego zwykłego i prostego galernika, który zmiata, dają tylko jeden prosty i czysty wystrzał z działa, — dla dwóch dwa, trzy dla trzech i tak dalej, wielu jest galerników i wiele jest dział.... Wskutek więc tego co miałem zaszczyt zaraportować, ponieważ pan porucznik usłyszał pięć wystrzałów z paszcz ognistych, to znaczy, że pięciu galerników dało nogę, jak tan tam mówi.... Decampatus, Decampaticos!!
— Jakto! zawołał młody człowiek, — pięciu galerników zdołało uciec!!
— Tak panie poruczniku, ani krzty więcej!... i to wcale sprytnie!... Ah! łotry! trzeba przyznać, to zuchy nie ladą, z tem wszystkim! — Był to figiel dzielnie przygotowany i przeprowadzony z całą cierpliwością....
— Czy wiesz szczegóły tej ucieczki?
— Jak gdybym je sam wymyślił.
Na to nowe pytonie porucznika, wymowny brygadier, puścił się w opowiadanie nadzwyczaj rozwlekłe i ubarwione kwiatami wymowy, następujących faktów.
Tegoż samego dnia o dziesiątej z rana, wiosłowa szalupa, zajęta przez dziesięciu galerników, pod nadzorem dobrze uzbrojonych trzech strażników, wyszła z portu, podczas bardzo spokojnego morza, udając się do przystani, gdzie galernicy mieli zabrać się do zwykłej swej pracy.
Nagle wielka łódź żaglowa, kierowana przez czterech czy pięciu majtków podejrzanej miny, wyglądających na cudzoziemców, zbliżyła się do szalupy, i rozmowa bardzo ożywiona, lecz niezrozumiała dla strażników, rozpoczęła się pomiędzy tymi majtkami, a dwoma czy trzema z galerników.
Na rozkaz dany przez dozorców, aby wiosłowali w milczeniu, ci ostatni odpowiedzieli szyderczym śmiechem.
Od szyderstwa, przeszli do gróźb, a od gróźb na drogę czynu.
Oparci o tylny burt szalupy, strażnicy widzieli się zmuszeni użyć broni, i dwaj galernicy śmiertelnie ranni stoczyli się w morze.
Natychmiast część załogi rzuciła się na nieszczęśliwych strażników, i po zbiciu ich i skopaniu nogami, wyrzucili ich z szalupy do morza.
Po dokonaniu tej zbrodni, pięciu galerników wskoczyło na łódź, która zbliżyła się dc szalupy i wkrótce w oczach wszystkich zniknęła wśród niezliczonych statków tłoczących się w przystani.
Trzej pozostali przy życiu galernicy, którym już nie wiele pozostało do odcierpienia kary, a tym sposobem nie mogący myśleć o ucieczce, wyłowili z wody strażników, na wpół umarłych, z których jeden po kilku minutach oddał ostatnie tchnienie; poczem wziąwszy wiosła, powrócili do portu bardzo wolno, tak aby dać swym eks-towarzyszom czas konieczny do omylenia pierwszych poszukiwań.
Jak tylko straszna ta wiadomość doszła do kogo należało, alarmowe działo poczęło grzmieć, siejąc postrach wśród mieszkańców wsi. Chłopi bowiem z okolicy Brestu, Rochefortu i Tulonu, więcej nierównie obawiają się zbiegłego galernika, aniżeli wilka lub psa wściekłego; — I przyznać jesteśmy zmuszeni, że mają w tom wiele słuszności.
Można więc mieć wyobrażenie jaki strach wywarło owe pięć strzałów, oznajmiających, że aż pięciu wcielonych szatanów, jednocześnie zdołało zerwać łańcuchy.
Porucznik skoro dowiedział się o tych szczegółach, które stawiliśmy przed oczy czytelnika, w dalszym ciągu zadawał pytania na które brygadier czuł się w obowiązku odpowiadać z niewyczerpaną uprzejmością, i bezprzykładną rozwlekłością.
Dowiedział się, że uzbrojone bandy chłopów, które widział biegnące przez pola, były to oddziały wiejskie, z zapałem przedsiebiorący obławę na galerników, w podwójnym celu: uwolnienia kraju od tak niebezpiecznych włóczęgów, oraz zyskania premium dość znacznego, wypłacanego przez administracją galer, temu który dostawi żywego lub umarłego, zbiegłego galernika.
