Resurrecturi/Część II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Życie, które sobie i rodzinie stworzyła panna Cecylja w Zawiechowie, byłoby się mogło prawie szczęśliwem nazywać, gdyby mu ludzie spokojnie rozwijać się byli dawali. Napróżno starano się odosobnić, potrzebować jak najmniej od obcych i jak najrzadziej z nimi stykać: raziło to wszystkich niemal, że biedna ta rodzina, którą miano za zginioną, zdołała się wydźwignąć, prawie bez niczyjej pomocy, a im to lepiej szło, tem zazdrośniej na to powodzenie patrzano, tem uparciej przepowiadano, że to się wszystko źle skończyć musi. Postępowanie panny Cecylji wychodziło ze zwykłego trybu, raziło jakąś odwagą, która ludziom twardych nałogów zdawała się zuchwałem losu wyzywaniem. Patrzano ciągle, oczekując katastrofy, która nie nadchodziła, i cieszono się z każdej wieści fałszywej, rokującej jakąś stratę, omyłkę, niepowodzenie.
Sąsiedztwo Zawiechowa, oprócz Bobryniec, składały folwarki niegdyś do ekonomji, później do klucza należące, a dziś będące w ręku różnych rodzin, które się zamożności dorobiły. Pomiędzy Zawiechowem samym a Bobryńcami, stykając się z obojgiem, były dwie wielkie i piękne wsie, należące do Ratajewskich. Mąż samej pani, zmarły przed kilku laty, niegdyś dzierżawca, spekulant szczęśliwy, człowiek pracowity, niepozorny, z wielu względów do Sławczyńskiego podobny, chociaż powierzchownie więcej od niego ogładzony, poznał był niegdyś żonę swoją, p. Łucję Demler, w domu książąt S., od których trzymał jedną wieś dzierżawą. Panna Łucja pochodziła z Galicji, wychowana była w Wiedniu, i z powodu ruiny majątkowej rodziców, zajmowała się wychowaniem w możnych domach, do których towarzystwa przywykła. Świetne talenta, wielka uroda, umysł niezmiernie żywy, dowcip, przytomność dozwalały jej w najpierwszych salonach, mimo podrzędnego położenia, grać rolę, często zazdrość obudzającą. Panna była nadzwyczaj śmiała; widocznie polowała na zdobycz, pragnąc świetnie wyjść zamąż, a że była urocza i zalotna umiejętnie, parę razy bliska się znalazła osiągnięcia celu. Śmierć tylko przeszkodziła poślubić ją zaręczonemu już z nią hrabiemu M., niemłodemu wdowcowi. Inną razą książątko zakochane, gdyby nie gwałt, krzyk i wrzawa rodziny, byłoby z nią poszło do ołtarza. Kilka podobnych przygód uczyniło wreszcie pannę Demler coraz mniej wymagającą.
Zjawił się majętny, choć niepozorny Ratajewski, który, jak żyw, nigdy się w nikim nie kochał, oprócz w urodziwej pszenicy. Panna Łucja już szpakowaciejącego szlachcica jakoś tak potrafiła pociągnąć, podbić, a wedle wyrażenia sąsiadów, obałamucić, że się wkońcu z nią ożenił. Nawykła do pańskich domów i życia na wielkiej stopie, pani Ratajewska, zjechawszy do Walina, gdzie znalazła wszystko w stanie patrjarchalnym, zmuszona była nietylko dom, służbę, ale i samego męża przerabiać, aby nie uczynił jej wstydu. Chorowała nietyle na państwo może, ile na elegancję i dobry ton, a poczciwy Ratajewski obojga nie lubił i wyobrażenia o tem nie miał. Kilka lat pożycia z nim, w ciągu których szlachcic posmutniał, zamęczył się, wychudł, zbiedniał — doprowadziło Walin do tego, że w nim piękna chatelaine’a mogła najdostojniejsze osoby przyjmować; ale Ratajewski zagryzł się troskami i niewolą swą, chorzał trochę i zmarł, zostawiając żonie majątek i córeczkę. Opłakawszy go, zbytniej nie okazując rozpaczy, wdowa, zupełnie swobodna, urządziła sobie życie na swój sposób: odnowiła stosunki dawne i pozostała na wsi, umiejąc i gospodarować wcale dobrze, i bawić się, jak chciała. Wiele osób bywało w Walinie, szczególniej z lepszego towarzystwa, o którego przyciągnięcie starała się wielce pani Ratajewska. Szlachta uboższa z tego wielkiego państwa ex-guwernantki książęcej żarty sobie stroiła. Ale wdowa, wcale jeszcze młoda, niezmiernie troskliwa o swą piękność, była jedną z tych kobiet wiekuistych, co, jak Ninon, nigdy się nie starzeją. Tajemnicą zachowania wdzięków u niej, jak u wielu innych piękności nieśmiertelnych, była zawsze jedna i ta sama recepta, żeby uczuciu nie dawać brać góry nad sobą, namiętności się bronić i zachować się zabalsamowaną spokojem, pewnym rodzajem odrętwienia i chłodu. Pani Łucja umysłowi dozwalała bujać, myśli pracować, ale sercu, co cały organizm porusza i wstrząsnąć może gmachem, nakazała wiekuiste milczenie. Spało ono, a właściwie nigdy się nie budziło. Uczucia, prześlicznie naśladowane, umiał produkować ten żywy umysł, który w niej był jedyną życia sprężyną. Zamiast kwiatów serca, wonnych i prawdziwych, posługiwała się sztucznemi, cudownie, aż do kropelek rosy na kielichach, z artyzmem doskonałym naśladowanemi.
