Resurrecturi/Część II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Obok drewnianego kościoła, w starych lipach trochę opodal, stało probostwo, które zajmował ksiądz kanonik, człowiek poważny, niemłody już i chory. Mało się on teraz mógł trudnić parafją, a o niewiele wprawdzie od niego młodszy, ale daleko silniejszy i zdrowszy ksiądz Kulebiaka, wikary, dźwigał cały ciężar pracy około duszyczek. Trud to był niemały, bo parafja, nader rozległa i rozrzucona, nieustannego wymagała rozjazdu po małych dworkach szlacheckich; ale wikary, gdy jeden dzień w domu siedział, nudził się. Nawykł do takiego życia i stało się ono dlań potrzebą. Nie chorował nigdy, zdawał się też nie tęsknić nigdy za spoczynkiem; z jednej kałamaszki trzęsącej przesiadał się na drugą, gorszą jeszcze, i po sławnych w okolicy grobelkach kamiennych ruszał, odmawiając pacierze, do chorego, nigdy się nie skarżąc ani na nawał obowiązków, ani na znużenie.
Za probostwem osobna chata stanowiła wikarję; sam ją sobie przed laty dwudziestu urządził ksiądz Kulebiaka i obsadził, a już brzozy i akacje dokoła dobrze ją ocieniały. Stała trochę na uboczu, miała swój dziedzińczyk i zajazd osobny, a że wikary konie lubił i dwa ich trzymał, miała i stajenkę u boku.
We dwa dni po wyjeździe marszałka, ksiądz Kulebiaka właśnie około dziewiątej wieczorem wrócił od chorego z Połonnego-Hruda i znużony, przekąsiwszy, legł spać. Wieczór był ciemny, chmurny i deszczyk poprószał, a że w taki słotny czas, mówią ludzie, śpi się najlepiej, po pracy zaś kamienny sen zwykle przychodzi, nie dziw, że ksiądz Kulebiaka tak twardo usnął, iż mimo ponowionego stukania w okiennicę, nic a nic nie słyszał. Marzył tylko, iż okrutnie na dworze grzmiało.
W drugiej izdebce na tapczanie sypiał zakrystjan Bąkiewicz, który wieczorem pijał piwo i po niem także sen miał kapitalny; jednakże wkońcu walenie w okiennicę zmusiło go zerwać się i, na łokciu sparłszy, posłuchać.
Nie było wątpliwości: ktoś bez miłosierdzia tłukł w okiennicę pokoju księdza wikarego. Bąkiewicz, człowiek bojaźliwy, przeżegnał się i skoczył do drugiej izby. Wikary chrapał, a zewnątrz bębniono coraz żywiej i głośniej.
Zakrystjan chwycił wikarego za rękę.
— Ojcze, ojcze! — zawołał. — Coś się stało... ktoś pod oknem wali.
Zerwał się wikary.
— Co to jest? która godzina?
— Godziny nie wiem, ale ktoś stuka.
Ksiądz Kulebiaka, choćby najmocniej spał, przebudziwszy się, natychmiast był przytomny.
— Idź, świecę zapal i drzwi otwórz... a prędzej!
Zwinął się Bąkiewicz, kilka razy potrąciwszy w izbie sprzęty, a wikary już, przeżegnawszy się, sutannę i buty wciągał, przeczuwając, iż będzie pewnie gdzieś potrzebny.
Gdy świeca zapalona została, a stukanie nie ustawało, Bąkiewicz odryglował drzwi i począł wołać:
— A kto tam?
W mroku postrzegł powóz, czterema końmi w poręcz zaprzężony, i parę osób kręcących się koło niego. W tejże chwili mężczyzna w płaszczu, prowadząc pod rękę kobietę okrytą mantylką, zbliżył się ku drzwiom i wszedł na wikarję.
Ksiądz Kulebiaka wychodził z alkierza, w którym spał, gdy ujrzał przed sobą stojącego Henrysia Horyszkę z panną Hanną Sławczyńską, spuszczającą oczy — spojrzał, ręce rozpostarł i osłupiał.
— A to co? w imię Ojca i Syna? A to co się stało?
Henryk puścił rękę panny, która obejrzała się, znalazła krzesło i padła na nie, oczy zasłaniając, a sam przystąpił żywo do księdza, wołając głosem przerywanym, zdyszany i wylękły:
— Ojcze dobrodzieju! ty, który... ty, co... jesteś przyjacielem naszego domu, do ciebie po ratunek przybywamy... daj nam ślub!
Ksiądz Kulebiaka aż się żachnął.
— Sfiksowałeś, czy co? bez zapowiedzi? bez pozwolenia rodzicielskiego? Co ci jest? z kim?
Twarzy był nie dojrzał, bo Hanna ją osłaniała.
— Ja kocham pannę Hannę Sławczyńską, — zawołał, prawie od przytomności odchodząc, Henryk — ona mi jest wzajemna, a ojciec tyran chce ją zmusić...
Przykląkł przed księdzem, który znowu się cofnął.
— A to komedja! — odparł. — Co wam jest? Cóż to będzie za ślub, per dominum pstrum. I asindziej, panie Henryku, mogłeś na to rachować, myśleć, że ja taki ślub waćpanu dam, abym potem, nie mówię już, rekolekcje odsiadywał... mniejsza z tem, ale na śmiech się wystawił i na wspólnictwo takiego szałapuctwa. Co waćpanu w głowie? gdzieś rozum podział?