— A czy posiadają już — zapytał młody człowiek — rysopisy tych pięciu łotrów?...
— Tak jest, panie poruczniku, a towarzysz mój i ja, udajemy się właśnie połączyć się z brygadą sąsiedniej żandarmeryi, ponieważ należymy do żandarmeryi Tulonu, w tym jedynym celu aby jej zakomunikować, według rozkazu, rysopisy powyżej wzmiankowane..., a nawet ponieważ pozostaje mi jeden egzemplarz dla mojej osobistej wiadomości, jeżeli pan porucznik uczuwa ciekawość obznajmienia się bliższego, oto jest....
Mówiąc te słowa, brygadier wyjął ze skrzydeł swego kapelusza papier i podał go młodemu oficerowi.
Ten ostatni przeczytał co następuje:
Tomasz Bondois; morderca (ciężkie roboty na całe życie), — lat czterdzieści osiem, — nos zakrzywiony, włosy siwiejące, wzrost wyższy od średniego, blizna na wierzchniej wardze. — Niebezpieczny.
Piotr Farric; — dwa razy morderca (ciężkie roboty na całe życie), lat pięćdziesiąt, — nos spłaszczony — ślepy na lewe oko, włosy siwe kędzierzawe, — mały i gruby. — Bardzo niebezpieczny.
Wincenty Jarry; — morderca, — (dwadzieścia lat ciężkich robót), — lat trzydzieści© dwa, twarz czerwona, — włosy błąd, — oczy niebieskie — na swój wiek wygląda bardzo młodo.. — Niebezpieczny....
Jan Espareil; — morderca, (ciężkie roboty na całe życie), — wieku lat sześćdziesiąt — chudość nadzwyczajna. siła niezwykła, — wzrost wysoki, — białe włosy, — szeroka blizna na czole, druga blizna na lewym policzku. — Bardzo niebezpieczny.
Piotr Caboul: — morderca, — (dwadzieścia jeden lat ciężkich robót), — lat dwadzieścia osiem, mały, — blondyn, bez zarostu, — twarz kobieca. — Niebezpieczny.
— Ależ, — rzekł młody człowiek uśmiechając się i oddając papier z rysopisami brygadierowi, — jak się zdaje, mniej więcej wszyscy ci zbóje, okropnie są niebezpieczni!!
— Podzielam pańską opinią panie poruczniku, — są to skończone łotry, gorsi od dzikich zwierząt w lesie i czarniejsi jak dusza szatana!! Najlepszy z tej chałastry potnie panu ludzkie stworzenie, bez kłopotu, na cztery części, dla tego aby mu zabrać piętnaście sous i to z taką naturalnością, jak gdybym ja gwiznął kieliszek wódki, uczciwszy uszy pana porucznika.
— Czy sądzisz, że zostaną schwytani?
— Co do togo nie ma cienia nawet wątpliwości w moim umyśle... Na czterdziestu dziewięciu zbiegłych galerników, chwytają, w ogólności czterdziestu ośmiu i to najpóźniej we dwa dni po ucieczce. — Bo galernik, widzi pan porucznik, choćby nałożył na siebie ubranie uczciwego człowieka, ci co mają w tych rzeczach doświadczenie, zwietrzą go zawsze o piętnaście choćby kroków.
— A chłopi, czy znają się na tem?
— Tak formalnie, jak gdyby ktoś powiedział, że pies myśliwski, który otrzymał edukacyę, rozróżni zająca od kocicy.
— A kiedy napotkają galerników podczas obławy, co wtedy czynią?
— Do licha, panie poruczniku, niepodobna żeby pan nie znał przysłowia: »Miłosierdzie dobrze zrozumiane rozpoczyna od siebie samego,« i to drugie: »Trzeba schrupać wilka, z obawy aby wilk kiedykolwiek i gdziekolwiek nas samych nie schrupał....
— Tak, tak..., — rzekł młody człowiek śmiejąc się, — znam te aksyomata.
— A więc — mówił dalej brygadier, — chłopi stosownie postępują w tej rzeczy... używają rąk, wideł i kos, przez ostrożność, aż dopóki galernik nie przestanie się ruszać....
— To znaczy, że ich zabijają?...
