Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gwiznął kieliszek wódki, uczciwszy uszy pana porucznika.
— Czy sądzisz, że zostaną schwytani?
— Co do togo nie ma cienia nawet wątpliwości w moim umyśle... Na czterdziestu dziewięciu zbiegłych galerników, chwytają, w ogólności czterdziestu ośmiu i to najpóźniej we dwa dni po ucieczce. — Bo galernik, widzi pan porucznik, choćby nałożył na siebie ubranie uczciwego człowieka, ci co mają w tych rzeczach doświadczenie, zwietrzą go zawsze o piętnaście choćby kroków.
— A chłopi, czy znają się na tem?
— Tak formalnie, jak gdyby ktoś powiedział, że pies myśliwski, który otrzymał edukacyę, rozróżni zająca od kocicy.
— A kiedy napotkają galerników podczas obławy, co wtedy czynią?
— Do licha, panie poruczniku, niepodobna żeby pan nie znał przysłowia: »Miłosierdzie dobrze zrozumiane rozpoczyna od siebie samego,« i to drugie: »Trzeba schrupać wilka, z obawy aby wilk kiedykolwiek i gdziekolwiek nas samych nie schrupał....
— Tak, tak..., — rzekł młody człowiek śmiejąc się, — znam te aksyomata.
— A więc — mówił dalej brygadier, — chłopi stosownie postępują w tej rzeczy... używają rąk, wideł i kos, przez ostrożność, aż dopóki galernik nie przestanie się ruszać....
— To znaczy, że ich zabijają?...
— To się zdarzało w nie jednej okoliczności; — lecz zdarza się także, że galernik nie jest na dobre zabity, i może jeszcze przyjść do siebie... — Zresztą galernik, któremu raz uciec się udało, próbuje zawsze poraz drugi, a skoro tylko te wcielone dyabły wyrwą się na wolność, korzystają z niej, aby mordować, rabować, palić i tam dalej!
Rozmowa ta przedłużała się jeszcze kilka minut pomiędzy porucznikiem piechoty a brygadierem; poczem ten ostatni, oddawszy znowu ukłon wojskowy, dał koniowi ostrogę i wraz z swym towarzyszem pogalopował ku miastu, w którego bramach w krotce obadwaj znikli.
Młody człowiek jechał dalej w tym samym kierunku, i przechodził w myśli wszystko co słyszał o zbiegłych galernikach.
W miejscu w którem się znajdował, droga była zagłębioną, a brzegi jej wznosiły się na kilka stóp wysokości i uwieńczane były żywopłotem. Jednem słowem było to miejsce bardzo wygodne do zasadzki.
— Jeżeli, — myślał oficer, — jeden z tych bandytów, którzy za piętnaście sous krają człowieka na cztery części, rzucił by się z poza tego płotu, aby obedrzeć mnie z munduru — i trochy pieniędzy, które mam w kieszeni, pozycya moja byłaby dość ambarasującą.
I machinalnie obejrzał kurki pistoletów, znajdujących się w olstrach przytwierdzonych do siodła.
Była to rozsądna lecz zbyteczna ostrożność.
Jedyne to miejsce przedstawiające jakieś niebezpieczeństwo, zostało wkrótce przebyte.
Wyniosłości zrównały się, — płotów więcej nie było, i z wysokości płaskowzgórza, na które wjechał młodzieniec, ujrzał w niewielkiej odległości u swych stóp Tulon z jego białemi domami tłoczącemi się u brzegu niebieskich fal Śródziemnego morza, podczas gdy cokolwiek dalej przystań pokryta statkami, przedstawiała widok prawdziwie imponujący.
— Tej wspaniałej dekoracyi, brak tylko, — mówił do siebie porucznik, — promienia słonecznego.... Potok światła spadający z nieba, dopełniłby piękności tego cudownego obrazu.
Lecz słońce się nie ukazało, natomiast mgła coraz gęstsza, tak rzadko zdarzająca się na brzegach Prowancyi, opadła na morze, i wkrótce zaledwie było można rozróżnić wielkie okręta, majestatycznie kołyszące się, i podnoszone w regularnem tempie, przez krótkie i szybkie fale.
Nareszcie porucznik wjechał do miasta.
Wyjął z kieszeni papier z adresem domu, do którego miał odprowadzić wynajętego podjezdka.
Odszukał ten dom nie bez trudu, pierwszy raz bowiem w życiu znajdował się w Tulonie. — Pozbywszy się konia, wyjąwszy z olster siodła pistolety własnością jego będące i włożeniu ich w kieszenie, poszedł w stronę wybrzeża, aby się przyjrzeć tym niezmiernym przygotowaniom do wyprawy algierskiej, o których wspominaliśmy w poprzednim rozdziale.
Po dwóch godzinach spędzonych na zadowoleniu swej ciekawości, młody człowiek powrócił do środka miasta, a począwszy ogromny apetyt, wszedł do wielkiej Kawiarni-Restauracyi, dobrze się przedstawiającej, na jednej z głównych ulic miasta.
Kawiarnia ta literalnie natłoczoną była gośćmi; przy żadnym stole nie pozostało ani jednego wolnego miejsca. Większa część obiadujących składała się z oficerów wszelkich stopni, należących do korpusów, kawaleryi, piechoty, artyleryi i marynarki.
Porucznik upewniwszy się, że kawiarnia całkowicie była zajętą, i że nie mógł marzyć nawet o znalezieniu wakującego miejsca, postanowił poszukać szczęścia gdzie indziej. — W tym celu skierował się ku drzwiom, lecz jeden z garsonów kawiarni, pod biegł ku niemu i zatrzymał go mówiąc:
— Jeśli pan zechce chwilkę poczekać, znajdziemy wolne miejsce... Kapitan, który siedzi przy stole Nr. 8, kończy deser, zażądał już rachunku i ognia do sygara... — wkrótce odejdzie....
— To dobrze, — odpowiedział porucznik, — zaczekam.