Panna siedziała ciągle z zakrytemi oczyma.
— Ojcze! — zaczynając go już po rękach całować i lamentując żałośnie, wołał Henryś — nie gub mnie, nie gub panny. Zlituj się! A nie dasz ślubu, to stanie się co gorszego: pojedziemy na kraj świata.
Ksiądz Kulebiaka ze smutną twarzą stał nieporuszony wcale.
— Gorszego, — rzekł — trudno już, aby się co stać mogło, bo to są żarty z sakramentu, mój panie Henryku. Ślub to nie śniadanko na poczcie. A godziłoż się pannę z zacnego domu namawiać, porywać, uczynić taki skandal przeciw woli rodziców? Chcesz staruszkę-babkę dobić, familji własnej uczynić zakałę?
— Mój ojcze, — wyrwał się impetycznie Henryk — co się stało, źle czy dobrze, ale się stało. Będziesz łajał potem, jak chcesz, ale w tej chwili nam ślubu trzeba, lub...
— Lub co? — zapytał ksiądz Kulebiaka.
Panna zerwała się z siedzenia.
— Henryku! jedźmy gdzie indziej, jedźmy! Mnie strach ogarnia... jedźmy!
Ksiądz stał z załamanemi rękami.
Henryk błagał go napróżno: nie dawał się poruszyć.
— Jedźcie, dokąd chcecie, — rzekł — ślubu nie dam, bo nie mogę. Ślub taki nie byłby ważny. Ale coście to uczynili... coście uczynili, dzieci nierozważne! Henrysiu, ktoby się tego po tobie spodziewał. Na rany Pańskie, może w domu nie spostrzeżono jeszcze ucieczki. Wracajcie, rzućcie się do nóg rodzicom...
Henryk, nic już nie odpowiadając, podał rękę Hannie.
— Jedźmy — rzekł.
Domawiał tego wyrazu, gdy około wikarji dał się słyszeć hałas, brzęk i głos Sławczyńskiego.
— Tu są... tu zdrajca! da mi gardło!
Panna Hanna, przestraszona, rzuciła się do alkierza, potrąciwszy księdza, a Henryk, jak osłupiały, pozostał. W progu już się pokazał Sławczyński stary, z kijem ogromnym w ręku, zasapany, w kapocie porozpinanej, bez chustki na szyi. Ze wściekłym wyrazem twarzy pędził za nim słuszny, urodziwy chłop jak dąb, narzeczony panny, Mazurowicz. Henryk, widząc ich wprost nacierających na siebie, chwycił stołek i gotował się z nim do obrony.
Sławczyńskiemu od krzyku tchu brakło. Wołał tylko, dławiąc się:
— Jest!... jest!
Wtem w progu już izby słabo mu się zrobiło... uchwycił się za piersi. Ksiądz Kulebiaka, zobaczywszy to, pobiegł ku niemu, a Mazurowicz, jak wściekły, rzucił się na Henryka.
— Ty jakiś!
— Stój, bo ci łeb rozwalę! — krzyknął Horyszko. — Chcesz się bić, choćby na śmierć, dobrze; ale nie tu i nie jak parobcy.
— Bić się... tak... bić!
I sunął się Mazurowicz na niego.
— Daj mi broń! masz broń?
W dwóch kieszeniach Mazurowicza sterczały pistolety. W pierwszym impecie Horyszko rzucił się nań i wyrwał mu jeden. Stało się to w mgnieniu oka. Ksiądz Kulebiaka, trzeźwiący nawpół omdlałego Sławczyńskiego, nie miał czasu się obejrzeć, ani krzyknąć, gdy już dwaj rywale zmierzyli do siebie. Rozległy się w izdebce spokojnej dwa strzały i krzyk bolesny a wrzawa. Mazurowicz stał wśród dymu, a Henryś chwycił się za piersi, potem oparł o stół i runął, zawoławszy:
— Hanna!
Z drugiego pokoju wbiegła panna Sławczyńska, jak obłąkana. Ojciec, ujrzawszy ją, odzyskał przytomność i pochwycił, wołając:
— Do powozu! do domu! Mazurowicz, pomagaj!
Mazurowicz, z za kłębów dymu zobaczywszy leżącego we krwi Horyszkę, zbladł... chciał uciekać, gdy głos ojca zahuczał:
— Ma, na co zarobił. Do powozu i do domu!
Oprzytomniał dopiero narzeczony i, chociaż panna odtrąciła go ze wstrętem, tuląc się sama do ojca, poszedł za nią i za Sławczyńskim.
Wikary już klęczał na ziemi przy ranionym, usiłując dojrzeć rany, łamiąc ręce i niebardzo wiedząc, co począć. Wrzawa, przed chwilą ogromna, nagle ucichła, powozy potoczyły się od wikarji, ale z drugiej strony od probostwa i miasteczka, poprzebudzani strzałami, nadbiegli ludzie, sądząc, że rozbójnicy napadli księdza Kulebiakę.
Kto wszedł na próg i zobaczył leżącego na ziemi, osłupiał, nie mogąc zrozumieć, co się stało, a Bąkiewicz, ze strachu i obłędu jakiegoś, mówić i tłumaczyć się nie mógł.
— Kto w Boga wierzy po cyrulika, a prędzej! — wołał wikary. — Krew upływa, a ja ratować nie umiem.
