Resurrecturi/Część I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Od dwóch dni spodziewano się w pałacu powrotu panny Cecylji; pokój jej, obok sypialni babki, gotów był na przyjęcie, o ile Piotruska i chłopcy oporządzić i przyozdobić go mogli. Na chęciach im nie zbywało, ale zmysłu i nawyknienia do podobnej pracy nie mieli. Gdy powynoszono graty i zamieciono z większego, a pyły własnoręcznie pościerała klucznica, wywietrzywszy trochę — spojrzała na dzieło swe i nawykła będąc do zaniedbanych mieszkań, w których wszyscy tu żyli jakoś, nie czując zabrukania i nieładu, Piotruska uznała, że już pokój gotowy.
Wtem nadszedł Julek, popatrzył... i jakoś mu się zdawało, że cośby tu jeszcze uczynić można więcej, choć dokładnie sprawy sobie zdać nie mógł, co mianowicie.
Obejrzał się raz i drugi.
— Piotrusiu, serce moje, — rzekł — z biedy to może już i skończone wszystko, ale patrzajżeno, przez okna nic nie widać, takie brudne.
— Co? co? — zapytała Piotruska — a cóż pan Juljan chce? Okna myć, czy co? Widziana to rzecz? Starościna dwadzieścia lat w swoim pokoju okien myć nie daje. Kto na wsi okna myje? A kogo ja tu do tego wezmę? Słyszana rzecz, okna myć! Zechce panienka wyjrzeć na ogród, to sobie otworzy.
Julek ramionami ruszył i spojrzał na podłogę, także domagającą się wody i wiechcia.
— No, a posadzka, Piotrusiu?
Klucznica popatrzyła z uwagą. Lat kilka była nietykana. Niegdyś piękna, taflowa, ozdobna, wydawała się jakby pociągnięta szarą farbą jakąś.
— No, podłogę to każę wyszorować, — rzekła, — choć to z tego więcej wilgoci niż wszystkiego, i to się zaraz znowu zabruka, że i znaku nie będzie.
Po wymyciu podłogi, przyszedłszy na inspekcję, Piotruska zapomniała, że to jej Julek doradził i winszowała sobie, że na tę szczęśliwą myśl wpadła.
— Posadzka jak w prawdziwym pałacu — mruknęła.
To ją zdecydowało, że, mimo zupełnego odwyknienia od podobnej czynności, okna też wymyć kazała i rada była z tego.
Henryk z Julkiem poszli znowu zrana obejrzeć pokój siostry: wyglądał wcale ładnie. Łóżeczko sami wytrzepali, pawilon zdjęli, aby z niego pył wiekuisty otrząsnąć. Henryk biurko niezamykające się zamienił na inne, staroświeckie, które u niego stało na górze i znalazł gdzieś parę starych obrazów, dla przyozdobienia ścian. Julek pomyślał o kwiatach i pobiegł do ogrodu wiązać bukiety.
Na pomieszczenie ich Piotruska w komórce znalazła dwa wazony z saskiej porcelany, wprawdzie mocno nadwerężone, ale stawiąc je stroną stłuczoną ku ścianie, wcale tego widać nie było. Ponieważ drzwi do sypialni starościny zostały odryglowane, staruszka się też przywlokła zobaczyć, nad czem to tam tak chłopcy gospodarowali i stanęła zdumiona w progu. Piotruska znalazła nawet jakieś firanki w wielkie kwiaty. Oczom staruszki, nawykłym do zaniedbania, jakie panowało w pałacu, ten pokoik wyświeżony, jasny, czysty wydał się cudem prawie. Załamała ręce starościna; lepsze się jej przypomniały czasy i płakać zaczęła. Nędza i opuszczenie dla niej były środkiem zatarcia i zapomnienia przeszłości.
