Resurrecturi/Część I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Jednego wieczora, gdy Cesia czytała starościnie „Drogę do życia pobożnego“, kroki śpieszne dały się słyszeć w przedpokoju. Piotrusia otworzyła drzwi, wejrzała przestraszona, dając jakieś znaki niezrozumiałe, i wpuściła do pokoju śpiesznie wchodzącego, słusznego, średnich lat, pięknego jeszcze i wiedzącego o tem, że był piękny, mężczyznę, który prawie biegiem, z uczuciem trochę teatralnie się objawiającem, podbiegł do starościny, witającej go ze wzruszeniem istotnem, otwartemi rękami.
Dziwne wrażenie czynił ten gość czegoś nieszczerego, wymuszonego. Gorączka i żywość, jaką objawiał, niepokoiła raczej, niż się udzielała drugim. Mógł mieć lat czterdzieści z górą, ale ślicznie był zachowany na swój wiek, twarz miał pełną, rumianą, uśmiechniętą, oczy niebieskie, łzawe, usta jakieś wysłodzone, wszystkie ruchy zalotnej kobiety, które w mężczyźnie rażą niemile. Wiek mało go zmienił i nadał mu tylko trochę powagi, a łysina podwyższyła piękne czoło. Był to oczekiwany siostrzan pani starościny, ów złotego serca, poczciwy Bolek, jeden z najpopularniejszych w obywatelstwie i najpowszechniej miłowanych ludzi.
Wpadłszy przeze drzwi, nie przeszedł, ale rzucił się ku starościnie, przypadając do rąk jej i nóg, które ściskać namiętnie zaczął. Staruszka się rozpłakała, całując go w głowę. Cesia, która go sobie ledwie przypomnieć mogła, wstała przygotowana do powitania jak z obcym; ale marszałek zwrócił się ku niej z serdecznym impetem długo powściąganej miłości braterskiej, rozpływając się w czułościach, komplementach i oświadczeniach.
— A! jakże ta zawsze śliczna Cesia cudownie nam rozkwitła, jakże bosko piękna i jakże szczęśliwy jestem, że mogę ją nareszcie widzieć, ja, co tak byłem ujrzeć ją spragniony! Ale ciocia nie uwierzy, doprawdy, co ja mam na głowie. Najprzód te drogie, kochane dzieci, potem to urzędowanie i obowiązki obywatelskie... nieustanne wymagania moich poczciwych, kochanych powietników... Ani chwili spoczynku, nigdy dnia wolnego... Ale powiedziałem sobie, bądź co bądź i niech się stanie, co chce, pojadę paść do nóżek cioci do Zawiechowa. Tak byłem spragniony, stęskniony...
Usta mu się nie zamykały, a oczyma ciągle mierzył Cesię, która, pomimo bliskiego pokrewieństwa, uczuła się wkońcu tem zmieszana.
W głosie, w mowie, w ruchach marszałka było coś tak dziwnie nadrobionego, wysilonego, że chciało mu się ciągle powiedzieć:
— Ale nie męczże się i daj spokój tej komedji.
Cesia, której prawy charakter brzydził się wszelkiem udawaniem i przesadą, doznawała przykrego uczucia, jak gdy się człowiek za kogoś wstydzić jest zmuszony.
Marszałek znać był tak nawykły do podobnego tonu i sposobu obchodzenia się z ludźmi, iż nie poczuwał się nawet do tego, że mógł być śmieszny dla drugich.
Siadł wreszcie, z Cesi nie spuszczając oka, poprawiwszy nieco podróżne ubranie, aż nadto wykwintne. Był to jeden z tych ludzi, których elegancja lubi błyskotki. Ręce miał ślicznych pierścieni pełne, zegarek uczepiony arcydziełem jubilerskiego kunsztu, szpilkę wielkiej ceny, guziki od koszuli rozmiaru małych talerzyków deserowych. Oczyma szukał zwierciadła po salonie, ale jedyne nad kominem nie odbijało nic wcale... uśpione będąc oddawna.
Cecylja od pierwszego kroku i słowa miała już dostateczne pojęcie o tym człowieku, którego znajomość nie wymagała studjów głębszych — objawiał się odrazu, jakim go natura na świat wydała.