Chłopiec z probostwa skoczył do miasteczka; tymczasem ksiądz z zakrystjanem wzięli powoli biednego omdlałego Henryka i złożyli go ostrożnie na łóżku. Krew, którą chustami starano się tamować, buchała; chłopak był blady, jak trup, i bezprzytomny. Bliżej oglądając, ksiądz mógł się przekonać, iż kula nie tknęła szczęściem piersi, ale rozszarpała prawą nogę.
Wikary ze łzami w oczach stał nad łóżkiem, modląc się i czekając na ratunek. Wnet też, opamiętawszy się nieco, ludzi tłoczących się odprawił z tem, że przypadek się stał, o którym niema co gadać wiele.
— Idźcie spać, kto ratować nie może, i żeby z tego paplaniny nie było. Z Bogiem! z Bogiem!
Pozamykano drzwi i cicho znowu zrobiło się na wikarji; tylko konie Henryka stały z woźnicą przed domem; zatrzymać je było trzeba, aby chorego odwieźć, lub się niemi w potrzebie posłużyć.
Wiekiem się wydawało oczekiwanie, dopóki obudzony felczer nie przybiegł, blady i wystraszony. Wzięto się do rozcinania sukni i szukania kuli, ale na to cyrulik nie starczył, trzeba było konie z kartką wyprawić po doktora. Nowa zwłoka nastąpiła; lecz Żydek przynajmniej krew zatamował nieco, a Henryś przyszedł do przytomności na chwilę. Rzucił oczyma dokoła, zobaczył obce twarze, uczuł płynącą krew ciepłą i omdlał znowu.
Doktór Hordziszewski nie należał do przyjaciół pałacu w Zawiechowie. Rodzina upadła wcale dlań uroku nie miała; młodych chłopców bardzo prozaicznie nazywał trutniami, a ile razy kto nad losem ich się użalał, krótko i węzłowato mówił:
— Sami sobie winni... dobrze im tak.
W ogólności, sam podobno będąc synem kowala, człek prostej kondycji, jak u nas mawiano, szlachty i panów nie lubił. Do starościny, gdy parę razy zachorowała, dał się wziąć i radził jej a pilnował; ale w czułości żadne nie wpadał i szczególnych nie okazywał sympatyj. Pomimo to nie wątpił ksiądz Kulebiaka, iż w takim wypadku pomocy swej nie odmówi. Jakoż w pół godziny wszedł chłodny i poważny Hordziszewski, pytając:
— Cóż to się tam stało, mój księże?
— Jest tu ranny Horyszko, który pomocy waszej potrzebuje, tyle tylko mogę powiedzieć.
— A ja też nieciekawy tak dalece, więcej wiedzieć nie potrzebuję — odezwał się Hordziszewski, idąc do alkierza, w którym na łóżku leżał omdlały Henryk, a przy nim stali cyrulik i Bąkiewicz.
Doktór, zdaleka dojrzawszy twarzy, ramionami ruszył.
— Wody ciepłej, gąbki i czego potrzeba — odezwał się do cyrulika, zrzucając surdut i przystępując do łóżka.
Odkryto poszarpaną nogę. Kula w niej tkwiła... trzeba było sondę zapuszczać i dobywać ją. Ból ocucił chorego; ale Hordziszewski, wcale na nic i na nikogo nie zważając, widział tylko ranę i nią się zajmował. Nie była ona niebezpieczna, ale bolesna i długiego starania wymagająca. Z położenia kuli, która się o kość oślizgnęła, trudno było zaręczyć, czy jej nie naruszyła. Henryk syknął kilka razy, lecz zniósł opatrywanie cierpliwie... więcej daleko bolały go nieszczęśliwe następstwa tego szalonego kroku, na który się ważył, wrażenie, jakie to uczyni na babce i na siostrze, w sąsiedztwie wreszcie. W głowie mu się mąciło. Hordziszewski dokonał, co było potrzeba, z zimną krwią, sobie właściwą. Niecierpiał pieszczot niemęskich i był dla wydelikaconych nielitościwym szydercą, ale poczciwe serce ludzkie biło w tej piersi, szorstką skórą pokrytej. Podobało mu się to, że Henryk miał męstwo. Obmywszy ręce, zbliżył się i siadł przy nim.
— Panie Henryku, — rzekł — wiesz, że ja bałamuctwa żadnego i komedjanctwa nie lubię, w sentymentalizmy się nie wdaję, ale gdzie radzić trzeba, robię, co mogę.
Skinął na wikarego, który stał w ciągu całej operacji ze złożonemi rękami na uboczu i modlił się pocichu, a cyrulika i Bąkiewicza, dając znak ręką, odprawił.
— Nie potrzebujecie mi mówić, co się stało — zaczął. — Domyślam się, że sprawa pewnie z Mazurowiczem o pannę. Co się stało, na to już rady niema. Staruszkę trzeba oszczędzić. Cóż tu począć? Czy lepiej go tu na wikarji zostawić, czy pocichu odnieść do pałacu? czy dać znać i komu?
Henryk słuchał milczący, jakby już woli swej nie miał. Wikary ręce łamał.
— Bóg widzi, — zawołał — zgłupiałem, nic nie poradzę! — Pochwycił się za głowę. — Biedna starościna! A w sąsiedztwie, w domu Sławczyńskich, co za skandal, co za nieszczęście!
Doktór usta wykrzywił.