Po chwili jednak, otarłszy łzy, zaczęła się przechadzać po pokoju, dotykać sprzętów, stawać przy każdym z nich zamyślona. Wszystkie były jej znane; szukała w pamięci, gdzie i w jakich chwilach życia je widziała. Biurko stało u synowej, wazony na kominie w paradnej sali na górze. Naówczas dawano jeszcze bale i tłumy napełniały pałac zawiechowski. Uściskała milcząc Piotruską, popatrzyła jeszcze, jakby obłąkanemi oczyma, i pośpieszyła schronić się znowu do swojego ciemnego i smutnego kąta. Tam jej było najlepiej, tam nędza teraźniejsza powoli usłała sobie gniazdo dla niej stosowne. Żadna resztka dostatku tam nie gniotła.
Pierwszego dnia chłopcy obaj wyszli na spotkanie Cecylki. Pozostali do późna na poczcie i nie doczekali się jej. Julek wniósł, żeby pójść do Szmula do restauracji i zagrać w bilard. Resztę więc wieczora spędzili tu w nieciekawem towarzystwie pana sekretarza i dwóch kancelistów.
Nazajutrz odnowiła się pielgrzymka na pocztę. Siedli na ławie w dziedzińcu, pozapalali cygara i przesiedzieli tak znowu do wieczora... a że nikomu nie powiedzieli, gdzie poszli, byliby tu może nie wiedzieć jak długo na gawędce pustej przesiedzieli, gdyby w dziedzińcu nie zjawił się pocztyljon, prowadzący trzy konie w ręku i na zapytanie poczthaltera, kogo przywiózł, nie odpowiedział: „pannę do pałacu“.
Henryk i Julek, jak studenci, porwali się na wyprzódki lecieć i zdyszani wpadli, gdy Cecylja jeszcze u nóg starościny klęczała, a babka płakała, nie mogąc przemówić słowa. Piotruska stała obok, ze szklanką wody wpogotowiu.
Jak burza wpadli chłopaki do salonu starościny, ale obaj stanęli wryci, zobaczywszy Cecylję, która powstała z ziemi i wyciągnęła ku nim ręce. Pamiętali ją szczupłą dzieweczką, zaledwie dorosłą, nieco opaloną, trochę dziką, a spotkali teraz cudownie piękną jakąś postać pańską, nacechowaną wdziękiem, jakiego na wsi nigdzie nie spotykali, imponującą blaskiem i powagą. Henryk stał, nie śmiąc się zbliżyć do niej.
Nareszcie rzucili się ją ściskać.
— Myśmy czatowali dwa dni na poczcie, a tyś nam się wymknęła — rzekł Julek. — Chcieliśmy cię w triumfie przyprowadzić do babci!
Babka z za łez patrzyła smutnie na ten obrazek, na grupę, złożoną z trojga rozkwitłych młodości — bezdomnych, osieroconych i skazanych na steranie się między ludźmi. I, co oschły łzy, to znowu na powieki jej wracały.
Cecylja była blada, wzruszona, ale mężna; udawała wesołość, ażeby pokryć rozrzewnienie. W oczach jej tylko malował się jeszcze strach jakiś, gdy się obejrzała po pokoju babki. Przed sześciu laty nie było tu już wytwornie; ale teraz, gdy oczy jej nawykły do zbytku, elegancji, do wyszukanego porządku innych krajów i innego świata, musiało się to jej wydawać okropne. Wrażenie to tłumiła w sobie, aby się z niem nie wydać. Sama babka w swoim zabrukanym szlafroczku, Piotruska w przyodziewku mniej niż skromnym, nader wątpliwej czystości, obudzały w niej litość i przestrach razem.
Chłopcy za wszystkich byli roztrzepani i weseli — ona milcząca i smutna.
Zmierzchało się już, gdy koniecznie zażądali zaprowadzić siostrę do jej pokoju. Poszli więc i Cecylja znalazła go pełnym wspomnień swojego dzieciństwa, a bardzo miłym. Tu zniesiono już piękne dwa angielskie kuferki przybyłej, jej podróżną torbę i różne drobne przybory, które bardzo były proste, lecz chłopcy i klucznica przepychowi ich wydziwić się nie mogli. W istocie w tym jakkolwiek przystrojonym i dosyć świeżym pokoju, ale nieco spłowiałym i ze staroświecka wyglądającym, nowe te i błyszczące sprzęciki odbijały dziwnie i zdawały się urągać pałacowym pleśniom.