Gdy chciała, można ją było wziąć za czułą, za tkliwą, za płochą nawet, za nierozważną; lecz rozum-reżyser stał zawsze za kulisami i w porę dawał znać, by się wycofać ze sceny.
Pomimo wielu złośliwych historyjek z czasu pobytu panny Demler w różnych domach pańskich, które na ucho podawane krążyły i miały za sobą wiele prawdopodobieństwa, — nikt nie mógł jej zarzucić nic pewnego, dowiedzionego. Postępowanie jej było ostrożne, wyważone i nieposzlakowane.
Od śmierci męża nie wiedziano spełna, czy chciała sobie znaleźć nowego towarzysza życia, czy nie. Nosiła żałobę rok i sześć niedziel, przyjmowała u siebie wiele gości, nie odpędzała młodzieży, ale hołdy młodych chudopachołków, którzy nic nad ładne wąsiki nie mieli, przyjmowała tak odstręczająco i obojętnie, że wkońcu zaczęto mówić, iż wcale wychodzić zamąż nie myśli.
Dom, w którym panowała wyrachowana oszczędność, był, pomimo to, na najwykwintniejszej stopie; porządek panował w nim ścisły, kontrola baczna, surowość wielka. Gdy przyjeżdżała do kościoła, musiano podziwiać jej powóz, konie, liberję, a naostatek tualetę, z której brało wzory całe sąsiedztwo.
Raz na rok pani Ratajewska udawała się gdzieś do wód śląskich na krótko; zimą czasem wyjeżdżała do miasta, przez resztę zaś roku siedziała w domu. Córeczka i stary wojskowy, daleki jakiś krewny, którego nazywała stryjem, składali całe jej towarzystwo. Wychowaniem dziewczynki sama się zajmowała.
Obok Walina, Bobryniec, Błotkowa i Zawiechowa, należy jeszcze wymienić Żytkowce, w których mieszkali państwo Ryngoldowie, stara rodzina litewska, odwiecznie tu osiadła, zamożna, oszczędna, dawne zachowująca obyczaje, pobożna, skrzętna, wcale nie pragnąca świetnieć, a pomimo to poważana powszechnie. Wiadomo było wszystkim, iż ci Ryngoldowie zdawiendawna w herbie nosili Pogoń z mitrą książęcą i ród swój wiedli od litewskich kniaziów. Chluby z tego jednak nie szukali i dziwnie skromnie wyglądała ich stara sadyba, dom i gospodarstwo. Pan Wacław Ryngold, zwany podkomorzym, chadzał zwykle w szaraczkowym surducie nakształt kapoty i w długich butach kozłowych; wyglądał zdala na ekonoma, jeździł często kałamaszką, ale końmi doskonałemi. Po francusku wcale nie umiał, co go bynajmniej nie kłopotało. Tak dziwną miał prostotę i powagę w obejściu się, taki takt przedziwny, iż nie płaszcząc się przed nikim i nie nadymając się nigdy, wszędzie znaleźć się umiał i nigdzie źle mu nie było. Człek był skromny, milczący, a znany z nieposzlakowanej cnoty. Sama jejmość długiem pożyciem wyrobiła się na wzór i podobieństwo małżonka, chociaż miała już aspiracje wyższe i nie kryła się z tem przed przyjaciółkami, iż dla jedynego dziecka, córki swej Jadwisi, pragnęłaby jakoś i dom i stosunki na innej stopie postawić. Ale przed jegomością ani mówić o tem nie było można.
Stary Ryngold taką miał wiarę w Opatrzność, iż się nigdy ani dla siebie, ani dla dziecka o nic gwałtownie nie dobijał; płynął z wodami swojego losu, sterując tylko czółnem, aby na rafy nie poszło. Ulegając woli żony, córce dał wychowanie świetniejsze, niż dawniej wymagano dla kobiety, ale przytem nauczył ją zawczasu gospodarstwa, pilnował zajęć i nie dał wyjść z obyczaju domowego.