— Jeśli mogę prosić, — odezwał się Henryś słabym głosem — niechby Julkowi kto dał znać i przyprowadził go tu.
— Julek dobry chłopiec, — rzekł wikary — ale ja powiem szczerze, siostra ma od was wszystkich więcej energji i doświadczenia. Potrzeba dać znać siostrze.
Henryk nie odpowiedział nic. Hordziszewski wstał i podał mu rękę.
— Pokawęczysz trochę, panie Henryku, ale będziesz zdrów. W najgorszym razie, jak Byron, trochę kuleć możesz na nogę. Ja cię dopilnuję. A gdzież mam szukać?
— Jeśli łaska, to w pałacu na górze.
— Dobrze, bo to trzeba gorączki dopilnować. Z przeniesieniem należy nocą pośpieszyć, aby ludzie się nie zbiegali; na materacu łatwo się to da wykonać, a cyrulik dopilnuje.
I z wikarym wyszedł napozór zimny doktór do pierwszej izby.
Ksiądz Kulebiaka namyślał się.
— Tu niema co, — rzekł — posyłać kogo. Ja muszę iść sam. — I wziął za czapkę. — Cyrulik z Bąkiewiczem niech przysposobią nosze.
W sieniach zakrystjan zbliżył się do ucha wikarjuszowi.
— Proszę księdza wikarego, — rzekł — są tu nosze, na których trumny i umarłych noszą; ale to może się nie godzi.
Hordziszewski się rozśmiał.
— Niechże temu drzewa kawałkowi, co służy umarłym, raz się trafi oddać żywemu posługę! — zawołał. — Dajcie pokój zabobonom i daremnym strachom, byle ulgę uczynić choremu.
Ksiądz Kulebiaka, który to miał za jakąś wieszczbę złowrogą, zawahał się i głowę spuścił.
— Nie bądźcie dziećmi — rzekł doktór. — Jemu nie mówcie, na czem go niesiecie, aby to wrażenia nie zrobiło; ale cóż mu to drzewo zaszkodzi?
Wikary przeżegnał się milczący i ruszył wprost do dworu. Z rachuby jego wypadało dostać się jakim sposobem do pałacu, kobiet nie strasząc. Lecz jak to było wykonać? Jedne drzwi wchodowe prowadziły do pałacu z dziedzińca, drugie wrota ciężkie i furtka z zajazdem na stajenne podwórze. Tu ksiądz spodziewał się dobudzić Andruszki. Konie, które Henryka z panną przywiozły, były pożyczone w sąsiedztwie i te zaraz po katastrofie odprawiono.
Zaczynało się na wczesny wiosenny brzask zabierać, gdy ksiądz Kulebiaka stanął u wrót zamkniętych. W pałacu wszystko spało... ani dzwonka nie było, ani stukać nie wypadało. Poczciwy wikary nie wahał się, trochę dalej odszedłszy, gdzie parkan był popsuty, przeleźć go i tym sposobem dostać się na stajenne podwórko. Szczęściem dla gorąca Andruszka spał na derkach w podwórzu. Gdy go ksiądz zbudził, nie mógł zrozumieć, co się stało, ale posłuszny zerwał się i poprowadził go na górę. Starali się iść jak najciszej, lecz innych schodów nie było jak główne, a ogromna sień pałacowa odbijała tak najmniejsze poruszenie, iż ciężki chód księdza wikarego rozległ się w niej zdradziecko. Piotruska, która wisusa Andruszkę posądzała o nocne wycieczki, usłyszała to i, okrywszy się chustką, wybiegła. Miała nocną lampkę w ręku i postrzegła zaraz księdza Kulebiakę. Strach ją ogarnął, tak że w miejscu wryta pozostała. Opóźnienie Henryka zpowrotem, okoliczność ta, iż Julek mu nie towarzyszył, pewne podejrzenia i przeczucia strwożyły biedną klucznicę. Ksiądz nie byłby pewnie wybrał jej za pośredniczkę, ale zobaczywszy, że wstała, zszedł ze schodów.
— Przeżegnaj się, acani, — rzekł do niej — zmów zdrowaśkę i żebyś mi tu lamentów żadnych nie czyniła. Pan Henryk chciał wykraść Hannę Sławczyńską i został postrzelony. Nic mu nie będzie, ale odchoruje. Trzeba drzwi otworzyć i pocichu wnieść go na górę.
Wikary tą wiadomością, jak młotem, uderzył biedną kobietę, która padła na kolana, zakrywając oczy.
— Moja kochana Piotruska, tu nie czas na łzy i narzekania. Będziecie płakali później; teraz proszę o posłuszeństwo i ciche zachowanie się!
Jak obłąkana zwlokła się w istocie posłuszna stara; ale łzy ciekły, dyszała i usta krzywiły się, wstrzymywane od wybuchu. Zaczęła szukać, sama nie wiedząc czego ani gdzie. Szło jej o klucz, lecz pochwyciła kilka rzeczy niepotrzebnych i rzuciła, nim się opamiętała.
Andruszka, który posłyszał, że jego kochany panicz był ranny, do ściany się zawrócił, ręce na niej sparł i zaryczał z bólu i żałości.
— Cicho, chłopcze, na miłość Bożą, cicho!
Klucz się znalazł nareszcie; poszli więc drzwi otworzyć, a Andruszka wybiegł przeciwko niosącym Henryka.