Piotruska patrzyła na nie ze strachem pewnym, myśląc, jak to ona panience, do takich zbytków nawykłej, potrafi w domu życie znośnem uczynić; chłopcy też zadumani stali. Cecylja, poczuwszy to wrażenie, wzięła się sama zaraz do rozporządzenia tłumokami, zawołać kazała towarzyszkę swą podróży i zawinęła się żywo, aby w przytykającej alkowie podróżne kuferki zachować. Obeszła potem swój pokój zadumana i wnet zabrała braci do babki, która z tej chwili korzystała, by odmówić dziękczynną modlitwę.
Radość, jaka wszystkich przejęła z powrotu panny Cecylji, byłaby większa jeszcze może, gdyby jej nie zatruwał niepokój o przyjęcie, o zakrycie przed nią tej nędzy, z jaką się tu wszyscy powoli zżyli i oswoili. Piotruska chodziła z kąta w kąt zadumana.
Zakłopotanie to przerwało przybycie księdza Kulebiaki, który, gdy tylko się dowiedział o powrocie wnuczki, pośpieszył, zakasawszy rewerendę, wprost przez pola od plebanji do pałacu. I on, wszedłszy, choć wiedział, kogo zastanie, olśniony tą pięknością i pańską postawą, trochę się okazał zmieszany.
Cecylja, starym obyczajem, przybiegła go w rękę pocałować.
— Jak Bóg miły! — zawołał wikary — gdyby tak gdzie indziej, nigdy w świeciebym panny Cesi nie poznał. Niech Bóg błogosławi! Na królową mi panna wyrosła.
Starościna pokiwała głową.
— Prawda — zawołała smutnie — jaka ona piękna! Mój Boże i jabym jej nie poznała.
— No, a ja, księże wikary dobrodzieju — odezwała się Cecylja wesoło — ja tak dobrze miałam w pamięci babcię i jegomości dobrodzieja, że na chwilębym się nie zawahała. Ksiądz wikary zupełnie mi tak wygląda, jak gdy Cesi małej obrazki za dobrze wyuczony katechizm przynosił; ani odrobineczki się i nie postarzał i nie odmienił.
— Ale, ale, komplimenta prawić nauczyła się jejmościanka na wielkim świecie — rozśmiał się ksiądz Kulebiaka. — Patrzajże, łysina jak patyna... włosy posiwiały i grzbiet się nawet wygarbił.
Ponieważ zmierzchało się mocno, Piotruska, mając przynieść światło, to jest zwykłą w mosiężnym lichtarzu świecę łojową, jakoś się zawahała. Była stara lampa, bardzo misterna, w której gęsi szmalec można było zużytkować. Palił się doskonale, lecz długi wypoczynek tego narzędzia oświaty i sam wreszcie niedostatek palnego materjału wstrzymały w zapędzie starą. Skończyło się na tem, że zamiast wczorajszej świecy, do połowy opalonej, z częściowo obnażonym knotem, wydobyła zupełnie nową i naprędce wystrzyżonym papierem szyję jej otoczywszy, wniosła ją do salki na komin.