W Żytkowcach wszystko jeszcze było po staremu; dwór pozostał, jak go niegdyś dziad podkomorzego odrestaurował, nawpół drewniany, pół murowany, ogromny, z wysokim dachem... meble stuletnie, sprzęt odwieczny, pełno różnych pamiątek. Stary ogród cienisty, sady, kaplica przy dworze, lamus i ów charakterystyczny sernik litewski wcale się nie zmodernizowały, bo Ryngoldby na to nie pozwolił. Było to czyste, schludne, wyglądało zamożnie, ale daleko mniej wystawnie i pańsko, niżby fortuna dozwalała. Oprócz Żytkowic, miał podkomorzy kilka wiosek w Kobryńskiem, jedną w Grodzieńskiem i kawał ziemi około Lidy. Gospodarował na tych dobrach, nie puszczając ich dzierżawą, dozorując sam, w sposób bardzo prosty i bez żadnych ulepszeń. Szło mu wcale dobrze, bo pilność była wielka. W domu był patrjarchalny, służba, prawdziwi familiares, z rodziną zrosła, od młodości przy niej, wykształcona dobrocią pańską, która jednak nigdy w pobłażanie złemu nie przechodziła. Nigdzie z tak religijnem poszanowaniem nie zachowywano najmniejszych tradycyjnych zwyczajów, do świąt i dni roku przywiązanych. Z dalekiej Litwy zjeżdżała się rodzina, zsuwało sąsiedztwo i bez wykwintu bawiono się tu wybornie. Zamożność domu, zasoby jego dozwalały gości uraczać dawnym obyczajem, ludzi, konie pasąc, a przybyłym nie dając tchnąć od jadła. Ze stołu prawie nie schodził pokarm, pod różnemi pozorami stawiany. Często około północy podkurkiem kończono na dobitkę. Pijatyki podkomorzy nie lubił, ale napoju doskonałego był zawsze dostatek. Wędliny sławne, mięsiwa tłuste, drób, tuczony umiejętnie, zwierzyna w każdej porze, przysmaki domowe... gościnność Ryngoldów czyniły dla słabowitszych organizmów prawie niebezpieczną. Sam podkomorzy jadł ogromnie i miał to do siebie, że mniej jedzących podejrzywał o zły charakter. Humor w Żytkowcach zawsze jeden i zawsze był nastrojony wesoło, twarze pogodne. Straty odbolewano z rezygnacją: Bóg dał, Bóg wziął.
Po staremu gość tu był jeszcze Bożym posłańcem; przyjmowano rękami i sercem otwartem małych i wielkich. Dla panów nie występowano, a ubogich nie odprawiał Ryngold nigdy na folwark, owszem szczególne miał dla nich poszanowanie. Wobec bardzo możnych czasem stawiał się trochę twardo; dla biednych był wyrozumiały. Nie było najmniejszej skazy na tym domu, lecz pomimo to, że szanować go musiano, nie można powiedzieć, aby ludzie kochali zbytnio wielce godnych miłości państwa podkomorzych. Przyczyną tego był może charakter samego pana, który się wszelkiem kłamstwem brzydził i bez gniewu, chłodno — ale mówił często rzeczy ludziom niemiłe.
Z tego powodu Ryngoldowie, jeszcze za życia starościca syna nieboszczki Horyszkowej, odsunęli się zupełnie od Zawiechowa. Ojciec panny Cecylji, Henrysia i Julka był człowiek poczciwy, ale namiętny, pełen uprzedzeń i bezrządny. Podkomorzy mu parę razy, gdy się na swe nieszczęścia uskarżał, powiedział otwarcie:
— Daruj mi, ale sam sobie winieneś.
Starościc odpowiedział żywo i, gdy raz się rozeszli kwaśno, już się więcej nie spotykali. Na pogrzebie starościca, jak teraz po śmierci staruszki, Ryngoldowie stawili się, choć nieproszeni, na cmentarz, spełniając obowiązek chrześcijański, lecz się i teraz nie zbliżyli do Horyszków. Podkomorzy miał wielką ochotę pomoc swą ofiarować sierotom, lecz dowiedziawszy się, iż marszałek opiekuje się niemi, zaniechał pierwszej myśli. Marszałka Ryngold nie lubił, a przed żoną nazywał go komedjantem.