We drzwiach stała Piotruska i, zasłoniwszy usta chustką, zanosiła się od płaczu. Godzina była jeszcze tak ranna, że ruchu w domu nie mogła usprawiedliwić. Pomimo największego starania o cichość, gdy przyszło tragi szerokie wnosić, drugą połowę drzwi, zwykle nieporuszanych i zardzewiałych, odmykać, na schody się drapać, szmer powstał taki, iż w pokoju panny Cecylji, na dole od sieni, nie można go było nie posłyszeć. Dziewczę się obudziło, gdy drzwi odmykano... zaczęło się przysłuchiwać bacznie, pochwyciło głosy, rozpoznało, że były obce i trwoga ją jakaś ogarnęła. Dość długo już była w domu, aby być pewną, iż to ranne chodzenie było czemś niezwyczajnem.
Sama nie wiedząc dobrze, co czyni, panna Cecylja wyskoczyła z łóżka i poczęła się przyodziewać, jak mogła najprędzej. Narzuciła na siebie szlafrok i szal i otwarła drzwi. W szarym brzasku poranka, który wpadał otwartym szeroko gankiem, mogła dojrzeć nosze, mozolnie i powoli podnoszone na schody. Za niemi szedł ksiądz Kulebiaka. Rzuciła się ku niemu.
— Ojcze, co się stało?
— Nic, moje dziecko! nic! Męstwa i spokojności. Henryk ranny, niebezpieczeństwa niema... cicho!
Cesia sparła się o ścianę, zbladła i potrzebowała chwilę jakąś spocząć, dla zebrania myśli. Ale to krótko trwało. Uzbrojona w męstwo, które usiłowała zawsze wyrabiać w sobie, posunęła się krokiem odważnym za noszami. Nie wiedziała nic; zdało jej się, że albo nieostrożne obejście się z bronią, albo wypadek na polowaniu mógł być rany przyczyną. Nie domyślała się, nie chciała przypuścić żadnego dramatu.
Z wielką trudnością wniesiono Henryka na górę. Wygodne owe nosze, na których trumny zwykle dźwigano, potrzebowały szerokich drzwi cmentarnych i kościelnych; musiano więc dawno zamknięte odryglować. Gdy w salonie poczęto się niemi mordować, wybiegł Juljan... ledwie coś na siebie narzuciwszy. Bracia, wychowani razem, nawykli do siebie. Charakterów dosyć różnych, by się wzajem dopełniały, kochali się najczulej. Julek, któremu nikt nic nie mówił, przeczuciem przypadł do leżącego na noszach brata i położył mu się, szlochając, na piersi. Zbroczone chusty, blada twarz Henrysia mówiły wiele. Nikt ust nie śmiał otworzyć.
— Ja powinienem umrzeć, Julku... odebrali mi moją Hannę... strzelił do mnie Mazurowicz.
I omdlał.
— Ja go zabiję! — mruknął Juljan ponuro.
Gdy się to działo z rannym, ksiądz Kulebiaka odprowadził pannę Cecylję o parę kroków i wszystko jej opowiedział.
Słuchała blada, ze spuszczonemi oczyma, i drżała. Nie odezwała się długo, a gdy otworzyła usta, szepnęła tylko:
— Babka — i podniosła oczy na wikarego.
— Nie jestem nigdy i w żadnym razie za kłamstwem, — odezwał się ksiądz — lecz zdaje mi się, że i Bóg rozgrzeszy nas, gdy przed staruszką złożymy ranę na nieostrożnie pochwyconą strzelbę. Zabiłaby ją może prawda cała... a cóż jej ona pomoże? Całkiem zaś utaić wypadku niepodobna, bo spyta o Henryka i gorszego się domyślać gotowa, niż jest.
— Dobrze, mój ojcze, — odezwała się Cesia — ale oznajmić to wszystkim należy, aby się kto nie wygadał.
I postąpiła do Henryka, który już leżał na łóżku swojem, a przy niem stali płacząca Piotruska, Julek w gorączce gniewu i Andruszka, który pięści zaciskał ze złości na Mazurowicza.
Cesia wstrzymała księdza Kulebiakę. Zaczynało dnieć dobrze. Starościna, jak wszystkie osoby w wieku, wstawała zwykle bardzo rano; należało więc obmyśleć, jak jej powiedzieć to, czego przed nią ukryć nie było podobna. Ksiądz był najlepszym pośrednikiem, bo staruszka jego energicznemu charakterowi dawała panować nad sobą.
Uścisnąwszy dłoń Henryka i szepnąwszy mu jedno tylko słowo: „męstwa!“ — Cesia zbiegła ubrać się co najprędzej. Pokój jej od sypialni starościny drzwi tylko i ściana dzieliły. Gdy weszła, usłyszała, że już staruszka chodzi po swoim i odmawia pacierze. Skrzypnięcie drzwi u Cecylji zaniepokoiło ją; uchyliła swoje i zajrzała.
— Cóż to, ty nie śpisz?
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, wnuczka złożyła wczesne przebudzenie się na piękny ranek wiosenny, chociaż chmurno było i dżdżysto, ale starościna przez swe okna mało co widzieć mogła.
— Ty się, kochanie moje, niepotrzebnie tak zrywasz rano. Młodość snu potrzebuje.
I drzwi zamknęła znowu.