O herbacie, do której może nawykła była panna Cecylja, mowy być nie mogło. Nikt jej w domu nie pijał; samowar był rozlutowany, cukier w ilości szczupłej, a natomiast dla chłopców i panny przygotowywała się wieczerza. Piotruska miała trochę soku wiśniowego przeszłorocznego, mogła więc wystąpić z kotletami z sokiem i kaszką drobną. Byłto wysiłek, ale przybycie panny Cecylji go usprawiedliwiało. Nie mówiła nikomu nieszczęśliwa Piotruska, ile się nagryzła zastawieniem stołu. Serwet dużych było dwie; jedna, niegdyś splamiona, która się nigdy wyprać nie dała, wyglądała szpetnie z tą rudą dużą plamą w pośrodku; druga, acz z wielkim kunsztem cerowana własnoręcznie przez Piotruską, która celowała w misternych naprawkach bielizny — pozostawiała wiele także do życzenia. Pomiędzy ową serwetą z plamą i serwetą z cerą, wybór był nader trudny, zważywszy jednak, iż pierwsza z nich, złożona wpół, plamą pod spód, dostatecznie stolik na cztery osoby okrywała — przyznano jej pierwszeństwo. Dalej szła kwestja talerzy, na których noże zostawiły ślady swego okrucieństwa. Wyglądały one jak pokiereszowani starzy żołnierze, nie należący nawet do jednego pułku. Musiano się sztukować głębokiemi, w niedostatku płaskich, a zbierana drużyna, poczynając od starej saskiej porcelany, z dziurkami na brzeżkach i kwiatkami zwiędłemi na łonie — kończyła się fajansem, który chorował na żółtaczkę. Kalibry były rozmaite. Łyżka srebrna prawdziwa pozostała tylko jedna dla starościny, reszta była pobielana i miejscami wyżółkła. Karafka jedna bez korka, którą na ten dzień piaskiem wymyto — i szklanek trzy, z których jedna rznięta, a dwie zielonkowate, dopełniały biednego kredensu pani Piotruskiej. Noże i widelce żelazne, solniczka fajansowa z głową lewka, bardzo smutną, wszystko to, ustawione na tacy czarnej, czekało chwili, gdy kotlety będą gotowe. Z temi obrachowała się Piotruska na trzy osoby, gdyż starościna nigdy nie jadała wieczerzy — ale rachunek jej popsuł ksiądz wikary. Ten tak się zagadał, że ani myśleć było można, by sobie przypomniał, że nie powinien objadać biedaków. Wieczerzę trzeba było dać, bądź co bądź, i jego na nią poprosić. Musiała więc dwa kotlety dorobić klucznica, kaszkę zostawiając do sumiennego podziału pomiędzy konsumentów. Dla wikarego potrzeba też było coś dać, oprócz wody; musiała więc posłać po butelkę piwa. Wydatek był stosunkowo wielki. Sposępniała biedna Piotruska. Ona sama ograniczała się kawałkiem chleba, resztką, jeśli, jaka została, i kawą drugi raz z fusów przyrządzoną, bez cukru. A od czegoż Pan Bóg stworzył kartofle, które, choć nie karmią, przynajmniej o głodzie zapomnieć dopomagają?
Gdy się to działo, naprzeciwko w pokoju żywa rozmowa zajmowała wszystkich. Dla panny Cecylji, po sześciu latach niebytności, wszystko tu było nowe. Dowiadywała się o losach ludzi, z których wielu poszło spocząć na mogiłki, inni rozpierzchli się po świecie, a reszta zmieniła się w różny sposób. Mówiąc, Cecylja przysłuchiwała się i przypatrywała braciom i trochę się jej serce ściskało. Chłopcy byli serdeczni, znać dobrzy, kochający, ale straszne wietrzniki i latawce. Rozmowa ani razu nie podleciała wyżej, jak ptaszę z podciętemi skrzydłami; świergocząc, ledwie się unosiła nad ziemią. Przytem, ile razy oko jej padło na ten straszny pokój babki, tak opuszczony, tak nędzny, rumieniła się i przyrzekała sobie, że potrafi wyprosić trochę czystości i porządku. Nikt tego tutaj nie znajdował dziwnem, co było w istocie przerażającem.
Z innego świata tu spadłszy, z sercem miłością dla swoich przejętem, u progu zaraz doznawała najprzykrzejszego z uczuć — litości dla tych, których czcić i kochać potrzebowała. Niktby był jednak ani się mógł domyślić ani dostrzec tych wrażeń, które świat inny nauczył młodą panienkę ukrywać na dnie duszy. Uśmiechała się do braci, przybiegała do babki... udawała szczęśliwą.