Z drobniejszej szlachty, oprócz kapitana Puparta, który bywał wszędzie, a którego w Żytkowcach zawsze się starano do wiary świętej katolickiej nawracać, co się jednak nie wiodło — godzi się wspomnieć pana Drapackiego, któregośmy już raz widzieli, zakutego szlachcica-domatora, i pana Heljodora Żyznę, właściciela wsi, sławnego myśliwego i koniarza, który, napróżno szukając posażnej panny, najprzód w okolicy, potem w coraz większych odległościach od gniazda, nie potrafił do lat czterdziestu upolować tej zwierzyny. Prawda, że powabny nie był, ale figurę miał piękną. Twarz czerwona, brodawkowata, z nosem, który przypominał pięknie wyrosły kartofel, byłaby nawet wstrętliwa, bo i oczy miał zawsze płomienisto-czerwone, gdyby nie bardzo piękne wąsy, uprawiane starannie. Wąsy te jednak były prawie anachronizmem teraz, gdy u kobiet są w małej cenie; za Jana III byłby niemi może serca podbijał. Człowiek był dobry, usłużny, Pupart tylko o nim mówił, że prochu nie wymyślił.
Mniej więcej taki był skład zawiechowskiego sąsiedztwa, w chwili gdy panna Cecylja rozpoczynała swój zawód ogrodniczy, a hrabia Sulejowski wstępował w obywatelstwo. Majątek pana marszałka, Odręby, leżał już poza granicami, jakie zwykle to, co się zwie sąsiedztwem, obejmują.
Gdy klucz bobryniecki został sprzedany, a nowy dziedzic się tu wprowadził, którego tylko zdala w miasteczku najrzano, ciekawość była wielka poznania go. Nie śpieszył wszakże z odwiedzinami. Jeden z najpierwszych miał go u siebie Sławczyński. Ten, gdy się u niego o hrabiego dowiadywano, mówił:
— At, sobie pan i hrabia, jak oni to wszyscy.
Sama sędzina chwaliła go bardzo. Szmul, który, bez przesady, wiele na opinję ogółu wpływał, odzywał się o hrabi z uszanowaniem i czcią tak głęboką, iż ludzie jej sobie wytłumaczyć nie umieli, a on, zapytany, nie wyjaśniał, dlaczego miał takie przekonanie. To pewna, że słowo starego Żyda dało pierwszy popęd do widzenia przybysza z lepszej strony. Uratowanie Zawiechowa było tajemnicą dla wszystkich. Panna Cecylja wiedziała tylko, że Sławczyński zrzekł się projektu i że obawiać się więcej nie było czego.
Zaprzężony do pracy Julek, który dawniej w sąsiedztwie bywał, musiał odwiedzin zaniechać; młodzieży też nie zapraszał do siebie, wiedząc, że to Cecylji będzie niedogodne. Gdy parę razy ktoś się do niego zjawił, przyjmował go na górze u siebie, a siostra się wcale nie pokazywała. To odstręczyło ciekawych. W Zawiechowie pusto było, ale tu życie płynęło przy pracy z tak niepojętą szybkością, że Julek, któremu czas dawniej bardzo się długi niekiedy wydawał, wydziwić się nie mógł, jak mu teraz leciał niepochwycony. Dnie były zajęte całe; wieczorem zaś trochę muzyki, czytanie, rozmowa, układanie nasion, korespondencje ledwie spocząć dawały.
Na wieczerzę zwykle przybywał Praski, który obiad jadał w domku ogrodowym. Ubierał się naówczas w bardzo porządny, ale odwiecznego kroju, z wielkim zatoczystym kołnierzem surdut czarny, w rękę brał chustkę od nosa i przy stole bawił rozmową albo o hybrydach, albo o karłowatych drzewach, lub o kulturze szpalerowej owocowych latorośli i t. p. Można się od niego było wiele nauczyć, bo żył tylko ogrodem i botaniką. Dla niego reszta świata istniała tylko o tyle, o ile była z roślinnym w stosunku. Całe stworzenie ogniskowało się dlań w roślinie. Chociaż mogło mu spowszednieć to, czego się codzień dotykał, najmniejszy kwiatek wprawiał go w zachwycenie. Praski, który po niemiecku i nieźle po francusku sam się nauczył, a czytał wiele, był rodzajem filozofa-samouczka, wielbiciela natury, czasem dziwne i oryginalne miewającego pomysły. W jego życiu dawnem było coś ciemnego; o przeszłości swej, o pochodzeniu nie mówił nigdy; widać jednak było z mowy, z języka, ze wszystkiego, że więcej się uczył, niż przyznawał, że miał może niegdyś świetniejsze widoki, których się wyrzec musiał, i że raz, z jakiejś niewiadomej przyczyny, poświęciwszy się ogrodnictwu, namiętnie mu się oddał.
Ciągłe przy wieczerzy bywały sprzeczki z Juljanem, który, świeżo coś wyczytawszy z książek, wyrywał się czasem z wiadomościami jakiemiś, najczęściej dla Praskiego wstrętnemi.