Dzień coraz się robił jaśniejszy. Piotrusia, przychodząca zawsze rano do starościny, nie śmiała się jej teraz pokazać, bo oczy miała nabrzękłe i od płaczu jeszcze wstrzymać się nie mogła. Staruszka zadzwoniła na nią przeze drzwi. Nie było sposobu. Trzy razy szła i zawracała się klucznica, nie chcąc być pierwszą, a tymczasem Cecylja uzbroiła się w męstwo i poważnie weszła do sypialni. Staruszka siedziała w fotelu. Przyklękła przed nią.
— Babciu droga, — rzekła — przyszłam cię zmartwić. — Mała to rzecz, ale ci będzie przykra. Henryczek miał na polowaniu przypadek...
Na te słowa babka zaczęła drżeć i oczy sobie zasłoniła.
— Ranny lekko. Był doktór, opatrzył go i niema najmniejszego niebezpieczeństwa.
Domawiała tych słów, gdy Piotruska, sama nie chcąc wejść, wprowadziła wikarego.
— A! i wy tu, mój ojcze — łkając, zawołała babka. — Mój Henryś, moje najdroższe dziecko... ranny?... Gdzież on? tu?
I zerwała się z krzesła.
— Piotrusiu! Cesiu! podajcie mi ręce, prowadźcie mnie, prowadźcie, ja go widzieć muszę!
Spojrzawszy po sobie, przytomni nie śmieli się oprzeć temu żądaniu. Cesia wzięła starościnę pod jedno ramię, Piotruska pod drugie i zwolna zaczęły ją ku schodom prowadzić. Szła milcząca, a że nawykła była modlić się zawsze, szeptała machinalnie modlitwę, której ani dokończyć, ani się z nią połapać nie mogła.
Pochód to był milczeniem straszny, a staruszka, której sił brakło, kilka razy na schodach zatrzymywać się musiała, aby odetchnąć nieco.
Gdy weszli do pokoju Henryka, przy którym klęczał Julek, chory podniósł się na ręku. Cesia dała mu znak: zrozumiał obowiązek. Uśmiech bolesny przebiegł mu usta i rzekł szybko słabym głosem:
— Babciu, to nic... Drasnęła mi tylko kula trochę skórę... Niech babcia będzie spokojna.
Ale wtem siły go opuściły i blady pochylił się na poduszki.
Starościna usiadła, nie mówiąc nic, i płakała. Milczeli wszyscy. Aż po chwili, gdy się Henryk ocucił i coś przebąknął, gdy wszyscy już nie wiedzieli, co począć, aby staruszce oszczędzić smutnego widoku, ksiądz Kulebiaka zbliżył się do jej ucha i oświadczył, że choremu doktór nakazał spoczynek i że go z Julkiem samego wypada zostawić.
Posłuszna starościna pocałowała go w głowę, błogosławiąc i oblewając łzami, wstała i zrezygnowana dała się nazad prowadzić. Krótki ten przeciąg czasu tak ją jednak osłabił, iż zaledwie do salonu swego doprowadzona, w krześle osunęła się i niemal omdlała. Cesia i Piotruska zajęły się trzeźwieniem, cuceniem, a klucznica, wierząca w wielką potęgę kawy, zmusiła staruszkę do wypicia jej kilku kropel. Ksiądz Kulebiaka musiał śpieszyć do domu.
Tak rozpoczął się ten dzień fatalny dla dworu w Zawiechowie, który miał za sobą wiele i różnych następstw pociągnąć. Julek, który pozostał przy bracie, nie chcąc go odstąpić na chwilę, tak dalece nie był wtajemniczony w całą tę nieszczęśliwą sprawę, że wiedząc o miłości Henryka i o jego wycieczkach ku Błotkowu, wcale się nie domyślał, jak daleko zaszły stosunki. Henryk mu dopiero teraz szepnął, nieporządnie opowiadając, jak się to stało.
W istocie wina jego mniejsza może była, niż się na oko zdawało. Matka, de domo Motowidłowska, nie chciała na żaden sposób wydać córki za Mazurowicza, do którego, choć był bogaty, krewni jacyś w kapotach, a nawet w siermięgach, jak słychać było, przyjeżdżali. Henryś bardzo się pannie podobał, a panna była płocha i oprócz niego podobało się jej wielu. Ojciec bronił Horyszkowi przystępu do domu, ale matka ułatwiała widzenia się z córką i opiekowała się tym romansem. Ona to poddała myśl wykradzenia, a Henryk nie wątpił, iż dobry, kochający ich ksiądz Kulebiaka da się do ślubu namówić. We dworze błotkowskim ścierały się ze sobą wpływy pani i pana; ona i on mieli swych zauszników i szpiegów. Pomimo największego starania o utajenie przygotowań, w chwili prawie gdy Henryk pannę z domu przez ogród wyprowadzał, ludzie podpatrzyli to i panu donieśli. Mazurowicz tego wieczora nocował właśnie we dworze. Stary, rozwścieczony, kazał mu jechać ze sobą i w pogoń się rzucili, gdy tylko konie zaprząc zdołano. Widzieliśmy tragiczny koniec tego wypadku. Skutków jego niepodobna było obrachować.