Wieczerzę zwykle, gdy ją dawano, przynoszono do pokoju starościny; stolik większy przed kanapą służył do niej. I tym razem sama Piotruska weszła z tacą i zastawą, nie chcąc się spuszczać na dziewczynę, która mogła jakie niezgrabstwo popełnić. Wikary, zobaczywszy talerze, przeląkł się i porwał do ucieczki; ale starościna, której Piotruska coś szepnęła mimochodem, zaczęła go prosić, aby został, Cecylja prośby swe dołączyła także, a chłopcy, u drzwi stanąwszy, oświadczyli, że choćby przyszło siły użyć, księdza Kulebiaki nie puszczą.
— A, rycerze wy moi, — rozśmiał się, rozprostowując swą olbrzymią postawę, wikary — was czterechbym jeszcze takich zmiótł, jak nic. Chrząszcze jesteście.
Panna Cecylja spojrzała zukosa na stół już nakryty i pobladła. Przez sześć lat nigdzie nic podobnego nie widziała. Była to najsmutniejsza w świecie, bo z resztek dostatku złożona zastawa. Talerze, szkło, karafka owa... czyniły na niej wrażenie bolesne. Na łzy się jej zbierało. Były to rzeczy drobne napozór, nic nieznaczące, a przecież dowodzące jakiegoś rozprzężenia, jakiejś rezygnacji, która już żadnego nie widziała ratunku.
Wikary dojrzał butelki z piwem, domyślił się, że była na jego intencję przyniesiona, wziął na stronę Piotruską i dał jej za to burę. Ten epizod także nie uszedł oka przybyłej.
Wyjąwszy to, że kotlety były przysmalone, wieczerza czyniła honor poczciwej Piotruskiej, a chłopcy zmietli ją do ostatniej kruszynki, podsitniemu nawet chlebowi nie przebaczywszy. Apetyt ich młodzieńczy świadczył o zdrowiu doskonałem. Piotruska czasem znajdowała go nienaturalnym.
W czasie wieczerzy, w drugim końcu salki, starościna, pozostawszy w fotelu swoim wsparta na ręku, przypatrywała się Cecylji. Musiało ją uderzyć, jak się to zjawisko wśród tego otoczenia wydawało dziwne, obce, niby spadłe z wysokości. Pomyślała może: — Jak ona tu wyżyje z nami? — i otarła łzę, której nikt nie zobaczył.
Zaraz potem ks. wikary, w wyśmienitym humorze, wstał, aby wracać na plebanję, bo i tak się już był zabawił zbyt długo. Babci czas było do snu i pacierzy; Cesię też, która w drodze niebardzo miała czas spocząć, chciano odprowadzić do jej pokoju. Chłopcy potem, przeprowadzając wikarego, wylecieli jeszcze używać wieczora na wolnem powietrzu.
Gdy panna Cecylja znalazła się sama, padła zrazu napół omdlała na kanapkę. Długi wysiłek znużył ją niezmiernie, wstrzymywane łzy pociekły... zasłoniła oczy i siedziała tak w rodzaju osłupienia, aż otwierające się drzwi i wnijście starej sługi, wziętej z Warszawy, przebudziło ją z tego stanu.
Ta kobieta, polecona jej, jako wierna i uczciwa, już w podróży okazała się za stara do zniesienia niewygód i zbyt nawykła do miejskiego życia. Miała serce najlepsze, ale lata i nałóg do pobytu w jednem miejscu wszelką zmianę czyniły dla niej nieznośną. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobił na niej Zawiechów. Weszła przestraszona do pokoju panny Cecylji, z najmocniejszem postanowieniem podziękowania jej za służbę, bądź co bądź.
Ledwie otwarła usta, dziewczę, pamiętając, że obok znajdowała się sypialnia starościny, dawszy jej znak, aby mówiła pocichu, wyprowadziła ją do alkowy.