Nie znosił, naprzykład, gdy mu mówiono, że rośliny ruchu nie mają i dowodził, że chociaż poruszają się bardzo powoli, władzę tę posiadają jednak. Znał takie pan Praski, które się z sobą kochały i przy sobie chętnie rosły a zjawiały się razem; inne, które się niecierpiały i wypleniały. Dowodził, że życie w nich objawia się, jak w innych tworach, ciepłem, ale w stopniu dla naszych narzędzi obserwacyjnych niepochwytnym. Wiele takich zdań dziwacznych wychodziło z ust jego, zdań, które niemal inteligencji pewnej w ulubionych mu roślinach dowodziły, a razem i tego, że Praski był dziwakiem i marzycielem może, lecz człowiekiem myślącym. Wszystkie prawa ogólne, którym ulegały inne istoty organiczne, zastosowywał do roślin i przekonywał, że one w świecie nie są wyjątkiem, że łącząc świat kamienny ze zwierzęcym, jedną stopą stoją na nim, drugą łączą się z organizmami wyższemi.
Moralność pana Praskiego także była wyciągnięta z postrzegania natury.
— Jest, — mówił — pani moja, jedno prawo dla wszystkich istot, prawo żelazne, niezłomne... to prawo ofiary nieustannej. Kamieniem rozkruszonym żyje i na nim się opiera roślina; rośliną żyje zwierzę; mięsem zwierzęcia żywi się człowiek. Nieustanna ofiara jest osią, na której się świat obraca. A w świecie moralnym idzie tak samo: nic bez ofiary... Człowiek o tyle tylko wyższy od innych istot, że u niego ta ofiara jest albo może być dobrowolną.
Przy wieczerzy puszczał się tak ów filozof samorodny w gawędy, ale zrana, wyszedłszy do ogrodu, milkł i pracował jak parobek. I to mu się w Juljanie podobało, że się nie wahał ręki do pracy najgrubszej przyłożyć. W życiu nie był wcale wymagający; zadowalał się tem, co mu dawano, — słowem, lepszego współpracownika panna Cecylja wybrać sobie nie mogła. Trochę dziwactwa należało mu przebaczyć. Kochał się, naprzykład, utrapienie w kaktusach i do nich miał słabość, a właśnie najbrzydsze i najpoczwarniejsze były mu najulubieńszemi. Niektóre woził ze sobą i nie rozstawał się z niemi. Miał też fantazję próbek wszelakich, to wschodzenia ziarn w odmiennych warunkach, to poddawania roślin różnym doświadczeniom, jak naprzykład gdy powoje wijące się w lewą stronę odkręcał naodwrót i czatował, co też z tego będzie. W istocie rośliny się buntowały i wracały do wrodzonego kierunku, bo i one mają swą wolę i najpotulniejsza w świecie fasola zgwałcić się nie daje, gdy raz zaczęła się wić około swej tyczki, jak jej Pan Bóg przykazał.
Na takich rozmowach, doświadczeniach, na ciężkiej pracy około ogrodu upływał czas szybko. Dziwna rzecz: gdy w mieście często nadzwyczaj było trudno o robotnika i wymagania płacy były największe, do ogrodu w Zawiechowie cisnęli się ludzie i żądali prawie za mało. Nikt na to nie zwracał uwagi, że wszyscy ci tak ochoczy parobcy przychodzili z Bobryniec, lubo się do tego nie przyznawali.
Po Praskiego często przysyłał hrabia Sulejowski pod pozorem różnych reform, rad i t. p., chociaż miał u siebie ogrodnika. Zwykle sam, bardzo się jakoś tem zajmując, wychodził do starego, zawiązywał z nim rozmowę, rozpytywał go zręcznie i — potem dziwnym sposobem to, czego brakło, czego dostać było trudno, zjawiało się niespodzianie przez kogoś nieznanego, przypadkowo, narzucone niemal.
Okazało się, że w Bobryńcach samych była na sprzedaż niezmierna ilość świeżo sprowadzanych z Erfurtu, z Hagi, z Gand roślin, cebul, płonek, których hrabia nie potrzebował i oddawał je za bezcen. Gdy Praski pierwszy raz, proprio motu, uczynił podobne nabycie, oznajmiając o tem pannie Cecylji wielce uradowany, zmieszała się i dała do zrozumienia, że wolałaby mieć to z innego źródła.
Praski, niewtajemniczony w przyczynę, nadąsał się.
— Dlaczego, — rzekł — nie korzystać, kiedy to tam powyrzucają i pognije? A toby już był grzech nie do przebaczenia.
Zamilkła panna Cecylja, ale tak jakoś była smutna, że Praski, postrzegłszy to, postanowił sobie w duchu nie wszystkiem się chwalić, bo brał to za przesadzoną delikatność.
Jesień nadchodziła szybko. Marszałek, po ostatniej bytności swej w Zawiechowie, nie dawał znaku życia. Do jesieni tak ogromnie postąpiły wszystkie roboty około ogrodu, że ci, co zdala to widzieli lub zasłyszeli o tem, poczęli nawet przesadnie głosić o tych cudach. Żartowano sobie z początku, lecz wkońcu zaczynano wierzyć, że z tego coś być może.