— Z jakiem ja niewymownem uczuciem zawsze witam Zawiechów, — odezwał się, przyciskając do piersi z gracją kapelusz podróżny — ach, tego wysłowić nie mogę... Na widok kościołka, pałacu... łzy na powiekach poczułem.
— Poczciwe, złote serce — mruczała roztkliwiona starościna.
— Tym razem wzruszenie moje było jeszcze większe, niż kiedykolwiek, — mówił dalej — bom już wiedział, że poznam drogą kuzyneczkę, którą tak pragnąłem bliżej, lepiej ocenić, tyle o niej słysząc.
Cecylja oczy spuściła.
— Sześć lat niebytności.
— Tak, sześć lat, które mnie się wiekiem wydały — odezwała się, wzdychając, staruszka.
— A mnie przy pracy, mimo tęsknoty, zbiegły tak żywo — wtrąciła Cecylja.
— Kuzynka była zagranicą? — spytał marszałek.
— Przez całe lat dwa podróżowaliśmy z państwem S. Zwiedziłam z nimi Włochy, Szwajcarję, Niemcy, Paryż i Londyn — poczęła Cecylja, chcąc prostą opowieścią ostudzić nieco rozmowę.
— Prawdziwa opieka Boża nad sierotą — rzekła starościna.
— Jakże się to potem kuzyneczce nasz kraj wydał? — spytał marszałek.
— O! jak swój, jak rodzony, jak ten, do którego się nawet pod neapolitańskiem niebem tęskniło.
Rozmowa, w ciągu której ani na chwilę marszałek nie spuścił z oka pięknej kuzynki, co ją niezmiernie mieszało, trwała jeszcze chwilę, aż nadjechali Henryś i Julek, do których z wezbraną na nowo czułością porwał się marszałek.
— Te kochane moje chłopaki!
Ściskając, mało ich nie podusił. Szczęśliwy był, rozłzawiony niemal... nie mógł wyrazić, co czuł, a starościna unosiła się ciągle nad sercem tego poczciwego Bolka.
Gdy się to działo w salonie, naprzeciwko Piotruska, mając przyjmować gościa tak wielkiego znaczenia, ręce łamała w niepewności, co i jak dać panu, tak nawykłemu do wygód. Szczęściem na zapytanie starościny, czyby się kawy nie napił, marszałek oświadczył, że ją przyjmuje, i Julek pobiegł zadysponować ten napój, który ze wszystkich najłatwiejszy był do przygotowania — śmietankę miała Piotrusia taką, że się jej wstydzić nie potrzebowała — tackę postanowiła przykryć całą serwetką, aby jej nagość nie raziła. Ponieważ pora była spóźniona już, spodziewała się, że może marszałek wieczerzy się wyrzecze, a modliła się o to, aby mieszkania w pałacu nie przyjął. Lecz gdy staruszka mu je zaofiarowała, a Henryk oświadczył, że pokój swój wyporządził, marszałek, chociaż już zajechał był do Szmula, od którego przyszedł pieszo i rzeczy swoje tam rozpakować kazał, po pewnym namyśle, spojrzawszy na Cesię, przyjął gościnność ciotki.
Nie wszystkim to może wypadło na rękę, ale honor był wielki. Posłano do kamerdynera, aby się przeprowadził do pałacu. Nigdy też może czulszym, serdeczniejszym nie widziano marszałka, jak teraz, nigdy więcej ochoczym do rozmowy i wynurzającym się. Szczególniej ubolewał nad brakiem dozoru u siebie w domu, nad trudnością znalezienia osoby, któraby dzieciom jego matkę mogła zastąpić. Zdawał się niesłychanie o los tych biednych robaczków troskliwym.
Pomówiwszy trochę ze starościną, parą komplimentami zaspokoiwszy chłopców, ze szczególniejszą sympatją zwracał się ciągle do panny Cecylji, która, choć wdzięczna za nią, tak wkońcu była zmieszana i zmęczona może, że się wyślizgnęła z pokoju. Marszałek przysiadł się zaraz do starościny.