— To się zdarzało w nie jednej okoliczności; — lecz zdarza się także, że galernik nie jest na dobre zabity, i może jeszcze przyjść do siebie... — Zresztą galernik, któremu raz uciec się udało, próbuje zawsze poraz drugi, a skoro tylko te wcielone dyabły wyrwą się na wolność, korzystają z niej, aby mordować, rabować, palić i tam dalej!
Rozmowa ta przedłużała się jeszcze kilka minut pomiędzy porucznikiem piechoty a brygadierem; poczem ten ostatni, oddawszy znowu ukłon wojskowy, dał koniowi ostrogę i wraz z swym towarzyszem pogalopował ku miastu, w którego bramach w krotce obadwaj znikli.
Młody człowiek jechał dalej w tym samym kierunku, i przechodził w myśli wszystko co słyszał o zbiegłych galernikach.
W miejscu w którem się znajdował, droga była zagłębioną, a brzegi jej wznosiły się na kilka stóp wysokości i uwieńczane były żywopłotem. Jednem słowem było to miejsce bardzo wygodne do zasadzki.
— Jeżeli, — myślał oficer, — jeden z tych bandytów, którzy za piętnaście sous krają człowieka na cztery części, rzucił by się z poza tego płotu, aby obedrzeć mnie z munduru — i trochy pieniędzy, które mam w kieszeni, pozycya moja byłaby dość ambarasującą.
I machinalnie obejrzał kurki pistoletów, znajdujących się w olstrach przytwierdzonych do siodła.
Była to rozsądna lecz zbyteczna ostrożność.
Jedyne to miejsce przedstawiające jakieś niebezpieczeństwo, zostało wkrótce przebyte.
Wyniosłości zrównały się, — płotów więcej nie było, i z wysokości płaskowzgórza, na które wjechał młodzieniec, ujrzał w niewielkiej odległości u swych stóp Tulon z jego białemi domami tłoczącemi się u brzegu niebieskich fal Śródziemnego morza, podczas gdy cokolwiek dalej przystań pokryta statkami, przedstawiała widok prawdziwie imponujący.
— Tej wspaniałej dekoracyi, brak tylko, — mówił do siebie porucznik, — promienia słonecznego.... Potok światła spadający z nieba, dopełniłby piękności tego cudownego obrazu.
Lecz słońce się nie ukazało, natomiast mgła coraz gęstsza, tak rzadko zdarzająca się na brzegach Prowancyi, opadła na morze, i wkrótce zaledwie było można rozróżnić wielkie okręta, majestatycznie kołyszące się, i podnoszone w regularnem tempie, przez krótkie i szybkie fale.
Nareszcie porucznik wjechał do miasta.
Wyjął z kieszeni papier z adresem domu, do którego miał odprowadzić wynajętego podjezdka.
Odszukał ten dom nie bez trudu, pierwszy raz bowiem w życiu znajdował się w Tulonie. — Pozbywszy się konia, wyjąwszy z olster siodła pistolety własnością jego będące i włożeniu ich w kieszenie, poszedł w stronę wybrzeża, aby się przyjrzeć tym niezmiernym przygotowaniom do wyprawy algierskiej, o których wspominaliśmy w poprzednim rozdziale.
Po dwóch godzinach spędzonych na zadowoleniu swej ciekawości, młody człowiek powrócił do środka miasta, a począwszy ogromny apetyt, wszedł do wielkiej Kawiarni-Restauracyi, dobrze się przedstawiającej, na jednej z głównych ulic miasta.
Kawiarnia ta literalnie natłoczoną była gośćmi; przy żadnym stole nie pozostało ani jednego wolnego miejsca. Większa część obiadujących składała się z oficerów wszelkich stopni, należących do korpusów, kawaleryi, piechoty, artyleryi i marynarki.
Porucznik upewniwszy się, że kawiarnia całkowicie była zajętą, i że nie mógł marzyć nawet o znalezieniu wakującego miejsca, postanowił poszukać szczęścia gdzie indziej. — W tym celu skierował się ku drzwiom, lecz jeden z garsonów kawiarni, pod biegł ku niemu i zatrzymał go mówiąc:
— Jeśli pan zechce chwilkę poczekać, znajdziemy wolne miejsce... Kapitan, który siedzi przy stole Nr. 8, kończy deser, zażądał już rachunku i ognia do sygara... — wkrótce odejdzie....
— To dobrze, — odpowiedział porucznik, — zaczekam.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.