Przeistoczenie tej ruiny, tego pustkowia w dom prawie piękny, ogrodu zdziczałego w wytworny, gruntów zajałowiałych na szkółki, wyprowadzenie słowem czegoś żywego z trupich gruzów zaczynało obudzać ludzką ciekawość. Polepszenie gospodarstwa, skromny dostatek domowy potrafiły nareszcie dokazać tego cudu, że nawróciły Piotruską.
Nieprędko to przyszło i niełatwo. Zrazu widziała wszystko w barwach najczarniejszych, zwolna jednak zaczęła przyznawać, że to lub owo udało się.
— Ślepej kurze! ślepej kurze! — szeptała z początku.
Gdy jednak ta ślepa kurka zaczęła coraz częściej wynajdywać ziarna, Piotruska przeszła do milczenia i neutralności. Niektóre warzywa olbrzymie obudziły w niej zdumienie. Opierała się zrazu użyciu ich na kuchnię, ale ciekawość przemogła. Stała potem jeszcze w opozycji upartej, aż gdy ktoś z miasta ośmielił się przed nią wyśmiewać to, co się w Zawiechowie działo.
W tej chwili nastąpił kryzys stanowczy, a Piotruska poczęła bronić zajadle, bo miłość do dzieci nagle myślom jej inny prąd nadała. Piotruska zaczęła widzieć wszystko różowo. Płakała zawsze na wspomnienie tych błogich czasów swej dobrodziejki, gdy obie, stękając, z głodu marły, ale mówiła teraz:
— Żeby to ona była dożyła, ta moja pani święta — toby się cieszyła dopiero. Niema bo co mówić, panny Cecylji głowa nie dla proporcji. Ja ją jeszcze dzieckiem pamiętam. Taki to był rozumek, że bywało na pytania nie nastarczyć odpowiedzi. Henryczkowi i Julkowi nie ujmując, ale ta się na mężczyznę rodziła, a poczciwe to!
Nawrócenie starej klucznicy było może największym triumfem, jaki panna Cecylja odniosła; postrzegłszy też w niej zmianę, istotnie była szczęśliwa.
Raz na ten tor wpadłszy, stara Piotruska już śmiało kroczyła dalej. Nie było nad nią żarliwszego obrońcy nowego gospodarstwa. Ponieważ usługa cała szła teraz raźniej daleko, więc i Piotruska też więcej miała wolnego czasu, a ten poświęcała kościołowi. Pobożna była zawsze, lecz modlitwy jej przerywano; często też na mszę pójść nie było czasu, to się jej w myśli słuchało w domu, przy książce. Teraz codzień mogła pójść do niezbyt oddalonego kościoła, a w niedzielę i na sumę i nieszpory. Co więcej, godzinki mogła z bractwem, do którego należała, odśpiewywać, co dawniej prawie było niepraktykowane. Głos już miała nieboraczka bardzo słaby, ale się jej trzeciej niedzieli poprawił.
A była to i z innych względów pamiętna niedziela. Piotruska, po odśpiewaniu godzinek, trochę była wyszła na cmentarz, żeby świeższem powietrzem odetchnąć, gdy stary powóz się zatoczył, a po koniach i uprzęży poznała, że był z Żytkowic. Jakoż wysiadła z niego podkomorzyna, podkomorzanka, a naostatku i pan Ryngold.
Od bardzo dawna się znali, lecz gdy się stosunki zerwały, Piotruska już się do nich nie zbliżała. W młodości służyła w tym dworze trzy lata, ale to temu były wieki. Zobaczywszy podkomorzynę, a stała właśnie staruszka na samej ścieżce, ustąpiła z niej nabok i myślała tak gdzieś oczy odwrócić, aby przechodzących nie widzieć, gdy podkomorzyna stanęła i odezwała się zcicha:
— Jak się masz, moja Marjanno?
Niepodobna było nie odpowiedzieć; skłoniła się tedy z godnością i szepnęła:
— Całuję nóżki jaśnie pani.
Aż tu podkomorzyna ze ścieżki zeszła (na sumę jeszcze nie dzwonili) i dobrotliwie zbliżywszy się do Piotruskiej, poczęła z nią rozmowę. Sam podkomorzy i panna także się zatrzymali przy niej.
— Jakże ty mi się miewasz? — poczęła podkomorzyna. — Wieki, wieki jakeśmy się nie widziały. Zmarło się biednej waszej staruszce. Opłakaliśmy ją i my... musiałaś nas widzieć na pogrzebie.
Piotruska zaczęła chustką łzy ocierać. Wnet jednak podkomorzyna zmieniła rozmowę.
