Resurrecturi/Część II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

W kilka miesięcy po opisanych wypadkach mógł dopiero pan marszałek, odbywszy, dla zasiadania w komitecie, urzędową podróż, która mu wiele czasu zajęła i dała poznać świat zupełnie nowy — powrócić na łono współobywateli. Przez cały ten czas, chociaż piękną siostrzenicą zawsze był zajęty, chociaż sobie obiecywał ściślejsze zawiązać stosunki — nie miał prawie wiadomości z Zawiechowa. Wróciwszy do domu, pytał znajomych, ale i ci mu nic jakoś powiedzieć nie umieli.
Znalazł wreszcie chwilę sposobną i uczuł się w obowiązku pojechania tam, aby się przekonać, jak też sobie panna Cecylja radę dawała. Dziwiło go niezmiernie, iż po przyrzeczoną pomoc od niego, którą on jakoś zaniedbał odesłać, nie zgłaszano się wcale.
Nie musiało się nic złego stać przynajmniej, — mówił w duchu — boby się byli udali pod moją opiekę.
Wieczorem późnym zajechał do Szmula i, zaledwie wysiadłszy, posłał, prosząc gospodarza do siebie. Stary już się rozebrał, ale dla uczczenia pana marszałka wdział żupan czarny, wziął sobolową czapkę i powoli zszedł ze schodów.
— Jakże się tu macie? co słychać, panie Szmul? — począł żywo, ujrzawszy go, pan Bolesław. — Co porabiają moi Horyszkowie?
— Chwała Bogu, wszystko dosyć dobrze — odparł stary, jakoś nie śpiesząc z odpowiedzią; a po chwilce dodał: — jaśnie pan Zawiechowa nie pozna.
— Jakto? dlaczego? — spytał zdziwiony marszałek.
— No, pan się jutro przekona. Co to mówić? tego opowiedzieć nie można.
— W czemże zmieniony?
— We wszystkiem — odparł Szmul.
Marszałek zmieszał się trochę, myśląc, że te zmiany bez jego wiedzy i woli przyszły do skutku. Zrobiło mu się przykro jakoś.
— Proszę cię, panie Szmul, — rzekł — nie trzymajże mnie w niepewności i nie czyń tajemnic przede mną. Cóż tam takiego się stało?
— Nic złego — począł stary, zażywając tabakę i przeciągając tłumaczenie, nie bez pewnej złośliwości. — Pierwsza rzecz, że pana Henryka dawno niema; pojechał uczyć się do Warszawy. Na nogę mało co kuleje, zresztą wygląda dobrze i pracuje, słyszę, wiele. Mówią, że z niego będzie człowiek.
Pan Bolesław stał milczący.
— Przepraszam cię, mój panie Szmul, ale o czemże pojechał? Skąd pieniądze? Ode mnie ich nie żądali i mnie też przez ten czas w domu nie było.
— Mogę tylko panu marszałkowi zaręczyć, że nie pożyczyli od nikogo.
— Więc cóż? Skarb odkopali? Co u licha! — odparł opryskliwie marszałek. — Waćpan wiesz najlepiej, że za nieboszczki starościny, gdyby, nie chwaląc się, nie ja, nie byłoby co jeść.
— To prawda, — rzekł Szmul — sama pani starościna ciągle to powtarzała.
— A skądże się mogło wziąć teraz?
— Skąd? Panna Cecylja niedarmo sześć lat pracowała; przywiozła z sobą, co oszczędziła, a ze zwalonych murów sprzedana cegła, kamień, gruz zrobiły też piękny grosz.
Pan Bolesław aż podskoczył.
— Z jakich zwalonych murów? gdzie? co? Kto mury zwalił? jakie?
Szmul wytrzymał atak z krwią zimną, posługując się tymczasem ogromną jedwabną chustką, którą trzymał w ręku.
— Ze starego pałacu został tylko sam środek, proszę jaśnie pana, który po zrestaurowaniu wcale pięknie wygląda. Zobaczy jaśnie pan jutro. Skrzydła, stare mury, wszystko, co tylko pustką niepotrzebną stało, kupili podradczycy do budowy lazaretu i zapłacili, niema co powiedzieć, bardzo dobrze.
Marszałek milczał i stał, jak słup.
— Czyjeż to projekta? któż to o tem pomyślał?
Szmul się w czoło uderzył.
— Nu, ten co głowę miał, jakiej drugiej poszukać. A kto to ma być? kto, jeśli nie ta panna, bez której nie byłoby nic?
— Panna Cecylja?
I była chwilka milczenia. Żyd spoglądał jakby z triumfem. Na twarzy marszałka znać było pewien rodzaj niezadowolenia, że się tu rządzono skutecznie i szczęśliwie, a bez jego rady i pomocy. Kobieta... sama jedna! przechodziło to jego pojęcie.
— Cóż się z Julkiem dzieje? — spytał znowu.
— Pan Juljan przy ogrodniku razem z panienką.
— Przy jakim ogrodniku? — ofuknął marszałek. — A to coś nowego! Jakto? mój siostrzeniec ogrodniczkiem?