— Kochana ciociu! — zawołał. — Cóż to za urocze zjawisko ta Cesia nasza! jaka to dystynkcja, wdzięk, powaga!
— O, to nic jeszcze, — odezwała się staruszka — ale gdybyś wiedział, ile w tej główce rozumu, ile energji w tem sercu, jakie to poczciwe, dobre, poświęcające się dziecię! Bo, proszę cię, ona, której się najświetniejsze miejsca stręczyły, naprzykład u księstwa M., odrzuciła wszystko, aby tu ze mną przebyć smutnie czas jakiś w tej mojej biedzie i tęsknicy. Jakie to pracowite, niezmordowane...
— Jestem prawdziwie widokiem jej zachwycony — mówił marszałek.
W tej chwili Henryk i Julek wyszli z pokoju, a gość, westchnąwszy, kończył:
— Naco jej szukać cudzych bogów? Jabym był najszczęśliwszy, gdybym taką opiekunkę, nauczycielkę, zyskał dla moich dzieci! O, mój Boże!
Babka, trochę zdziwiona, podniosła oczy. Oboje na ten raz zamilkli. Staruszka pomyślała, że jużci dla siostrzenicy nie byłoby w tem nic ani dziwnego, ani zdrożnego; ale... żal jej było Cesi dla siebie.
Przed wieczorem marszałek się wymknął na miasto, dziękując za wieczerzę, i dopiero w godzinę dobrą powrócił. Siedziano jeszcze w salonie, a gdy rozchodzić się przyszło, używając przywileju kuzyna, gość zaszedł do pokoju Cesi. Tu nastąpiły nowe uniesienia nad mnóstwem rzeczy, z takim smakiem ułożonych, tak dobranych, i rozmowa, w której całą swej duszy tęsknicę starał się wylać marszałek, odmalować swe prace nieustanne dla dobra ogółu i t. p. Henryk i Julek zaczęli poziewać i wymknęli się na górę, nie mogąc wmieszać się do rozmowy. Marszałek pozostał, rozparty w fotelu, choć godzina była późna, choć Cesia kilka razy spoglądała na zegarek. Nieprędko, sam prawie utrzymując monologiem niewiele podsycaną rozmowę, pożegnał dosyć zakłopotaną kuzynkę, na której rączce złożył pocałunek gorący.
Rączka ta, którą mu dosyć niechętnie podano, posłużyła jeszcze za temat do nowych uwielbień. Był i nią zachwycony, bo rzeczywiście rękę panna Cecylja miała klasycznie piękną.
Gdy się drzwi za tym złotym Bolkiem zamknęły wreszcie, biedne dziewczę odetchnęło i rzuciło się w fotel, znużone, niespokojne, z uczuciem jakiegoś niesmaku, prawie wstrętu, choć sobie wyrzucała to, jak grzech.
Marszałek zwykle nie bawił w Zawiechowie dłużej nad godzin kilka. Rozliczne jego zajęcia urzędowe, niespodziane listy i t. p. zmuszały go zawsze tę najukochańszą ciocię żegnać nadzwyczaj prędko, choć mu tu dobrze było, jak w raju. Zdawało się więc, że i tym razem pewnie wylew czułości dłużej nie potrwa. Piotrusia, która u starego kamerdynera miała pewną wziętość, ostrożnie poszła się dowiadywać o dzień następny, dla zorjentowania się z obiadem. Pan Józef szepnął jej na ucho, iż prawdopodobnie cały dzień zabawią nazajutrz.
Rozmowa poufna między dwojgiem sług starych, co się znali jeszcze za gorętszych czasów, gdy panna Marjanna była zachwycającą subretką, a pan Józef ślicznym chłopakiem, gdy po kątach kradło się całusy — rozmowa ta była nadzwyczaj szczera i otwarta. Stary pan Józef śmiał się.
— Jabym nie zaręczył, — rzekł zcicha — żebyśmy i dłużej nie zabawili. — Ja go znam, mój miły Boże, lepiej, niż siebie samego. Gęba mu się nie zamykała, tak pannę Cecylję chwalił. To bałamut, jakiego świat nie widział. Wdowiec, dzieci ma, łysy, a zobaczy pani Piotruska, że będzie smalił do niej cholewki.