— Dziwy prawią, co tam się u was za cuda dziać mają.
— Aj, co cuda, to cuda, już to prawda — poczęła klucznica. — Jak poczęli walić stary pałac, jak wzięli się to wszystko przerabiać, w czem człowiek żył, do czego wrósł — myślałam, proszę pani, że chyba tego nie przeżyję. A no dziś... (podniosła ręce do góry) Pana Boga błogosławię.
— I któż to tak tem rozumnie zarządził? — zapytał podkomorzy.
— Któżby miał inny, jak nie nasza panienka, proszę pana podkomorzego, ta, co ją na rękach bębnem jeszcze nosiłam. To państwo pewnie nie słyszeli — mówiła dalej. — Jak u nas poczęła się wielka bieda, to panna, choć miała wówczas zaledwo szesnasty roczek, wyprosiła się z domu i poszła służyć, z przeproszeniem, po pańskich domach do dzieci. A co przez ten czas sama rozumu nabrała, to strach! To, powiadam jaśnie państwu, tylko patrzyć i stać, a dziwować się, jak ona wszyściutko wie i umie i jak sobie radzi. A kto paniczami pokierował? Ona. Posłała pana Henryka na naukę, prawie gwałtem... bo to państwo słyszeli, co my z nim mieli za utrapienie, a Julek to przy niej się uczy, gdyby student. A co ona z niego zrobiła!... kto to tam wszystko rozpowie? Ja już tylko płaczę, a modlę się, bo to cud Opatrzności.
— Słyszeliśmy, słyszeli, — wtrącił podkomorzy — a ja i oto jejmość radzibyśmy oczyma własnemi zobaczyć. Ale jak to tam teraz do was dostąpić?
— Jak? — zawołała uradowana wielce Piotruska — ale co znowu? Panienka sama jedna. Żeby choć żywa dusza się z dawnych przyjaciół i łaskawych dowiedziała do niej. Bóg widzi, byłaby rada.
Podkomorstwo spojrzeli po sobie.
— No, a gdyby po obiedzie, zjadłszy tu, zajechać na chwilę — rzekł stary — co jejmość na to?
— Z duszy z serca! byle... byle...
I spojrzała na Piotruską, która aż ręce załamała, a potem rzuciła się podkomorzyny rękę całować.
— Uczyńże to, pani, uczyń, a Chrystus Pan ci to policzy, jako dobry uczynek. Że panna przyjmie z wdzięcznością, to już ja w tem.
I znowu, jakby się naradzając z sobą, popatrzyli na siebie podkomorstwo, gdy czarno ubrana, skromniuchno, ale z tym wdziękiem, który jej nigdy nie opuszczał, z tą powagą i zręcznością razem, co każdy jej ruch odznaczały, weszła panna Cecylja na cmentarz, a Julek za nią. Piotruska, zobaczywszy ją, skoczyła i szepnęła pośpiesznie słów kilka, a Cesia, odrzuciwszy zasłonkę z twarzy, zarumieniona cała, zbliżyła się do Ryngoldów.
— Jakaż będę szczęśliwa, — odezwała się — jeśli mi państwo zechcecie chwilkę darować i moją pustelnię odwiedzić. Uczynicie mi łaskę, za którą prawdziwie wdzięczna im będę.
Podkomorzy, zachwycony jej prostotą i wdziękiem, przysunął się, aby pocałować ją w rękę. Podkomorzyna uściskała Cesię. Poznały się z panną Jadwigą i od pierwszego wejrzenia uczuły sympatję dla siebie. Była to jedna z tych chwil w życiu jasnych, niezamąconych niczem, których wspomnienie pozostaje na zawsze. Cecylja umiała ocenić ten krok podkomorstwa szlachetny; oni w niej sercami poczciwemi poczuli istotę niezwyczajną, godną szacunku i przyjaźni. Z jednej i drugiej strony dosyć było kilku słów, aby się poznać i zbliżyć. Tylko grający role i komedje w życiu ludzie, nie będący sobą, potrzebują długiego badania; charaktery jasne i prawe objawiają się całe w pierwszem słowie, możnaby powiedzieć w wejrzeniu.
Piotruska była w zachwyceniu. Razem wszyscy weszli do kościoła. Po nabożeństwie podkomorstwo, nie chcąc niespodzianą bytnością przyczynić kłopotu, odjechali do miasta, obiecując się na poobiedzie.
Wszystko więc przygotowano na przyjęcie tak niespodzianych gości; ale Cesia miała sobie za prawidło, od którego nie odstępowała nigdy, aby serdecznie dzielić się z przybyłymi tylko tem, co dom miał zwykle. Proste więc bardzo i skromne przyjęcie być musiało.