Szmul zajrzał do tabakierki, widocznie dla zwleczenia odpowiedzi. Musiało go bawić zniecierpliwienie marszałka. Nierychło usta otworzył i niejasno się wytłumaczył.
— Ja tyle tylko wiem, — począł — że i panna Cecylja, i stary ogrodnik, i pan Juljan pracują bardzo około tego ogrodu, szkółek i oranżeryj, cieplarni i ananasarni... Co to już na to pieniędzy pójść musiało! Szły pocztą paki za pakami, nasion, flanc, nie wiem już czego. Jest tam co robić i już dziś widać, że na rok przyszły, albo za parę lat, nie będzie na okolicę, ba i po miastach wielkich, nic podobnego, jak tu panna Cecylja założyła.
Marszałek wybuchnął śmiechem głośnym.
— W tem — zawołał — znać kobietę, marzycielkę niepraktyczną i dziecinną. Do czegóż to podobne?
— Ja tego nie wiem, — przebąknął stary — ale patrząc, jak to idzie, miałbym ochotę wierzyć, że oni wiedzą, co robią. Było kilkanaście morgów gruntu dokoła ogrodu, które najmowali mieszczanie; teraz to wszystko zajęte na szkółki drzew, zasiane, uporządkowane, a sam stary ogród, no, zobaczy pan jutro... niema na cały kraj ani piękniejszego, ani lepiej utrzymanego.
— Kimże to u licha robią? Skądże ręce? Ja nic nie rozumiem. Wsi przecie nie mają.
— No, dwóch, trzech robotników zawsze, zapłaciwszy dobrze, znaleźć łatwo, a zresztą, śmiech mówić, ale szczera prawda, pan Juljan z rydlem i łopatą, panna Cecylja z nożycami i piłą, tak chodzą, jak każdy inny robotnik. A że sami robią, to i dozoru nie potrzeba.
— Fiksacja, jak mi Bóg miły! Słowo honoru pofiksowali! — krzyknął marszałek, rozgniewany na dobre. — Na pośmiewisko ludziom się dają! Do czego to podobne? Co powiedzą na mnie, że ja do tego dopuściłem? Skaranie Boże z tą kobietą! Niema nic niebezpieczniejszego, jak gdy się której głowa zapali. Prawdziwie widzę, że wczas tu przybyłem, ażeby zapobiec dalszej kompromitacji.
Począł chodzić żywo po pokoju.
— Proszę cię, panie Szmul, — odezwał się po chwili nadąsany — sam powiedz, do czego to podobne? Pannie Cecylji ofiarowałem miejsce u siebie; byłaby u mnie panią domu, na niczemby jej nie zbywało; Julkowi chciałem dać miejsce u siebie w kancelarji. Wszystko to odrzucili i, zamiast swobodnego życia, jakie przystało rodzinie szlacheckiej, zapracowują sobie ręce koło rydlów, na śmiech ludzki, żeby ich wzięto za warjatów, a mnie za człowieka nielitościwego, który rodzinę opuścił i dał jej do takiego przyjść poniżenia.
Pan Bolesław gniewał się na serjo.
— Coś mnie tknęło, — ciągnął dalej, odwracając się do Żyda — czułem po tem milczeniu, że się tu coś dziać musi, z czem się nie potrzebują chwalić. Dlatego przybyłem i ot, co znajduję!
Załamał ręce, stając naprzeciw Żyda, który z niewzruszonym spokojem to tabakę zażywał, to tabakierkę zakręcał, to do czynienia miał z pomarańczowym fularem, ale widocznie oburzenia pana marszałka nie dzielił wcale i trzymał się neutralnie.
— A cóż ludzie na to? — zapytał pan Bolesław — co ludzie?
— A co ludziom do tego? Pan marszałek to wie, że im nigdy dogodzić niepodobna. W istocie potrosze się dziwują, więcej szydzą, a kto może, przeszkadza. Ano, gdzie inaczej?
— Cóż się z Mazurowiczami stało?
— Oni dawno wyjechali oboje, pogodziwszy się — odparł Szmul. — Już teraz ze sobą żyją dobrze i niema posłuszniejszego męża nad tego Mazurowicza. Co żona każe, choćby w ogień i wodę...
— A jejmość?
— Jejmość robi, co chce — mruknął Szmul. — Prawdę powiedziawszy, można się tego było spodziewać. Młodych ludzi bywa dużo... no, i gadają różnie.
Splunął Szmul i wrócił do chustki.
— Ale ja jaśnie panu spać nie daję, — rzekł, uchylając jarmułki — a to już czas, wielki czas po podróży spocząć. Więc do nóg upadam.
Marszałek byłby słuchał dłużej jeszcze, lecz gospodarz, i sam podobno potrzebujący spoczynku, wyszedł.
Nowiny, które na niego spadły, do żywego poruszyły marszałka. Był najpewniejszy, że znajdzie jakiś chaos w Zawiechowie, do którego uporządkowania koniecznie będzie potrzebny. Wziął był nawet ze sobą kilkaset rubli na wypadek... chciał się przysłużyć Cecylji i sądził, że ją skłoni, choć teraz, do przyjęcia pierwszego projektu.