Nazajutrz, przez ludzi z probostwa i z miasteczka, przez zakrystjana, którego zaprowadzono na piwo, w miasteczku wiedziano wszystko. Nie mogło się to utaić i dlatego, że odebrawszy córkę, stary Sławczyński, który się uczuł słabym z gniewu, potrzebował wypocząć. Zajechał więc, wprawdzie nie do Szmula, gdzie się najwięcej osób zbierało, tylko do Mortchela dziegciarza... ale i tu ludzie rozbębnili całą historję i dostrzeżono płaczącą pannę, słyszano gniewne wykrzykiwania Sławczyńskiego.
Sądy ludzkie różne były, więcej się jednak litowano nad Henrykiem, niż nad ojcem i Mazurowiczem, który przyjaciół nie miał. Śmiano się i zakładano, czy narzeczony kradzioną pannę porzuci, czy się z nią ożeni — czy panna Hanna oprze się zaślubinom, czy na nie zezwoli. Mała mieścina, której pokarm tak osolony i pieprzny rzadko się przytrafiał, przez cały dzień uspokoić się nie mogła. Na rynku stawali ludzie kupkami i niestworzone prawili rzeczy. Utrzymywali niektórzy, iż Henryk był tak niebezpiecznie postrzelony, że wyżyć nie może; iż babka, dowiedziawszy się o tem, mocno na zdrowiu zapadła; że miłość ta zapewne dwie weźmie ofiary. Najmniej zdawało się to obchodzić starego Sławczyńskiego, który tak pragnął zemsty, iż gotówby był pałac w Zawiechowie na cztery rogi podpalić i wszystkich jego mieszkańców razem z nim z dymem puścić.
— Paskudne gniazdo! — wołał. — Bodaj do nogi wyginęli!
Doktór Hordziszewski, choć, jak mówiliśmy, nie miał dla biednej rodziny szczególnego nabożeństwa, dał dowód nadzwyczajnej gorliwości. Przyszedł zaraz zrana opatrzyć znowu chorego. Przy łóżku jego zastał pannę Cecylję. Pierwszy to raz widział ją po latach wielu. Miała czas odzyskać przytomność, panowanie nad sobą i z energją wzięła się do czynu, dzieląc troskliwość swą pomiędzy babkę i brata.
Krótka rozmowa ze starym doktorem, który w niej spodziewał się znaleźć płochą i roztrzepaną dzieweczkę, a spotkał kobietę wykształconą, odważną i dziwnie przytem piękną, co zawsze uroku dodaje — wprawiła zimnego eskulapa w zachwycenie. Słuchał, zdumiewał się i uczuł takie dla niej poszanowanie, iż trochę rubasznie zaraz się jej z niego wyspowiadał. Cesia uprosiła go, aby zszedł do babki i o stanie jej, który ją trwożył, naocznie się przekonał. Hordziszewski był posłuszny.
Starościna wysoce szacowała doktora, ale go nie lubiła. Był dla niej za szorstki, nadto ostro wypowiadał prawdy niemiłe; ale tym razem za Henryczka i staranie około niego gotowa go była po rękach całować. Hordziszewski pulsu dotknął, przypatrzył się staruszce i zalecił coś uspokajającego, sam zaś najlepsze jej dał lekarstwo, bo z uśmiechem i lekceważeniem odezwał się o ranie Henryka.
— Eh, to tam niema nic! — rzekł. — Niech pani będzie spokojna. Wyliże się prędko. Młoda i zdrowa krew, niczem nie zakażona, powietrze wiejskie, wiosna, starania siostry... prędko mu zdrowie powrócą, życzę tylko nie martwić się i być o niego spokojną. Ja ręczę... Nawet przypadek ten nie będzie dla panicza bez korzyści, bo się trochę ustatkuje, a to dobrze.
To mówiąc, w rękę staruszkę pocałował i odszedł. Cesia zaprosiła go jeszcze do swojego pokoju, aby na wypadek i dla Henryka co zapisał, i dla staruszki. Tu chciała mu coś od siebie ofiarować, ale doktór aż się pogniewał.
— Nie wezmę! — zawołał. — Starościna dać nie ma co, a pani ze swojego ciężko zapracowanego grosza gdybyś mnie miała opłacać, udławiłbym się nim. Ja familji nie mam, a pieniędzy wiele nie potrzebuję, niechże usłużę tu dla miłości ludzkiej. To mi wolno i tem się obrażać nie trzeba.
Rzekł i wyszedł, nie dając już mówić ze sobą.
Na Cesię spadł teraz ciężar dozoru dwojga chorych; nie można się bowiem było łudzić. Starościna, nawykła do biednego ale jednostajnego życia, uczuła się nagle doznanym strachem i wzruszeniem tak osłabłą, iż ku wieczorowi trzeba ją było zaprowadzić przed czasem do łóżka i — co najgorszym u niej było znakiem — zamiast długich pacierzy, zmówiła króciutkie tylko, położyła się i zasnęła zaraz. Sen, przerywany tylko jękiem i rzucaniem się, trwał całą noc bez przerwy, przeciągnął się długo na ranek... i Hordziszewski, przyszedłszy rano, znalazł stan niedobrym. Senność i nudności oznaczały aż nadto wyraźnie lekki atak do głowy, a radzić na to, przy późnym wieku pacjenta — trudno. Wstała starościna około południa, ociężała, zapominająca się, z rodzajem gorączki... zmieniona więcej na duchu i przytomności, niż na twarzy.