Zaczęła od pocałowania ręki panienki, do której się już była przywiązała, i odezwała się głosem drżącym:
— Pannusiu moja droga... czy panienka tu myśli zostać?
— Tak jest, moja Szymonowa.
Stara załamała ręce.
— Na miłość Bożą! — odezwała się — to chyba nie może być, panienka tu nie wyżyje. Uciekajmy stąd!
— Dlaczego? cóż to jest? — spytała Cecylja, udając, że jej nie rozumie.
— Dlaczego? — powtórzyła Szymonowa; — ale ja nie wiem, jak tu ludzie żyć mogą. Panna tu nie wytrzyma, zamęczy się. Ja stara, a jabym tu nie wybyła tygodnia. Tu niema co jeść, tu ostatnia nędza! Ja byłam naprzeciwko i odeszłam głodna, bobym tego nie przełknęła, co mi dali; wolałabym suchy chleb. A brud... a opuszczenie!
Cecylja nie przerywała jej wcale.
— Moja pani Szymonowa, — rzekła — zmuszać cię do pozostania tutaj nie mogę i nie chcę; ale ja muszę, powinnam podzielić los mojej rodziny, a może osłodzić trochę ostatnie dni starej babki. Ja się nie zlęknę niedostatku, a może Bóg da, zaradzimy temu powoli.
— Ale gdzie tam, co się tu łudzić, — przerwała stara — ja już z ludźmi gadałam, mnie już rozpowiadali o wszystkiem, boć z tego tajemnicy nie czynią. Pannusiu, my tu chyba umierać przyjechali — dodała staruszka.
— Choćby mi i umrzeć przyszło — spokojnie odparła panna Cecylja — cofnąć się nie mogę od obowiązku. Ale uspokój się, kochana pani Szymonowa, do jutra jakoś przetrwasz, a jutro ja powrót ci obmyślę.
Kobieta się rozpłakała.
— Jużciż człowiek ratować się musi, — rzekła — ale Bóg widzi, gdybym wiedziała, że panience się przydam na co, jużbym została i pomęczyć się gotowa. Ale co ja poradzę? Sama z głodu umrę i tyle... A panienki mi żal.
— Dziękuję ci, kochana Szymonowa; ale proszę, nie ubolewaj tak nad losem moim. Jestem młoda, mam siły i nie lękam się wcale. Dziękuję ci, dziękuję — powtórzyła po kilka razy. — A teraz połóż się spać... ja już sama się rozbiorę i w czem mi potrzeba, posłużę.
Po kilku jeszcze przemówieniach podobnych, z któremi panna Cecylja bardzo się jej rozwodzić nie dała, Szymonowa wyszła, a dziewczę, pozostawszy samo, odetchnęło. Tysiące myśli przelatywało jej przez głowę; wzburzona, zaniepokojona, spać się kłaść jeszcze ani myślała, ani mogła. Świecę wstawiwszy do alkowy, otworzyła okno na ogród i zadumała się głęboko.
W zielonych gąszczach panowała cisza... ponad niemi niebo wypogodzone iskrzyło się gwiazdami, zapach liści młodych rozchodził się w powietrzu. Zdala od miasteczka słychać było czasami jakiś szum, który po chwili rozsypywał się wśród powszechnego milczenia. Cecylja samej siebie i tego, co ją otaczało, chciała spytać o rozwiązanie życia zagadki... ale w myślach jej plątało się dziwnie, łzy się cisnęły do oczu, choć czuła, że one słabości były oznaką. Lecz najsilniejsza, najenergiczniejsza istota nie maż tych momentów znękania i niepewności a omdlenia? Taką się czuła i ona. Zaledwie uspokoiwszy się po scenie na poczcie, doznała teraz nowego wrażenia, które padło na nią po przybyciu do rodziny. Pamiętała i wiedziała, co ją tu czekało; przecież rzeczywistość przeszła oczekiwanie: stawała tak groźną, tak niepokonanie straszną, że się pytała siebie panna Cecylja, czy znajdzie siły, by jej podołać. Zkolei ta moralnie sparaliżowana i obezwładniona babka, ci roztrzepani braciszkowie, ten byt rozpaczliwy, przed którym żadnej nie było nadziei, na myśl się nastręczały.