Położył się spać gniewny, w najgorszym humorze. Nazajutrz, bardzo staranną odbywszy tualetę, uperfumowany, obwieszony świecidełkami, modny, z zadowoleniem popatrzył w zwierciadło. Ponieważ słońce świeciło i dogrzewało, uzbroiwszy się w letni nankinowy parasolik, pieszo poszedł ku dworowi.
W istocie już z lipowej ulicy pałac stary do niepoznania przedstawiał się innym. Wydawał się lżejszy, wyższy, gdy od niego stare skrzydła odpadły. Pomalowany był kamiennym kolorem, dach pokryty, dokoła nowe, bardzo proste i niekosztowne ogrodzenie, którego wzór dał ogrodnik, opasywało dziedzińce i nowe budowy. Dawne opuszczenie, nieczystość, zaśmiecenie znikły.
Marszałek stanął, zdumiony do tego stopnia, że ręce założywszy, wpatrywał się długo w pałac, nim ku niemu postąpił.
Około niego nie widać było nikogo, ale okna nowe, pomyte, jasne, firanki u nich, pewna elegancja czystości wytwornej, czyniły ruinę zupełnie inną. Nawet owa gipsatura z herbami, której nie tknięto, jako pamiątki, pobielona, stała się zrozumiałą.
Wolnym krokiem zbliżał się pan Bolesław ku drzwiom, gdy w nich ukazała się łatwa do poznania, przysadzista, poczciwa Piotrusia. Oczy jej, które potrzebowały okularów do książki, zdala widziały bardzo dobrze. Poznawszy marszałka, drepcząc, z otwartemi rękami wybiegła przeciw niemu.
Była to jedyna, wierna przeszłości istota, w której się nic nie odmieniło. Ten sam ją brudny perkalikowy szlafroczek okrywał, ten sam fartuch, na którym odstemplowały się wszystkie dzieje kuchenne, ten sam czepeczek z wypłowiałemi wstążkami, pożółkły i pomięty.
— Jezu najsłodszy! — zawołała, ręce łamiąc — pan marszałek!
Stanął na jej przyjęcie, ale nie dała mu się odezwać i ręką wskazała na pałac.
— Widzi pan, widzi pan, co zrobili? poznaje pan? Ot co! Gdyby nasza nieboszczka z grobu powstała, umarłaby raz drugi z desperacji. Ja oczy wypłakuję. Com się naprosiła, nabłagała! Do nóg, mogę powiedzieć, padałam panience: zostawcie, jak było! Zacznie mnie ściskać, ukołysze ni tem ni owem, a swoje robi. Com ja mogła, nieszczęśliwa istota? Chyba umrzeć! A że nie umarłam, gdy zaczęli oskardami walić w te odwieczne mury, co każde uderzenie, jakby mi w serce wymierzył, że nie umarłam, łaska chyba Pana Boga. Sądny dzień! wszystko do góry nogami! Horyszkowie, panie marszałku, Horyszkowie w fartuchach, z siekierami, z piłami, z rydlami. Niech pan marszałek zobaczy pana Juljana: parobek! czysty parobek!
I łzy zaczęła ocierać fartuchem, a usta się jej nie zamykały.
— Wstyd! ohyda! — ludziom oczu pokazać trudno. Wyjdę na miasto... kiedyś spotyka mnie horodniczyna. „A co, pani Piotruska, acani, słyszę, u ogrodniczków służysz!“ Żem trupem nie padła w miejscu, cud Boży! Szlachta Żydków nasłała, żeby przychodzili pytać, czy my cebulę sprzedajemy, jak Boga kocham! Panna wyszła sama. Szelma łapserdak pyta jej o cebulę — a ona mu na to — niech marszałek wierzy, sama słyszałam na własne uszy: „Na przyszły rok będziemy mieli, zobaczycie, i taką, jakiej od czasu egipskiej niewoli, nie jedliście. Bardzo proszę i zamawiam sobie, abyście kupowali“. Żem trupem nie padła, — dodała Piotruska — Bóg tylko ratował.
Marszałek już miał słowem pocieszającem się odezwać, gdy ujrzał we drzwiach pannę Cecylję.
Stała w słomkowym ogromnym kapeluszu, z koszykiem na ręku, w czarnej sukience płócienkowej i czarnym fartuszku, w trzewikach grubych na nogach, niby wieśniaczka, niby przebrana księżniczka, piękniejsza, zdaje się, niż kiedykolwiek, zarumieniona, z oczyma jasnemi.
Nie mogła widać zrazu marszałka, mówiącego z Piotruską, rozpoznać, bo rączkę w rękawiczce przyłożyła do kapelusza, aby się od światła zasłonić, i dopiero ujrzawszy wujaszka, wybiegła naprzeciwko niemu. Widać było z jej twarzy trochę zakłopotania.
Pan Bolesław zaraz na wstępie chciał jej dać uczuć, jak go oburzała ta dziwna fantazja i z wielką grzecznością, ale sztywnie i zimno ją przywitał.
— Wie kuzynka, — odezwał się — doprawdy, gdybym nie wiedział, że jestem w Zawiechowie, nie poznałbym miejsca... zawahałbym się nawet z poznaniem pięknej ogrodniczki. Nie mogę wyjść z podziwienia nad zmianami, jakie tu zaszły, o których nie raczyliście nawet mnie zawiadomić.