Klucznica odskoczyła oburzona, żegnając się znakiem krzyża świętego.
— Wstydźże się oto takie herezje prawić! — odparła. — A toć krewni między sobą... niechże Bóg uchowa.
— Eh, — rzekł spokojnie Józef — po ludziach to chodzi... Ale ba! A u mojego marszałka co na placu, to nieprzyjaciel... strasznie romansowy.
— To niechby się żenił — z oburzeniem dodała Piotruska.
— A co tu pomoże ożenienie? Nieboszczka pani, świeć Panie nad jej duszą, trzymała go dobrze... a co to pomogło? Z urzędu jeździł i po wszystkich dworkach panny bałamucił, że już o ekonomównach nie mówię, bo...
Tu Józef splunął, a Piotruska się namarszczyła.
— Żeby mu zaś tu coś takiego do głowy przyszło, — dodała — temu nie wierzę.
— Hę, hę! — rozśmiał się Józef — zobaczycie.
Pomimo niedowiarstwa Piotrusi, uderzyło ją to, że nazajutrz zrana marszałek, wyświeżony, wyperfumowany, przyszedł najprzód do panny Cecylji, która na widok jego poważniejszą przybrała postać niż zwykle i przywitała go bardzo chłodno.
Podczas kawy, podanej u starościny, Cesia była w ogrodzie. Boleś dla cioci czulszy był, niż kiedykolwiek, w dowód czego nawet zaległą pensyjkę jej wypłacił i po dłuższej rozmowie oświadczył starościnie, iż namyśliwszy się dobrze, mógłby pannie Cecylji warunki pobytu w swoim domu uczynić bardzo korzystnemi.
— Ciocia dobrodziejka nie uwierzy, co to jest na obcych się spuszczać, dzieci oddać ludziom, nie mającym serca, wprowadzać do domu osoby nieznane. Nieustanna troska. Ja ciągle w rozjazdach, Cesia byłaby dla nich opiekuńczym aniołem. Cóż może być stosowniejszego, jak opieka kuzynki, a dla mnie byłoby to uspokojeniem.
Mówił długo, a że starościnie prawie wszystko wmówić było można, choć zrazu myśl ta dziwną się jej trochę zdawała, wzięła ją do serca. Marszałek obowiązywał się powiększyć cioci swą pomoc o tysiąc złotych, pannie Cecylji płacić pięćset rubli i zostawić jej swobodę pani domu. Było to tak ponętne dla biednych ludzi, iż staruszka oprzeć się nie mogła.
— Czekajże, proszę cię, — rzekła — po południu ja z nią o tem pomówię i ani wątpię, że przyjmie. Już spuść się na mnie; choć mi z nią rozstać się przykro, ale dla ciebie, co tyle czyniłeś dla nas...
Marszałek pośpieszył ucałować rączki i wpadł w nadzwyczaj dobry humor. Dzień dla wszystkich zszedł szybko i wesoło. Panna Cecylja mało się pokazywała. Ile razy znalazł się przy niej kuzynek, był nadzwyczaj czuły i nadskakujący.
Po obiedzie, tak jak w planie było, starościna sama z wnuczką została.
— Moja droga Cesiuniu, — rzekła pocichu — ja ci coś mam powiedzieć, tylko nie bierz tego ze złej strony, nie tłumacz sobie oziębłością. Ja z tobą jestem o tyle szczęśliwa, o ile tylko być mogę, ale... dla ciebie otwiera się daleko piękniejsza perspektywa.
Cesia spojrzała niespokojnie.
— Ten biedny Bolek z dziećmi sobie rady dać nie może i chce zaprosić ciebie do swego domu, abyś je wzięła w opiekę. Ofiaruje ci pięćset rubli, a i mnie także tysiąc złotych więcej. Będziesz u niego panią w domu... jak w raju.
Spojrzała na wnuczkę, która drżąca siedziała ze spuszczonemi oczami i milczała długo.
— Cóż ty na to? — zapytała staruszka.
— Byłoby to bardzo ślicznie, — odpowiedziała spokojnie Cecylja — ale ja się na siłach nie czuję. Potrzebuję wypoczynku. Postanowiłam przy babci jaki rok posiedzieć. Proszę, nie wypędzajcie mnie stąd.