Hrabia, którego odtrąciła, którego miłość była obrażająca, stawił się jej na oczy jako wspomnienie, jako ratunek. Mogła poświęcić siebie, aby ocalić swoich.
Na samą jednak myśl tę, wzdrygnąwszy się, odskoczyła od okna... Nigdy! — zawołała sama do siebie. — Kocham ich, ale czci mojej nie oddam nawet dla ocalenia rodziny. Bóg dobry... znajdziemy inne środki.
Ręce złożywszy, głowę na nich oparła i modliła się, czy myślała długo. Na niebie brzask wczesnego dnia wiosennego już się widzieć dawał, gdy przymknęła okno i rozebrawszy się prędko, rzuciła znużona na łóżko.
Ktoby ją nazajutrz rano zobaczył, dobywającą sukienek z kufra, krzątającą się około ubrania, zajętą uporządkowaniem pokoju, spokojną, wypogodzoną, prawie wesołą, aniby się domyślił tej nocy we łzach, napół bezsennej. Trochę nabrzmiałe i zarumienione powieki można było wziąć za skutek podróży, pyłu i znużenia. Szymonowa, rozespana, nierychło pomagać jej przyszła. Starościna u siebie mówiła pacierze, Piotruska zaś, która kręcąc się około okna, postrzegła, że panienka wstała, przyszła jej ofiarować kawę. Z pieniędzy Szmula zapas już był kupiony i cukier, choć nie rafinat, ale jakoś uchodzący.
Potrzebowała też stara klucznica, na cztery oczy, pókiby chłopcy nie powstawali, rozmówić się trochę z panienką, czego Cecylja wcale nie unikała. Szymonowa domyśliła się tego i wysunęła dyskretnie.
— Ja pójdę panience kawkę przyniosę — szepnęła Piotruska — i trzeba się nam rozmówić trochę, bo to tu, jak Boga mego kocham, zobaczy panienka, jest o czem gadać i co myśleć.
To powiedziawszy, wyszła po gotową już kawę i wróciła, niosąc ją z wielką uprzejmością i usłużnością, boć Cesia dla niej była jakby własne dziecię.
— Moja paniusiu, — rzekła, zniżając się jej do ucha — niech mi tego Cesia, ot będę mówiła po staremu (tu ją w rękę pocałowała) — za złe nie bierze. Tak mi Boże dopomóż... nie w złej intencji, ani w żadnej zelozji... ale panience ta służąca warszawska niepotrzebna.
— Ona odjeżdża — odezwała się Cesia.
Piotruska westchnęła.
— Onoby to było nic, staraby się może tam na co i przydała, ale to, proszę panienki, nie ujmując nikomu, warszawianka... to to do zbytków przywykło, dwa razy kawę zachce pić, a bez mięsa nie wyżyje, a u nas o to trudno. Pan marszałek, z którego my łaski żyliśmy, oto już zupełnie o nas zapomniał.
Rozstawiła ręce, zbliżyła się do jej ucha i szepnęła:
— Musiałam u Szmula pożyczyć.
— Na to poradzimy, moja Marjanno kochana — odezwała się panna Cecylja.
— A no, nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje. Tę starą niech panienka odprawi, bo obje nas z kretesem, a potem jeszcze ogada, że to, że owo, że tu taka nędza. Co prawda, to prawda, dostatku niema, ale się do tego nawykło, a żeby choć marszałek, rodzony starościny siostrzeniec, był regularny, to szczerze powiadam, przy krowie, która się w ogrodzie wypasie, przy warzywie swojem, jeszczeby to się wlokło. Cała bieda, że marszałek nie płaci, że kredytem żyjemy już pół roku.
Zaczęto pukać mocno do drzwi i klucznica odskoczyła od panny Cecylji, a Henryk i Julek wbiegli do pokoju, chichocząc. Młodszy na dzieńdobry przynosił siostrze bukiet.