— Kochanego wuja w domu nie było, — odpowiedziała Cecylja — a spodziewam się, iż po obejrzeniu naszego gospodarstwa i moich rachunków, nasz opiekun przekona się, żeśmy jego zaufania nie zawiedli.
Mówiła to, uśmiechając się, i wprowadziła wuja do sieni pałacowej, która, równie jak cała budowa, wyglądała świeżo. Piotruska, nadąsana i milcząca, poszła schować się do siebie. Zdziwiony trochę marszałek znalazł się w salonie nieboszczki starościny.
Wszystko tu było poszanowane, ale pokój wcale inaczej się przedstawiał. Najwykwintniejsza panowała w nim czystość; stare mebelki były poodświeżane, a z gratów dawnych tylko fotel nieboszczki i jej podnóżek, obciągnięte szarem płótnem, pozostały. W jednym kątku stało pianino Pleyela otwarte. Wszędzie pełno bukietów, a na stolikach książek. Na ścianach, oprócz dwu dawnych portretów, pozbierane z ruin, wisiały wcale piękne obrazy, w ramach, dla oszczędności, czarnych. Otwarte okna na ogród, słońce, wpadające niemi, czyniły salon wesołym i wdzięcznym. Z wielką umiejętnością stary sprzęt i skromny przybór nowy, smakownie do harmonji z nim dobrany, ułożone były w całość, która przypominała dawne czasy, a była młoda i żywa. Zdziwiony gość w pierwszej chwili nie umiał nic powiedzieć nad to, że bardzo było ładnie u nowej gospodyni.
Równie świeżo wyglądał dawny pokój sypialny starościny, w którym jeszcze więcej było książek, ogrodniczych przyborów, nasion i wazoników.
— Słyszałem, że Henryczek wyjechał — począł marszałek, nie wiedząc, jak zagaić rozmowę.
— Tak jest. Gdy tylko mógł znieść podróż — odezwała się Cecylja. — Potrzeba było tego, aby się na jakiś czas oddalił; a wyszło mu to na dobre, bo ma prawdziwy zapał do nauki.
— Doprawdy! — odezwał się trochę szydersko marszałek — a do czegoż się sposobi?
— My — odezwała się Cesia — jesteśmy zmuszeni zwrócić się do tego, co może nam dać chleb i niezależność. Mamy projekt, jeśli nie o własnych siłach, bo do tego daleko, to z pomocą przyjaciół, założyć młyn parowy. Henryk uczy się mechaniki.
Marszałek mocno się skrzywił. Panna Cecylja dojrzała tego, trochę się uśmiechnęła i prosiła go siedzieć.
Właśnie w tej chwili nadbiegł Julek. Tego znowu ledwie mógł pan marszałek poznać, bo z leniwego pieszczoszka, przy siostrze przerobił się na hożego parobczaka. Ładnie mu było w płóciennej, choć dobrze pracą zużytej odzieży, z kapeluszem słomianym i fartuchem niebieskim.
Na widok fartucha tego, pan Bolesław już się powstrzymać nie mógł, ręce załamał i padł w krzesło.
— Ale, na miłość Bożą! — krzyknął. — Cóż to za komedja? co za dzieciństwa? Panno Cecyljo! Julku! Czyście zapomnieli o imieniu, o przeszłości, o rodzinie, której...
Julek się uśmiechał i chciał coś mówić, gdy siostra dała mu znak. Zasiadając przy kuzynie, podniosła śliczne swe oczy czarne na niego i odezwała się:
— Pomówmy o tem, panie marszałku. Dla mnie, dla nas, nie jest to wcale ani dzieciństwem, ani komedją. Włożyliśmy już w to pracę znaczną i kapitalik. Dzięki Bogu, nie idzie źle... bardzoby nam więc było przykro, gdyby kochany wuj, najbliższy nasz krewny, którego uważamy za opiekuna, inaczej się zapatrywał na to, niż my.
— Kochana kuzynko, — począł popędliwy marszałek — przyznaję się, że ja na to patrzę z oburzeniem. Tak jest! Na miłość Bożą — coś się przecie winno imieniowi i przeszłości! Horyszkowie ogrodnikami! Dlaczego? chyba dla poetycznej fantazji... bo, pozwolicie przypomnieć sobie, żem wam swój dom ofiarował i pomoc do wnijścia na drogę odpowiednią pochodzeniu naszemu. Pannie Cecylji dość było stąpić na próg mój, aby zostać panią i gospodynią. Julek byłby w kancelarji dosłużył się urzędowej pozycji. Henrykowi chciałem wziąć dzierżawę.
— Czy wolno mi odezwać się? — przemówiła panna Cecylja.
— Proszę. Ale ja nic nie wiem, nie rozumiem! — wołał marszałek.
