Rob-Roy/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  IV.
Szkoci są biedni, powtarzacie wszędy.
Oni nie przeczą, że prawdę mówicie.
Lecz w takim razie niech im wolno będzie;
Anglików kosztem zarabiać na życie.
Churchill.

Trwał jeszcze owémi czasy starodawny zwyczaj, dziś podobno zupełnie zaniedbany, a przynajmniéj szanowany jedynie przez pospólstwo, że odbywający konno powolną podróż, zatrzymywali się przez niedzielę w jakiémkolwiek mieście, aby i sami powinności religijnéj dopełnić, koniowi całodzienny wypoczynek dać mogli. Gospodarze znaczniejszych domów zajezdnych, szanując dawne prawa angielskiéj gościnności, zapraszali w tym dniu uroczystym wszystkich podróżnych do stołu; a najznakomitsze nawet osoby nie pogardzały wezwaniem, którego jedyną nagrodą była butelka wina po obiedzie spełniona z gospodarzem.
Jako prawdziwy obywatel świata, nieunikałem żadnych towarzystw, w którychbym się ludzi poznawać nauczył; przyjmowałem więc chętnie niedzielne obiady pod lwem, niedźwiedziem lub kaczką. Zacny gospodarz pyszny przywilejem zasiadania na pierwszém miejscu pośród swych gości, którym w dni powszednie usługiwać musiał, już sam przedstawiał dość ciekawy widok, — a cóż dopiero mówić o mnóstwie towarzyszów, którzy tę główną planetę zewsząd otaczali? Wszystkie dowcipy miejskie i najznaczniejsze miasteczka matedory, aptekarz, prokutator, a nawet i sam proboszcz, uczęszczali na tę tygodniową biesiadę. — Zbiór ludzi różnego stanu i wychowania, różnéj mowy, obyczajów i sposobu myślenia, odkrywał tę zajmującą sprzeczność, która pilnemu serc ludzkich badaczowi obojętną być nie może.
W tym to dniu, ja i mój lękliwy towarzysz odpoczywaliśmy w Darlingten pod Czarnym Niedźwiedziem, i już podług przyjętego zwyczaju gotowaliśmy się do niedzielnéj uczty, gdy nasz opasły gospodarz wszedł, donosząc, a raczéj przepraszając, że jakiś szlachcic szkocki zasiądzie z nami do stołu.
— Szlachcic? — jaki szlachcic? — zawołał mój towarzysz, — myśląc zapewne o gościńcowéj szlachcie; tak bowiem podówczas nazywano rabusiów.
— Co? jaki szlachcic? — odparł gospodarz, — powiedziałem, że szlachcicem szkocki. — Wszak wiecie? że każdy Szkot jest szlachcic, chociaż łokciami świeci, — ten podobno bydłem handluje.
— Kiedy tak, to niech wejdzie; będziemy mu radzi, — rzekł mój towarzysz; — a obróciwszy się ku mnie, opowiedział mi przyczynę obawy. — Co do mnie, — mówił daléj, — poważam Szkotów, lubię i szanuję ten naród za jego moralność. — Powiadają, że jest ubogi, nieochędożny, ale uczciwy. Ludzie godni wiary zaręczali mi, że w Szkocyi nigdy o rozbojach nie słychać.
— Może dla tego, że nie ma co rozbijać, — odpowiedział gospodarz uradowany, — że mógł się z swoim popisać dowcipem.
— Nie, panie gospodarzu, — odezwał się głos gruby i mocny, — dla tego, że wasi angielscy celnicy i zdziercy, których nam nasłaliście za Tweedę, zagarnąwszy sami wszystkie źródła łupiestwa, pozbawili chleba najzręczniejszych szkockich złodziei.
— Prawdę mówisz, panie Campbell, — nie wiedziałem żeście tak blisko, ale nie zaszkodzi czasem pożartować. No, i jakże tam idzie handel na południu?
— Jak to zwykle bywa: — mądrzy, kupują i przedają kosztem głupich.
— Ale i mądrzy i głupi zajadają równie smaczno kiedy głód dokucza; szczególniéj tak dobrą pieczeń jak ta, co przed nami. — To mówiąc dowcipny nasz gospodarz, — wziął się do noża, i począł obdzielać licznych swoich gości.