Piotrusia już jej na chwilę nie odstępowała, a Cesia to siedziała przy Henryku, to zbiegała o nią się dowiedzieć. Henryk także dostał gorączki, zwykłej przy ranie, gwałtownej bardzo; ale na tę łatwiej zaradzić było. Po utracie krwi nastąpiło osłabienie, rana jednak znajdowała się, jak mówił Hordziszewski, w stanie pożądanym. Poszarpanie mięśni tylko wróżyło, że może długiego potrzebować starania.
W kilka dni potem w sąsiedztwie opowiadano sobie pocichu, iż Sławczyński stary, nie szczędząc starań, wyrobić sobie potrafił indult, a Mazurowicz nie wahał się pannie Hannie podać ręki do ołtarza. Ponieważ stary kanonik właśnie na nogi był chory, indult wyrobiony został na imię księdza Kulebiaki. Dowiedziawszy się o tem, wikary, który wcale takiego rozwiązania się nie spodziewał, stanął jak osłupiały. Sam Mazurowicz mu przywiózł indult, prosząc o przybycie do Błotkowa.
Chłopak był do zdrowego parobka, dobrze wykarmionego, podobniejszy, niż do kawalera. Wypadek zdawało się, że na nim najmniejszego nie uczynił wrażenia. Ksiądz Kulebiaka wiedział dobrze, iż tu z uwagami występować niebardzo wypadało, gdy rodzice tak ułożyli, a panna zgadzać się musiała, wszakże po chwili zdumienia, ze szczerością swą zwykłą, zwrócił się do Mazurowicza.
— Nie moja to rzecz, ale czyś się asindziej zreflektował dobrze? — zapytał.
— Albo co? — odparł chłodno narzeczony.
— Panna bo waćpana nie chciała.
— Eh, co tam panna, mój ojcze... co tam panna! U panien przed ślubem w głowie porządku niema... to się zładzi.
— Ja jednakże zapowiadam, że panny o dobrą i nieprzymuszoną wolę pytać będę wyraźnie, bo mi tak każe sumienie, gdym ją z innym widział uciekającą.
— To co? — zawołał Mazurowicz. — Może się i zadurzyła w tamtym; ale ja swojego pewny jestem... co komu do tego!
— A cóż to będzie za pożycie? — spytał wikary.
— Takie, jak i innych. Ja się tam gachów nie boję. Ten dostał dobrze w udo, to mi się nie posunie, a na drugich też znalazłbym sposób. Panna mi się podoba, bo ładna... posag dobry, ojciec mnie lubi, to cóż ja tu mam w delikatności się bawić? Ja, choć szlachcic, człowiek jestem prosty i w romanse się nie wdaję.
Sucho i dziko rozśmiał się, kończąc, Mazurowicz. Ksiądz z podziwieniem na niego popatrzył. Cóż miał mówić? Zabrał się z zakrystjanem i pojechał do Błotkowa.
W progu go spotkał stary Sławczyński, paradnie wystrojony i dobrej myśli. O poprzednich wypadkach mowy nie było. Weszli do dworu, który był mieszaniną elegancji de domo Motowidłowskich i braku gustu, jaki Sławczyńskiego odznaczał. Pani sama wyszła strojna, dumna, z miną melancholiczną, ale zrezygnowaną. Na zięcia patrzyć nie chciała. Wikary spodziewał się przy egzaminie płaczów panny; ale nad wszelkie oczekiwania znalazł ją energiczną jakoś w osobliwy sposób, wyzywającą, szyderską niemal i spozierającą na przyszłego męża, jak na ofiarę.
Po kilka razy pytał z naciskiem, czy nie była przymuszona. Odpowiedziała, że teraz do ołtarza idzie z dobrej i nieprzymuszonej woli. Mazurowicz miał to za zwycięstwo, ojciec wąsa kręcił, matka wzdychała, a wikary instynktowo czuł w tem niepoczciwą chęć zemsty.
Przy ślubie panna młoda była piękna, ale straszna; oczy jej błyskały jakby gniewem i niecierpliwością. Ślub był niby wyzwaniem do walki, a Mazurowicz, mimo pozornej siły, wyglądał zawczasu na zwyciężonego.
Wiadomość o małżeństwie tem zamknęła usta złośliwym, innym je otwarła. Sławczyński, aby pokazać, że sobie z tego wszystkiego drwi, jeździł po sąsiedztwie i mówił o wypadku otwarcie, dodając, że córkę porwano, mimo oporu, gwałtem i że ci zubożeli Horyszkowie dla pieniędzy to zrobili.
Jakkolwiek pan marszałek Bolesław mieszkał o mil dziesięć i mocno był urzędowaniem zajęty, wprędce doniesiono mu o wszystkiem. Opowiadanie niezupełnie było wierne, przesadzone trochę, lecz wogóle malowało wypadek i pobudki, jakie były. Z Zawiechowa nikt do niego nie pisał, obcy pośpieszyli z tym przysmakiem. Dotknęło to marszałka. Rozmyślał dwa dni... chciał jechać z początku; potem obrachował, że, zbyt jawnie biorąc stronę familji przeciw Sławczyńskim, popularności swej mógłby zaszkodzić. Wypadało mu pozostać neutralnym, a najlepszem na to tłumaczeniem było, iż mu nie dano znać, że mógł nie wiedzieć o niczem.
Tymczasem, gdy Henryk bardzo powolnie do sił i zdrowia przychodził, starościna codzień je traciła. Płakała, modliła się, a godzinami słowa od niej dopytać się nie było podobna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.