— Chwilkę cierpliwości, kochany wuju — rzekła Cesia, zrzucając kapelusz, rękawiczki i białemi, wcale niepopsutemi pracą rękami odgarniając bujne włosy. — Przedewszystkiem szlachectwo w mem przekonaniu zależy na niepokalanem życiu, na pracy o własnej sile. W podróży zagranicą starałam się uczyć i patrzeć. Zdało mi się tedy, że najłatwiej i najpożyteczniej z tego ostatniego ziemi kawałka stworzyć zakład ogrodniczy, jakich nam braknie. Nie rozumiem, dlaczegobym się miała wstydzić sprzedawać kwiaty i owoce, gdy moi pradziadowie sprzedawali żyto i pszenicę? Dlaczegoby Julek miał się wstydzić rydla i siekiery, gdy pradziadowie jego dźwigali szable i rusznice? Z rozebranych murów i z pracą moją zgromadzonego grosza, przy pomocy bardzo poczciwego starego ogrodnika, w stosunkowo krótkim czasie stworzyliśmy coś, czem się już dziś pochlubić możemy.
— I kochana kuzynka, jak słyszałem, — przerwał marszałek — zamówiła już sobie klientelę Żydów do kupowania cebuli?
— A tak, — odparła niezmieszana Cecylja, z trochę szyderskim uśmiechem — spodziewam się w roku przyszłym, oprócz holenderskiej, oprócz cebuli Suttona, pochwalić się włoską „Queen onion“, którą i wujaszek nawet znajdzie doskonałą. Dlaczegóżbym jej poczciwym współrodakom nieoszacowanego mojego przyjaciela Szmula nie miała sprzedawać?
Marszałek dziwnie wydął usta.
— Przyznaję się, — rzekł kwaśno — że ja tym nowym, postępowym pojęciom nie hołduję. Jestem zakuty, stary szlachcic, brzydzę się handlem, niekoniecznie smakuję w przemyśle i sądzę, że szlachta jeszcze się nie przestarzała i ma posłannictwo swoje.
— Ja także tak sądzę — odpowiedziała skromnie Cecylja. — Zdaje mi się, że ma powołanie przodowania, bo jest lepiej od innych klas społecznych wyposażona. Ma tradycje, ma wykształcenie, ma inteligencję. Ponieważ dla ludzkości nadeszła epoka pracy, zatem my, szlachta, i tu przodem iść powinniśmy.
— Nie rozumiem cię, kochana kuzynko — zawołał pan Bolesław. — Są prace, na które szkoda ludzi. My możemy robić coś lepszego, niż sadzić cebulę. Twój uczony ogrodnik lepiej to potrafi od ciebie, a osoba tak wykształcona, jak panna Cecylja, mogłaby właściwiej użyć talentów swych i darów umysłu.
— Kochany wuju, — odparła śmiało gosposia — trochę swobody należy się choćby i najbiedniejszej istocie, a wybór pracy jest prawem, którego nikt nie może nam zaprzeczyć. Owóż siostrzenica pana marszałka popróbowała zawodu, do którego zdało się jej zrazu, że była przeznaczona; rozwijała główki jasnowłose... otwierała oczki niebieskie, aby prosto na świat patrzyły. Lecz niestety! na tej drodze tyle ją cierni spotkało, tak odboleć musiała, że stokroć dziś woli patrzyć na rozwijające się pączki kwiatów i pracować w pocie czoła, byle być swobodną, panią siebie.
— Są gusta i guściki! — dorzucił marszałek kwaśno.
Było około godziny dziesiątej.
W płóciennym spencerku wszedł, przerobiony na lokaika, ale razem i w ogrodzie czynny Andruszka, niosąc śniadanie.
Marszałek, który sobie przypominał gospodarstwo Piotruskiej i ową zbieraną drużynę fajansu, szkła i porcelany, zdziwił się, znajdując wszystko nowe, jednakie, wprawdzie jak najprostsze, bez żadnej pretensji, ale czyściuchne i tem piękne właśnie. Śniadanie czuć już było ogrodnictwem, gdyż wszystko, co do niego dać może ogród, było wytworne.
Osłaniało to jednak coraz gęstszą chmurą czoło pana marszałka.
— Nie mam już nic do powiedzenia przeciw tak silnym przekonaniom szanownej kuzynki, — dodał — ale cóż Julek na to?
— Panie marszałku, — przerwał, ściskając go, chłopak — nigdy nie byłem tak szczęśliwy! Tak mnie to zajmuje i bawi! Stałem się zapalonym ogrodnikiem i nie dałbym tego tytułu za... no, za nic!
— Winszuję — dokończył pan Bolesław.
— Po śniadaniu — wtrąciła niezmieszana Cesia — prosimy obejrzeć nasz zakład i nowy Zawiechów.
Wujaszek wcale na to nie odpowiedział, a Cecylja tymczasem włożyła kapelusz i przygotowywała się do przewodniczenia.
— Bez przewodnika dziśby w Zawiechowie istotnie zabłądzić przyszło — uśmiechając się, dodał marszałek. — Biedna Piotruska płacze.
— Poczciwa nasza Piotrusia pogodzi się z przeznaczeniem, gdy tylko wszystko przyjdzie do porządku — dodała Cesia. — Żal mi jej serdecznie, ale dla niej nie myślimy pozostać z założonemi rękami, a czas jest drogi.