Pierwszy to raz w życiu znalazłem się w towarzystwie Szkota, i usłyszałem sposób wymawiania właściwy jego spółrodakom, chociaż wyobrażenie o Szkocyi jeszcze w dzieciństwie już nie było mi obcém. — Ojciec mój, jak ci wiadomo, pochodził z dawnéj Northumberlandzkiej rodziny, któréj dziedzictwo, Osbaldyston-Hall, nie było zbyt odległe od Darlington. Nieporozumienie między nim i bratem zaszło tak daleko, że o nim nie lubił nawet wspominać; a pychę urodzenia uważał za słabość godną największéj pogardy. Nazywał się zawsze Wilhelm Osbaldyston bez żadnych dodatów i tytułów. Celem wszystkich życzeń jego było zasłużyć na imie pierwszego bankiera stolicy. Gdyby był nawet pochodził w prostéj linii od Wilhelma zdobywcy, nie tyle by to pochlebiało jego miłości własnéj, ile ruch i szmer, które go witały, gdy ukazał się na giełdzie. — Ojciec mój, lękając się, abym nie nabrał wstrętu do przyszłego powołania, starał się wychować mię w zupełnéj niewiadomości o szlachetnym rodzie naszym — ale jak się często nawet najmędrszym przytrafia, tam właśnie napotkał przeszkodę, gdzie się jéj najmniéj spodziewał. Niańka jego staruszka, rodem z Northumberland, była jedyną istotą, dla któréj opuściwszy dom, zachował stałe przywiązanie; skoro więc los sprzyjać mu zaczął, sprowadził Mabelę Rackets, po śmierci matki mojéj powierzył mię jéj opiece i tym czułym niewiasty staraniom, bez których wiek niemowlęcy obejść się nie może. Ponieważ Mabela nie miała wolności rozmawiać z panem o pokrytych wrzosem górach, o dolinach kochanéj ojczyzny, tém więc chętniéj prawiła wychowańcowi swemu o wszystkiém, co w niéj zaszło od niepamiętych czasów. Słuchałem jéj z całém natężeniem dziecinnéj ciekawości i zdaje mi się, że jeszcze widzę tę głowę trzęsącą się już nieco pod ciężarem wieku, przykrytą białym jak śnieg czépkiem; tę twarz pooraną marszczkami, ale pełną jeszcze czerstwości, którą winna była pracowitemu wiejskiemu życiu, — zdaje mi się, że widzę jak rzucając wzrok smutny na wysokie mury i ciasne ulice Londynu, kończy ulubioną piosnkę, którą wtenczas, a jeśli mam wyznać prawdę, i dziś nawet przekładam nad wszystkie włoskie tréle.

 — Czy bluszcz niski, czy jawor co użycza cienia,
Wszystko się w górach naszych piękniéj rozzielenia,

Lecz w powieściach Mabeli, Szkoci, których z duszy nie nawidziła, grali tęż samą rolę, co w bajkach smoki, lub olbrzymy z siedmiołokciowemi bótami. I jakże być mogło inaczéj? Któż, jeżeli nie Douglas Czarny zabił jednego z pierwszych dziedziców Osbaldyston-Hallu, gdy ten z wasalami swemi obchodził uroczystość objęcia ogromnego po rodzicach spadku? Któż, jeżeli nie Wat, przezwany djabłem, świéżo jeszcze, bo za mego prapradziada, całą trzodę jego pasącą się koło Lanthorn uprowadził?..... A myż, mszcząc się za krzywdy nasze, czy nie odnieśliśmy tyle zwycięztw, i daleko (jak mówi Mabela), świetniéjszych? Ażali Henryk Osbaldyston, piąty baron tego imienia, nie uwiózł pięknéj dziewicy z Fairnington, jak niegdyś Achilles Bryzeidę, i nie obronił zdobyczy przeciwko zjednoczonym siłom najmężniéjszych Szkocyi wojowników? Ażali nie widziano nas walczących w pierwszym szeregu prawie w każdéj bitwie, kiedy oręż angielski karcił dumę nieprzyjaciół? Wojny północne były dla naszéj rodziny zarówno źródłem sławy, jak nieszczęścia.
W skutek takich i tym podobnych powieści, nawykłem od dzieciństwa uważać Szkotów jako ród natury nienawistny południowym mieszkańcom królestwa; a rozmowy ojca mego, jeszcze mocniéj utwierdziły mię w tém mniemaniu. Zawarł on umowę z możniejszemi właścicielami w górach szkockich o dostawę znacznéj ilości dębiny; i nie raz się odzywał, że górale chciwi na zadatek, łatwo do układu przystąpią; ale nie łatwo dopełniają to, do czego się zobowiązali. Wspominał, że kupcy szkoccy, których pomocy do tych umów używać musiał, przywłaszczali sobie zawsze coś więcéj nad należny procent. Słowem, kiedy Mabela wyrzekała na oręż dawnych Szkotów, ojciec mój złorzeczył dzisiejszéj ich przewrotności; a tak oboje mimowolnie zaszczepili w umyśle moim odrazę ku północnym mieszkańcom Brytanii, jako okrutnym w bitwach, wiarołomnym w pokoju, chciwym, samolubnym, i pozbawionym wszelkich dobrych przymiotów. Na usprawiedliwienie podobnego uprzedzenia, dodam uwagę, że w owym czasie i Szkoci nie lepiéj trzymając o Anglikach, nazywali ich zwykle chełpliwemi pasibrzuchami. — Te iskierki domowéj niezgody dwóch pobratymczych krajów, były naturalnym skutkiem starożytnéj ich niepodległości i długich o pierwszeństwo sporów. Z nich to wybuchał niekiedy okropny pożar rozniecany przez zagorzałych demagogów.