Głos jej drżał. Starościna uczuła się przejętą; boleśnie jej się zrobiło. Wstała i rzuciła się jej na szyję.
— Cesiu, kochanie! któżby cię przymuszał. Ale mnie, przez miłość dla ciebie, zdawało się, że ci to będzie dogodne, przyjemne. Tyś do naszego ubóstwa nienawykła, a tam w domu dostatek.
— Babciu, mnie tu dobrze — zawołała Cesia. — Jeszcze się poznać nie dałam, ale się tu przydam... będzie nam lepiej wszystkim. Moja droga babciu, za nic, za nic w świecie! Nie nakłaniajcie mnie do tego, nie pojadę.
Stanowcza odpowiedź zamknęła usta staruszce; nie śmiała nalegać więcej, chociaż zakłopotana była, co temu poczciwemu Bolkowi odpowie. Przykro jej było zawód mu uczynić, postanowiła więc złagodzić odmowę i odłożyć na przyszłość nakłonienie Cesi.
Wkrótce zjawił się marszałek, obładowany łakociami i ciastkami, które przyniósł z miasteczka; lecz póki Cecylja była w pokoju, mówiono tylko o rzeczach obojętnych. Starościna umyślnie jej powierzyła coś, aby się mogła z Bolkiem rozmówić. Z twarzy jej domyślał się już nienazbyt pomyślnej odpowiedzi.
— A cóż? — spytał, przysiadając się. — Mówiła ciocia z Cesią?
— Trochę, — odparła starościna — ale z nią obcesowo nie można. Ja ją znam. Daj mi czas, ja powoli ją do tego skłonię. Myślę, że możeby wypadało, abyś ją i chłopców na jaki tydzień zaprosił. Zobaczyłaby dzieci, poznałaby dom...
— Ale bardzo chętnie! — zawołał marszałek.
— Tylko powoli, powoli, — przerwała starościna — nie naglij, nie gorączkuj się. My to zrobimy, zobaczysz.
Marszałek pocałował ją w rękę. Wchodząca Cesia, która się domyślała treści rozmowy w czasie niebytności swojej, znalazła kuzynka w nadspodziewanie dobrym humorze i odetchnęła swobodniej. Przysiadł się do niej marszałek ze zwykłej treści opowiadaniami o sobie, gdyż, skutkiem nałogu, o kim i o czem innem, jak o sobie, mówić nie umiał. Panna Cecylja była trochę weselsza i ostrożnie żartowała sobie z niego. Przybywający też chłopcy ożywili towarzystwo, szczególniej Julek, bo Henryś był ciągle smutny, zatopiony w sobie i niespokojny. Cesia napróżno usiłowała go z tego usposobienia wyprowadzić. Coś mu na sercu i duszy ciążyło.
Spodziewali się wszyscy, że marszałek, dla którego czas był tak drogi, wieczorem pożegna ciocię i nazajutrz zpowrotem do zajęć swych urzędowych wyruszy. Lecz ożywiony bardzo, tak się tu jakoś dobrze znajdował przy ukochanej cioci, iż postanowił część jeszcze dnia następnego pozostać, za co mu starościna najczulej podziękowała.
— Tu przynajmniej człowiek wytchnie trochę i o wszystkich troskach zapomni, — mówił Bolek — a mnie się to tak rzadko zdarza, bym sercu mógł dogodzić.
Cały wieczór najwięcej znowu mówił z kuzynką, opisując jej dom swój, życie i wtrącając nieznacznie nadzieję, że ona kiedyś z braćmi zechce go może odwiedzić, czem go prawdziwie uszczęśliwi.
Panna Cecylja nic nie odpowiedziała.
— Ja konie przyślę, rozstawię, — dodał marszałek — wybiorę taki czas, żeby nam żaden obcy gość nie zamącił familijnej tej uroczystości, bo to dla mnie będzie prawdziwa feta! Panna Cecylja zobaczy mój domek, ogród, okolicę... która, sądzę, że jej się podobać powinna.
Julkowi bardzo się ten projekt uśmiechał; Henryk, jak zwykle, chodził posępny i zamyślony.