Wyszli tylnemi drzwiami w dziedziniec i do starego ogrodu. Tu nie tknięto niczego, lecz oczyszczono ulice, posadzono kwiaty i wyglądał majestatycznie ze swemi lipami, klonami, dębami i umiejętnie pourządzanemi klombami. Ta część poświęcona była pamiątce przeszłości. Lecz tuż na lewo dawny sad, który był zdziczał, urządzać się zaczynał na nowo. Tu zastali poważnego jegomości, ubranego bardzo prosto, z okularami w ręku, przy fartuchu, z miną uroczystą i niemal pańską. Stary, z wygoloną zupełnie, a osobliwszym sposobem pofałdowaną twarzą, zamyślony był, jakby zatopiony w sobie i posępny. Znać było z ruchów i miny, iż świat i jego sprawy nader mało go obchodziły. Czuł się królem tam, gdzie pracował. Na ukłon marszałka wcale nie uniżenie, zlekka odpowiedział, nie zwracając nań uwagi.
Przystąpił do panny Cecylji.
— Więc tedy, pani moja, — odezwał się, na resztę towarzystwa nie bacząc, jakby go tam wcale nie było — więc tedy rzecz postanowiona. Mamy mieć i co najnowsze i co najwykwintniejsze gatunki.
— Tak, kochany panie Praski, — odparła gosposia — z tym tylko warunkiem, ażeby tych unikać, które dobrze i łatwo klimatu naszego nie znoszą.
— Ale ba! I z klimatem też, pani moja — czasem się też trzeba poborykać. A mieliby Włosi pomarańcze, gdyby się tego lękali, że im one czasem pomarzną? boć to bywa, pani moja. W tym kraju — ciągnął dalej, mówiąc już jakby sam do siebie — co im po tem, że Ailanthus glandolusa dobrze piaski zarasta, że Crataegus ma kwiaty ozdobne? Magnolij im jeszcze nie trzeba, ale dobrych jabłek i gruszek... w tem grunt. Oni tu jeszcze z małgorzatek i sapieżanek nie wyszli. Wiele, pani moja, jest do zrobienia, aby ten kraj z dzikości wyprowadzić. Grunt Pan Bóg dał dobry, klimat znośny... byle wola i wytrwałość.
Mówił zwolna, a wyglądał, przy swej odzieży ubogiej, z tą pedagogiczną powagą, nader pociesznie.
— Masz zupełną swobodę, panie Praski.
— Dobrze, pani moja, — odparł ogrodnik — lecz chcę, abyś i pani wiedziała, co się robi i była ze mną zgodna.
— Pan marszałek — odezwała się Cecylja do ogrodnika — zapytywał mnie o rzeczy użyteczne. Wszak prawda, kochany panie Praski, że na rok przyszły z warzywem się popiszemy?
— Z warzywem? — zawołał, podnosząc oczy, ogrodnik — ano, proszę... nie powstydzę się wyboru i doboru, począwszy od kapusty. Ludzie słupiec będą! Lubekska, magdeburska, grecka centnarowa. Z sałat Wheelers‘a Tom Tumb i smakoszów zadowoli, nie mówiąc już o perpignańskiej i fryzowanej bostońskiej.
— A cebula? — podchwyciła złośliwie Cecylja.
Marszałek stał, w boki się wziąwszy, nie kryjąc złego humoru.
— Cebuli się też nie powstydzę — rzekł Praski. — Alliump cepa... ho! ho!... trzydzieści gatunków, tak jest! Teneryfską można jeść gotowaną za przysmak. Niech tylko ludzie zdrowi kupują i jedzą, na wykwintnych przysmakach nie zbraknie... Karafjoły azjatyckie, cypryjskie, greckie, jakich dusza zapragnie!
Praski, raz zaczepiony, byłby mówił bez końca, ale gość stał jak na mękach i panna Cecylja, pożegnawszy starego, poszła sama oprowadzać wuja, pokazując mu olbrzymie inspekta, ananasarnię, oranżerje i szkółki, dopiero przysposobione. Wszystko to z wytwornym niemal porządkiem było utrzymane i wyglądało wspaniale. Marszałek się jednak wcale nie zachwycał. Przygotowania te były mu w większej części niezrozumiałe, a upór siostrzenicy go gniewał.
— Bardzo pannie Cecylji powinszuję, — rzekł wkońcu, widocznie znudzony — jeżeli te wszystkie kołki wydadzą owoce i jeśli się olbrzymie wydatki powrócą, w co ja niewiele mam wiary, przyznaję się. U nas wszyscy nawykli zadowalać się jak najprostszemi rzeczami, które od wieków są pod ręką.
— Tak, bo nic się innego nie nastręczało — dodała Cecylja.
Przeszedłszy ogród wzdłuż i wszerz, wcale nie nawrócony, a zmęczony mocno, marszałek powrócił do domu, a że Cesia na chwilę się oddaliła, mając coś do rozporządzenia, zabrawszy Julka, wszedł z nim na górę.
I tu znalazł tęż samą zmianę, co na dole: wszystko oczyszczone, wybielone, pomalowane, a pokój Julka, który dawniej odznaczał się nieładem, z pewnym wdziękiem przybrany. Znać w tem było wpływ siostry.
Marszałek siadł bardzo zmęczony i popatrzył na Julka.
— Chwała Bogu! więc jesteście, jak widzę, szczęśliwi. A Henryk? odbolałże swoją miłość? zapomniał o Mazurowiczowej?