Podkomorstwo od wieków nie widzieli pałacu. Znali go jeszcze za świetniejszych czasów, potem, przejeżdżając, widywali zdaleka ruinę. Stary zdziwił się, znajdując go teraz małym kosztem przyprowadzonym do porządku. W starym saloniku panna Jadwiga łatwo mogła poznać i smak, i zajęcia, i wykształcenie swej nowej znajomej. Dość było rzucić okiem na książki i nuty.
Wieczór jesienny dozwolił choć małą przechadzkę zrobić po ogrodzie. Nie było Praskiego, który w niedzielę jeździł do Bobryniec. Julek więc i Cesia sami oprowadzali i chwalili się swem gospodarstwem.
— Nie zostało nam nic — mówiła gospodyni — nad ten jeden ziemi kawałek, trochę murów i drzew starych; musieliśmy więc z tego korzystać, aby choć spróbować, czy się nam dźwignąć nie uda.
— To pani czyni zaszczyt, — rzekł podkomorzy ze zwykłą sobie prostotą — a niczemu się nie dziwuję, tylko odwadze. Pójść mężnie ubitą drogą, rzecz jest piękna; ale nową sobie znaleźć i torować, toć zasługa u nas najrzadsza.
— Nie przyjmuję tej pochwały, bom na nią jeszcze nie zasłużyła — odparła Cecylja wesoło. — Koniec dzieło chwali, a dotąd jest tylko pokuszenie. Ludzie się ze mnie śmieją, — mówią, może nie bez przyczyny, że nasz kraj niczego podobnego nie potrzebuje. Lecz cóż miałam czynić?
Podkomorstwo mówili mało; lecz panna Jadwiga, której energja rówieśnicy i jej czynność bardzo do serca przypadły, nie mogła powściągnąć uniesienia.
— Połowa jednak tego wszystkiego nie moją jest sprawą — dodała Cecylja. — Mam tu pomocnika, wielkiego oryginała, który więcej zrobił ode mnie, a naostatek Julkowi też dużo winnam, bo szczerą mi niesie pomoc.
Julek się wypierał, że wszystko zawdzięczał siostrze.
Obszedłszy śród takiej rozmowy ogród, wrócili wszyscy do domu, gdzie już ich czekał podwieczorek. Tych kilka chwil, spędzonych razem, zbliżyło i pannę i rodziców do Cecylji, tak że gdy przyszło do odjazdu, zaczęli prosić i zaklinać, aby im odwiedziny oddała.
— Ale ja nigdzie nie bywam, a z domu trudno mi się oddalić — odparła, dziękując, Cesia. — I cóż to będzie, gdy ja do państwa zajadę swoim małym wózeczkiem?... bo powozu nie mam i mieć nie mogę.
— O, tylko przyjedź! — odparła, ściskając ją, podkomorzyna, — choćby na wozie... jak chcesz.
Jadwiga przyłączyła swe prośby do prośby matki. I jak tu przyrzec nie było? Julka naturalnie zaproszono także.
Tak się rozstali serdecznie bardzo, a gdy powóz zaturkotał, Cesia wesoło rzuciła się na szyję bratu.
— Julku, serce moje, prośba do ciebie... Jadwiga jest piękna i miła. Nie patrz na nią, nie zakochaj się, nie marz! Nie pozwalam i od pierwszej chwili ci to powiadam. Pamiętaj, co nas miłość Henryka kosztowała. Sercu, w pierwszej zwłaszcza chwili, powiedzieć można: „tam ci iść nie wolno!“ Na drodze tylko już go wstrzymać niepodobna. Myśmy ubodzy, oni bogaci, a Jadwiga jedynaczka... bądźmy trochę dumni i...
— Cesiu droga — odparł, śmiejąc się, Julek — bądź spokojna: ani razu nie spojrzałem na pannę. Jestem Horyszko i pamiętam o tem.
Weszli, wesoło rozprawiając o niespodzianej tej pociesze, którą winni byli Piotruskiej, za co Cesia poszła ją jeszcze uściskać.
Odwiedziny te nietylko we dworze uczyniły wrażenie; większe może daleko wywarły w miasteczku. Widziano podkomorstwo, rozmawiających z Cesią na cmentarzu, wchodzących razem z nią do kościoła; dowiedziano się, że po południu byli we dworze. Zdziwienie było ogromne. Wszyscy to sobie powtarzali, nie mogąc zrozumieć, jak do tego przyszło.
— Mają, mospanie, szczęście — rzekł Drapacki.
Sławczyński, który był także na nabożeństwie, mruczał pod nosem:
— Niechajże córki pilnują, bo jest jeszcze jeden, to im się zaraz tam wślizgnie, przewąchawszy grosza. Ho! ho! umieją chodzić koło swoich interesów i jeszcze gotowi z błota wyleźć. Trzeba to było wykurzyć raz na zawsze.
W restauracji u Szmula całe poobiedzie o tem tylko mówiono.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.