Tegoż wieczora, po rozstaniu się ze starościną, odprowadzając Cesię do jej pokoju, wcisnął się do niej pan marszałek i, niby odniechcenia, na chwilkę zasiadł w fotelu, a pozostał z godzinę. Tematem pogadanki było jego serce, które nigdy w życiu nie zostało zrozumiane, ocenione... jego czułość, której się tyle napróżno wylało, marzenia młodzieńcze, ścigające go teraz jeszcze, pragnienie cichego szczęścia. Wzdychał, gładził łysinę, był melancholiczny, szukał oczów i wejrzenia Cesi, ale się z niemi spotkać nie mógł.
Znajdował ją dziwnie zimną i ostygłą i zapytał, czy ona marzeń podobnych nie przechodziła. Spojrzała mu w oczy surowo.
— Kochany kuzynie, — rzekła — wy szczęśliwi, którym nie zbywa ani na powszednim chlebie, ani na obmyślanej przyszłości, możecie latać w obłoki za widmami marzeń... ale nam to wzbroniono. Powiedz mi, za kogobyś mnie miał, gdybym, patrząc na tę moją biedną, znękaną staruszkę, na dwóch braci, błąkających się bez celu po tym ciasnym świecie naszej parafji, sama sierota... bez jutra... rozmarzała się takiemi poezjami życia?
Marszałek zmieszał się nieco.
— Ale, mój Boże, — zawołał — to nie przeszkadza kochać, marzyć i osładzać sobie rzeczywistość ideałami choć we snach. Ja ciocię także kocham bardzo, ale jej położenia, do którego nawykła, nie widzę tak bolesnem. Osładza je taka miła i dobra, a przywiązana rodzina. Co się tyczy chłopców... z ich imieniem i powierzchownością, przy poczciwych sercach — możnaż się tak bardzo o przyszłość troskać? A kuzynka... kuzynka masz ją przed sobą, jaką zechcesz, bo się o twoją rękę dobijać będą.
Cesia rozśmiała się smutnie.
— Ja, — rzekła — inaczej widzę jakoś to wszystko, a o sobie, wierz mi, kuzynku, najmniej myślę. Tymczasem trzeba radzić babce i braciom.
— Ale cóż kuzynka im poradzić możesz? — spytał marszałek.
— Nie wiem jeszcze, — odezwało się dziewczę — zobaczymy. Za krótko tu jestem. Otwarcie tylko powiem, że dobrzy, poczciwi moi braciszkowie próżnują.
— Ale cóż robić mają? — zdumiony podchwycił z dobrą wiarą marszałek. — Horyszkom nie wypada iść w służbę, ani się lada czem zająć.
— Lada czem, byle zająć! — przerwała Cesia żywo.
Marszałek zamilkł trochę.
— Im tego nie możesz mieć za złe, to przecie jest życie całej naszej młodzieży. Cóż szlachcic ma robić, jeśli do wojska nie pójdzie? Pobawią się, polatają, pożenią potem, no, i będą gospodarowali.
Cecylja zamilkła i spojrzała na zegarek. Kuzynek, dostrzegłszy to, wstał z fotelu.
— Droga kuzynko, — rzekł — mogę się pochlubić przywiązaniem do całej rodziny, ciocia oddaje mi w tem sprawiedliwość. Kocham Zawiechów cały, ale dziś jest on dla mnie droższy jeszcze, niż dawniej, gdym bliżej poznał kochaną kuzynkę, dla której czuję niewysłowioną sympatję. Ach, gdybym choć setną część jej mógł pozyskać!
Mocno zarumieniona Cesia, której rękę pochwycił i trzymał, obróciła to w żart i powiedziała co najprędzej dobranoc.
Zaledwie wyszedł, gdy Piotrusia, która bodaj pode drzwiami czatowała, wsunęła się, jakby przestraszona czemś i wzruszona.
— A co? jedzie on jutro, czy nie? Jak Boga kocham, jeszcze parę dni, to ja tu trupem padnę — zawołała.
— Nie wiem; zdaje mi się, że ruszy jutro po obiedzie.