Cóż dziwnego, że widok pierwszego w mojém życiu Szkota nie był dla mnie przyjemnym: postawa jego przywodziła mi na pamięć dziecinne wrażenia. Rysy twarzy miał ostre, budowę ciała prawdziwie atletyczną, powolny i nieco wyszukany sposób mówienia, przez który Szkoci usiłują pokryć błędy, tłomacząc się obcym językiem. W uwagach jego i odpowiedziach przebijała się owa właściwa Szkotom przenikliwość i ostrożność; alem się nigdy nie spodziewał znaleźć w nim to umiarkowanie namiętności, ten szlachetny a nie wymuszony układ, którym zdawał się wynosić nad nasze towarzystwo. Chociaż miał na sobie ubiór bardzo skromny, co w owych czasach, tak sławnych zbytkami, okazywało niedostatek jeżeli nie ubóstwo; chociaż nie taił, że handlował bydłem, że przeto położenie jego nie było świetne; jednak mimo tylu nieprzyjaznych okoliczności, ton poważny acz grzeczny, jakim do nas niby od niechcenia przemawiał, objawiał w nim wyższość, istotną a może i udaną. Zdanie swoje o każdym przedmiocie wyrażał z tém zaufaniem i pewnością, która nie cierpi żadnego zarzutu ani powątpiewania, a zaledwo przystoi ludziom znakomitego stanu lub nauki. — Nasz gospodarz i jego niedzielni goście, po bezskutecznem usiłowaniu, aby przynajmnéj krzykiem otrzymać zwycięstwo, ustąpili nareszcie przewadze Campbella, który odtąd grał już pierwszą rolę. — Ciekawość mię wzięła, czyli ja go nie pokonam przy pomocy moich słabych talentów i znajomości świata, którém winien był staranniejszemu wychowaniu i pobytowi zagranicą. Pod względem naukowym, nie mógł ze mną iść w zapasy; sztuka bowiem nie rozwinęła jego wrodzonych zdolności: ale o stanie ówczesnym Francyi, o charakterze księcia Orleanu, który właśnie natenczas objął rządy państwa, i osób które go otaczały, daleko lepiéj wiedział ode mnie; a dowcipnemi i nieco złośliwemi uwagami okazywał, iż dobrze znał polityczne stosunki tego kraju.
Z wielką oględnością wyrażał się o obecnym stanie swéj ojczyzny. Stronnictwa Whigów i Torysów były naówczas w najwyższém zaburzeniu; a liczni stronnicy Sztuartów zagrażali dynastyi Hannowerskiéj, zaledwo jeszcze usadownionéj na tronie. — W każdym zajezdnym domu rozlegał się wrzask rozprawiających o polityce; a że polityka naszego gospodarza nie dozwalała mu zniechęcać gości, którzy go często odwiedzali, niedzielna przeto schadzka w jego domu była tak burzliwą, jak posiedzenia miejskiéj rady. Probosz z aptekarzem i jakiś mały człowieczek, który — jak wnosić mogłem po częstém sięganiu ręką do brody, musiał być golarzem, żwawo bronili sprawy kościoła i Sztuartów; lecz poborca podatków i prokurator, pierwszy przez powinność, drugi w nadziei korzystniejszego miejsca, a z niemi i mój towarzysz byli za królem Jerzym i za następstwem protestanckiém. Wszczęła się wrzawa okropna, potém zwada: nakoniec obie strony, zdawszy się na sąd Campbella, niecierpliwie oczekiwały wyroku.
— Jako szlachcic szkocki, — krzyczeli jedni; — powinieneś pan obstawać za prawą dynastyją.
— Ale jako prezbiterijanin, — wołali drudzy; — musi być nieprzyjacielem despotyzmu.