— Zdaje mi się — odparł Julek. — Ona sama zresztą zerwała z nim, a pozawiązywała miłostki z tylu innymi, że już Henryk powinien być zupełnie rozczarowany. Wszystko byłoby dobrze, — dodał po chwilce — ale z ludźmi ciężko (tu zniżył głos). Oszczędzam Cesię, jak mogę, lecz mamy wiele psot i nieprzyjemności do zniesienia. Musimy siedzieć zamknięci, bo nawet kościół nie broni nas od niegrzeczności i okazywanej nam pogardy. Cesia znosi to z anielską cierpliwością; ja się burzę, a ona mnie uśmierza. Stary Sławczyński, choć sam na stronie stoi, nie zapomniał nam urazy i szkodzi, o ile tylko może. Do niego łączą się i inni. Nasze ogrodnictwo dostarcza im materjału do łatwego szyderstwa. Ha, cóż robić? Zniesiemy to i przeżyjemy! Po śmierci babki, gdyśmy w kilka tygodni przyszli z Cesią raz pierwszy do kościoła, chcieliśmy w nim dawne swe zająć miejsce... ale było ono zawczasu obsadzone. W żadnej ławce się dla nas siedzenie nie znalazło... poszliśmy klęknąć pod bocznym ołtarzem. Drobnych takich ukłuć bez końca.
— Nic dziwnego, samiście się na to narazili dobrowolnie — z powagą rzekł opiekun. — Nie chcę więcej mówić o tem, ale zobaczycie... Cesia ma najlepsze chęci, chociaż więcej fantazji, niż doświadczenia. Gdy ogród was zrujnuje, wówczas dopiero przekonacie się, że ja miałem słuszność.
Na tem zakończył marszałek.
Nastąpił obiad wcale dobry, acz niezmiernie prosty... a po obiedzie, widząc, że tu niema co robić i że napróżnoby się kusił o nawrócenie, pan Bolesław, po krótkiej rozmowie z Cesią, zabrał się do powrotu.
Chociaż nie podobało mu się postępowanie siostrzenicy, sama ona mimo to zbyt była zachwycającą, ażeby wobec niej chłodnym mógł pozostać. Usiłując ją sobie ująć, na odjezdnem znalazł chwilę, by jej pomoc pieniężną zaofiarować. Cesia zarumieniła się mocno, podziękowała serdecznie, ale zaręczyła, że jej nie potrzebuje.
— W tej chwili — szepnęła — byłoby to grzechem, gdybym przyjęła ofiarę, nie będąc do tego zmuszoną. Lecz... jeżeli, co być może, moje środki się wyczerpią, z ufnością udam się do wuja.
Miły uśmiech i podanie ręki ujęły pana marszałka. Począł się znowu skarżyć na swe osamotnienie, na serce, które nikomu oddać się nie mogło, choć pragnęło... przedstawił się sentymentalnym, melancholicznym, stęsknionym. Piękna Cesia obróciła to w grzeczny żart, ale zwinęła się tak ze zmianą przedmiotu rozmowy, zagadała tak czemś innem, iż wkońcu nie pozostawało marszałkowi, jak tylko odejść.
Julek go przeprowadził.
Pan Bolesław, wprędce jakoś kazawszy zaprzęgać, ruszył kwaśny z Zawiechowa.
Zmiany, jakie tu zaszły, nie jednemu tylko marszałkowi do smaku nie przypadały; sąsiedztwo całe kosztem ich się bawiło. Usiłowano szydzić i w żart obracać wszystko, co się tu działo; ale byli i tacy, co pozazdrościli pannie Cecylji najprzód zużytkowania murów, które bardzo korzystnie sprzedano, a potem urządzenia całego domu i ogrodu.
Krytykowano nadzwyczajnie czystość, którą nazywano zbytkiem, rachubę na ogród, a ciekawość była tak podbudzona, iż ludzie nawet poważni podkradali się pod płoty, ażeby zajrzeć, co tam ci Horyszkowie u siebie robili. Każda rzecz potem, wzięta na języki i przerobiona należycie, dostarczała funduszu żartownisiom.
Stara szlachta była oburzona. Sławczyński, który nigdy tak dalece nie obstawał przy czystości krwi i herbach, czego dał dowód, wydając córkę za Mazurowicza, pierwszy dowodził, iż Horyszkom nikt ręki podać nie powinien, kiedy się dobrowolnie tak, jak mówił, spaskudzili.
— To, mosanie, ród przepadły... z tego już nic nie będzie. Niech w błocie siedzą, w które wleźli. Szkoda tylko, że na pałacu herby zostawili; powinni byli kazać namalować pietruszkę z pasternakiem i cebulą... to dziś ich godła.
I śmiał się.
Obrońcę niespodziewanego mieli w starym Puparcie, który w restauracji, ile razy o tem mowa się wszczęła, powstawał na szlachtę, a chwalił Horyszków.
— A tak, tak, — wołał — wy stójcie przy swem szlachectwie dla miłości jego! Doczekacie się tego, że ostatnią dziurą w bucie szlachectwo wyjdzie precz! Chcecie przodować i dowodzić — stawajcież w pierwszym rzędzie! Nieboszczyk stryj mój mówił, że szlachta się cofnęła, gdy zobaczyła w szeregach Głowackiego. Tem to rody przepadają, a nie robotą około ogrodu.