— Po obiedzie! — tragicznie łamiąc ręce, z wyrazem strapienia powtórzyła Piotrusia — po obiedzie! A na obiad co ja mu dam? Chyba kurę, i to tę, co mi nieść zaczęła.
Uśmiechnęła się Cesia i wcisnęła jej na pociechę w dłoń kilka złotych, aby o pieczyste nie potrzebowała się frasować.
Oprócz starościny może czuły marszałek, po całych dniach mówiący o sobie, wszystkich znużył wielce. Henryk wysuwał się często, Julek ziewał, a Cecylja, z głową zwieszoną nad robotą, nie słuchała już nawet. Nie było go czem zająć i zabawić, bo go nic, oprócz niego samego, nie interesowało. Jakkolwiek parę dni, spędzonych w Zawiechowie, poświęcił szczególniej nawracaniu kuzynki, nie czuł, żeby w tem znaczny postęp uczynił, lecz nie tracił znać nadziei, bo raz jeszcze prosił starościny, ażeby mu Cesię namawiała, co ona najuroczyściej przyrzekła. Po obiedzie i kawie konie zaszły i Cecylja odetchnęła lżej, gdy po pożegnaniach najczulszych ujrzała marszałka, oddalającego się nareszcie.
Nie na tem koniec był przecie. W pokoju swoim znalazła list od kuzynka, widocznie z wielkiem staraniem wystylizowany, w którym urzędownie proponował jej dom swój, opiekę nad dziećmi i klucze gospodyni domu. Rzuciwszy nań ledwie okiem, zmięła go i zasunęła między niepotrzebne papiery, ale łza zakręciła się jej w oku.
Babka, wierna swojemu przyrzeczeniu, od tego wieczora, rozczulona wielce pobytem Bolka i uczynionemi przez niego ofiarami, poczęła nawracanie Cesi. Dozwalając mówić staruszce, nie sprzeciwiając się jej wcale, Cesia słuchała bardzo cierpliwie, a naglona pytaniami, odpowiadała tylko, że jej w Zawiechowie najlepiej.
— Babcia mnie przecie nie wypędzi.
Starościna kończyła wtedy uściskiem i milczeniem. Biedna staruszka chciałaby wszystkim dogodzić i usłużyć, nie wiedząc dobrze, co radzić, a co odradzać. Namowy jej jednak niczemby były jeszcze, gdyby jakimś dziwnym sposobem Piotrusia nie dowiedziała się o projekcie, a że, mimo drwin starego Józefa, nic w tem znowu zdrożnego nie widziała, wzięła więc na siebie popieranie marszałka i starościny. W duszy, choć kochała Cesię, zaczynała się jej obawiać i wyrozumowała sobie, że to czyni dla jej własnego dobra, gdy w istocie trochę się jej pozbyć była rada. Panna Cecylja zaglądała po kątach, wymagała czasem jakiegoś niesłychanego porządku i czystości, a z każdym dniem nowe jakieś objawiała żądanie ulepszeń różnych, czego Piotrusia nie znosiła.
— Ale bo — mówiła sama sobie — kiedy jej tu u nas niekoniecznie, to dlaczegóż nie ma jechać do takiego domu, gdzie tylko, słyszę, ptasiego mleka braknie, bo Józef powiada, że tam zbytek, od bażantów i od kuropatw na powszedni dzień. Niechajby my sobie spokojni zostali, jak bywało... Nam tu ze wszystkiem dobrze, byle nikt głowy nie mącił.
Przejęta tem przekonaniem i pewna, że kuzyn bliski nie może się kochać w krewnej, boćby to było obrazą Boską, Piotrusia z naiwną niezręcznością, która jej się wydawała mistrzowską sztuką, codzień prawie zachwalała Cesi marszałka, jego dostatki, dom i usiłowała obudzić w niej politowanie nad sierotkami. Niecierpliwiło to trochę pannę z początku, ale później już pozwalała jej prawić, co chciała. Czasem tylko rzuciła z uśmiechem:
— Piotrusiu, ty się mnie chcesz stąd pozbyć.
— A, jaka bo panienka niedobra! zaraz pozbyć! A jaż nie dla czyjego przecie dobra to mówię.
I na tem się kończyło.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.