— Mości panowie, — odezwała się nakoniec szkocka wyrocznia, jak tylko gwar ustawać zaczął: — Nie wątpię, że król Jerzy godny jest miłości stronników swoich; i jeżeli się utrzyma na tronie, szanowny poborca może zostać intendentem korony, a zacny nasz pan Quitam, komissarzem jeneralnym; — pewny jestem, że i ten pan co woli siedziéć na swoim tłomoczku jak na krześle, otrzyma zasłużoną nagrodę. Równie i król Jakób niemniéj jest wspaniałym, i jeśli odzyska berło, zrobi, kiedy zechce, wielebnego proboszcza arcybiskupem Kantuaryjskim, doktora Mixit piérwszym chirurgiem dworu, a królewską swoją brodę powierzy staraniu przyjaciela naszego pana Latherum. Ale ponieważ wątpię, aby którykolwiek z obu tych monarchów dał choć szklankę wina Robertowi Campbell, widząc nawet że umiéra z pragnienia, głosuję zatém na gospodarza naszego pana Jonathana Brown, pod warunkiem, że nam przyniesie jeszcze butelkę tak dobrego wina, jak to, cośmy wypili.
Ten dowcipny wykręt okryto powszechnemi oklaskami, których i gospodarz nie szczędził, a wydawszy rozkazy, aby warunek, od którego zależał przyszły jego majestat spełniono, zrobił uwagę: — że lubo pan Champbell jest spokojnym obywatelem, nie raz jednak w potrzebie okazał się mężnym jak lew, z szablą w ręku pokonał siedmiu zbójców na drodze z Whitson-Tryst.
— Mylisz się, panie Jonathan; było ich tylko dwóch i oba tchórze do tego.
— Jakto? — zawołał mój towarzysz przysuwając swoje krzesło, a raczéj tłomoczek bliżéj Campbella, — jakto? jegomość sam jeden pokonał istotnie dwóch zbójców?
— Tak jest, — odpowiedział Campbell; — a cóż w tém nic dziwnego?
— Na honor, — rzekł piérwszy, — miałbym sobie za szczęście towarzyszyć wam w podróży, — ja jadę na północ.
To pierwsze i dobrowolne wyznanie mego towarzysza o drodze, którą miał się udać, przyjął Szkot z największą obojętnością.
— Nie możemy jechać razem, — odpowiedział ozięble, — pan zapewne ma dobrego konia, a ja część drogi odbywam pieszo, część na nędznéj góralskiéj szkapinie.
Powiedziawszy to zapytał, ile się należy za dodatkową butelkę wina, — rzucił na stół zapłatę, i wstał zabierając się do dalszéj podróży. — Towarzysz mój zbliżył się doń, a ująwszy za guzik surduta, odciągnął na stronę ku framudze okna. Z kilku słów które usłyszałem, wniosłem, że prosił o coś usilnie, na co zaś Campbell nie zgadzał się wcale.
— Biorę na siebie wydatki podróży, — rzekł pierwszy tonem zupełnego przekonania, że takiéj hojności odrzucić niepodobna.
— To być nie może, — odpowiedział Campbell nie kryjąc pogardy; — muszę wstąpić do Rothbury.
— I mnie nie pilno, chętnie zboczę na stronę i poświęcę dzień jeden, choćby i dwa, dla tak dobrego towarzystwa.
— Zapewniam pana, — rzekł Campbell, — że nie mogę zrobić mu téj przysługi. Mam swoje interesa; a jeżeli chcecie usłuchać dobréj rady, pilnujcie swoich, nie wdajcie się lada z kim po drodze, i nie mówcie gdzie i kiedy jedziecie, kiedy was o to nikt nie pyta. — Po czém wyrwał swój guzik z rąk natrętnika, a zbliżywszy się ku mnie dodał:
— Ten pański przyjaciel coś zanadto otwarty jak na posłańca w tak ważnym interesie.
— Ja wcale nie znam tego jegomościa, — rzekłem spojrzawszy na mego towarzysza, — nie jest moim przyjacielem, spotkałem go w drodze, ale nie wiem ani o nazwisku jego, ani o celu podróży. Pan zaś jak uważam, jesteś jego dawnym znajomym i zdaje mi się, że go musisz bliżéj znać ode mnie, i...
— Ja proszę pana, — przerwał, — chciałem tylko powiedziéć, że się nadto narzuca ze swém godném towarzystwem.
Domówiwszy tych słów, skłonił się i wyszedł, a za jego przykładem rozeszli się wkrótce i inni goście.
Pożegnałem się z moim trwożliwym towarzyszem, droga bowiem wiodąca na wschód do Osbaldyston-Hallu, rozdzielała się w tém miejscu z głównym gościńcem. Zważając na ciągłe jego powątpiewanie o moim charakterze, wniosłem, że rozłączenie nasze nie musiało mu być bardzo przykrém; — co do mnie, wyznam, że kontent byłem niewymownie, bo tchórzostwo tego człowieka nudzić mię już zaczynało.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.