Ano i z Puparta się śmiano, bo go znano jako zapaleńca-demokratę.
Przybyły do obywatelstwa miejscowego nowy dziedzic klucza bobrynieckiego, hrabia Sulejowski, był drugim przedmiotem, mocno zajmującym miejscową publikę. Już naprzód, jako hrabia, szlachcie się nie podobał; powtóre, jako człowiek majętny, podszarganym był gotowym nieprzyjacielem; naostatek, jako nie tu urodzony i wychowany, nazywał się przybłędą. Ludzie skrupulatni dodawali, że się z żoną rozwiódł, co także na niego cień rzucało. Wreszcie piękna postawa, dystynkcja, zimna trochę grzeczność przybysza nie jednały mu przyjaciół. Koso na niego patrzano. W pierwszych chwilach, po przeniesieniu się do dóbr tutejszych, hrabia miał wiele do czynienia w miasteczku. Bywał tam bardzo często; widywano go, ale ani on tak dalece z nikim, ani nikt z nim znajomości nie szukał.
Ze Sławczyńskim, spotkawszy się, przypomnieli się sobie z widzenia na poczcie. Hrabia pojechał odwiedzić starego w Błotkowie, gdzie zastał panią de domo Motowidłowską, która chciała mu bardzo państwem imponować — ale domem nie był zachwycony. Z przypadku potrącono w rozmowie o Horyszków. Stary wróg wylał się z całą żółcią przeciw nim, a między innemi, nie wiedząc przed kim to mówi, rzucił i tę potwarz na pannę Cecylję, że kogoś bałamuciła i rozwiodła.
— Co się tyczy tego, — przerwał hrabia — pozwoli pan sędzia sobie powiedzieć, że to zupełnie fałszywa pogłoska. Byłem świadkiem.
— A, — zawołał sędzia — i cóż?
— Panna Horyszkówna nietylko się nie przyczyniła do rozwodu, ale usiłowała mu zapobiec i od tego jegomości, który jej się miłością swą naprzykrzał... uciekła, wyrzekłszy się miejsca, do domu.
— To, mości dobrodzieju, tak się mogło zdawać hrabiemu, zdaleka patrząc — odparł Sławczyński. — Oho! panna djable rezolutna! za łby wszystkich pobrała, i wuja pana marszałka, i obu braci. Dom do góry nogami! Herod-baba!
Hrabia nie odezwał się więcej.
Nie mogło to ujść wiadomości panny Cecylji, iż Sulejowski nabył dobra w okolicy. Było rzeczą aż nadto pewną, iż uczynił to dla zbliżenia się do niej i z początku w wielkiej jakiś czas przetrwała obawie, aby nie usiłował w jakikolwiek sposób wcisnąć się do ich domu. Bardzo ostrożnie i nie zdradzając się, przestrzec się starała Julka, aby unikał spotkania się z hrabią. Uczyniła to zręcznie, bynajmniej mu nic nie szkodząc w opinji brata, pod pozorem, że stosunki z ludźmi, do innych sfer majątkowych należącymi, są dla ubogich ciężarem.
Julek, ostrzeżony, a wierzący siostrze, w istocie kilka razy otarł się prawie o hrabiego, nie poznawszy się z nim osobiście. Widział go zdaleka, mówił o nim dużo Cecylji, wypytywał, ale ta go zbyła ogólnikami. Zdaje się, iż Sulejowski, acz bardzo nieśmiało i ostrożnie, szukał środków, aby się zbliżyć do rodziny w Zawiechowie. Przysłano stamtąd po Praskiego, który miał dosyć czasu, by obejrzał ogród przy rezydencji hrabiego. Spytał Cecylji o pozwolenie, którego ta odmówić nie mogła, aby starego nie pozbawić zarobku. Powróciwszy, poczciwy zrzęda opowiadał swej pani o hrabi, o dworze, o oranżerji i ogrodach. Znalazł tam wszystko w ruinie. Miano mu dać chłopaka do nauki. Spytał więc znów o to, czy go przyjąć może, przedstawiając, iż dwoje rąk daremnych nie byłoby do odrzucenia. Cecylja ani broniła, ani zalecała. Zostało to w zawieszeniu.
Ona i Julek, nie mając czasu i ochoty do oddalania się z domu, nie byli też narażeni na spotykanie się ani z Sulejowskim, ani z dawnymi sąsiadami i przyjaciółmi Horyszków. Kościół był jedynem miejscem, w którem ich widywano, a i tam starali się nie widzieć nikogo i być jak najmniej na oku.
Ksiądz Kulebiaka, po śmierci starościny, jakkolwiek zawsze wielce przyjazny domowi i przywiązany do Julka, w zdaniu o tem, co się działo w Zawiechowie, niemal się godził z poczciwą Piotrusią. Nie podobały mu się innowacje, za śmiałe, może zbyt energiczne postępowanie młodej osoby. Przychodził, ale rzadziej, i jakoś mu tu już nie było tak raźnie, tak swobodnie, jak za dawnych czasów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.