— Babcia jeszcze pacierze mówi — rzekła Cesia — pójdźmy do ogrodu. Jam ciekawa go obejrzeć, i wasze mieszkanie, i cały nasz pałac, i wszystko, wszystko. Muszę sobie nieco odświeżyć wspomnienia.
Panna Cecylja na rano była ubrana bardzo skromnie, ale wytwornie, w sukienkę z niebielonego płótna, z ozdobami białemi, a miała do niej stosowne wszystko, począwszy od trzewiczków, do parasolika. Chłopcy, nawykli do jaskrawych tualet miejskich, poznali w tem elegancję, którą dotąd tylko przeczuwać mogli, bo jej nigdy nie widzieli. Cesia wydawała im się jakąś księżniczką incognito. Porozrzucane jej toaletowe przybory, na które rzucili okiem, także zdały im się bardzo zbytkowne.
— Ty, moja Cesiu — rzekł Julek — jesteś, jak widać ze wszystkiego, strasznie wielka pani, a my biedacy. Jak ty tu z nami wyżyjesz? Co to koło ciebie za wytworność!
Uśmiechnęła się Cesia.
— Byłam do niej zmuszona, — odezwała się — będąc w domu pańskim, gdzie inaczej pokazać się nie było podobna, bo stanowiło to warunek prawie. Ale bądźcie spokojni, ja do tych rzeczy, choć przyznaję się, że je lubię, nie przywiązuję zbyt wielkiej wartości; nawyknę do wszystkiego, otrząsnę się z moich grzesznych nałogów.
W pamięci Cesi pozostał pałac ten, ogród jakoś zupełnie innym. Dziwiła się wrażeniu, jakie czynił na niej. Wyobraźnia pomalowała i ozłociła ruiny, rzeczywistość je do ziemi przygniotła i pleśnią okryła. Wszystko to było dziwnie zdrobniałe, znędzniałe, smutne. Tylko drzewa owe stare wywołały z jej piersi okrzyk radości i panna Cecylja, jak przyjaciółkę dawno niewidzianą, poszła uściskać lipę, pod którą uczyła się abecadła. Staruszce nie przybyła ani jedna zmarszczka na korze... a ludzie...
Przebiegli tak cały ogród, a nawet sad, warzywne grządki, ruinę cieplarni i dziką promenadę. Chłopcy, oswojeni, patrzyli na to obojętnie, ale siostra chciała zajrzeć w każdy kątek i zajmowała się wszystkiem, niezmiernie okazując się ożywioną, a nawet wesołą. Narwała kwiatków, które, jak dawniej, uparcie wydobywały się z zielska, co je głuszyło i, po dosyć długiej przechadzce, wrócili przez dziedziniec do pałacu.
— Teraz moim panom należy się od siostry wizyta — odezwała się Cesia. — Proszę mnie poprowadzić na górę.
Julek się zmieszał.
— Jeszcześmy się bo nie urządzili na przyjęcie takiego gościa — rzekł zakłopotany; — u nas strasznie... nieporządnie.
— Chcę właśnie widzieć to w stanie natury, tak jak bywa codzień — odezwała się Cesia — i nie odstępuję od tego; siostra, mam swoje prawa — kobieta, żądam posłuszeństwa moim rozkazom. Ruszajmy na górę!
Julkowi widocznie bardzo było markotno, ale sprzeciwiać się nie mógł.
W milczeniu wbiegła panna Cecylja na schody i do salki, która przedzielała mieszkania braci. Zaczęła się śmiać od progu.
— Prawda, salon do graciarni podobny i strasznie kawalerski! — odezwała się.
Jak na złość wsunęła się najprzód do pokoju Julka. Rzuciła okiem dokoła.
— W istocie, odwiedziny swoje odłożyć muszę do szczęśliwszej chwili — dodała — apartament nie jest w porządku.
U Henryka było trochę czyściej, tu więc usiedli i odpoczęli.
— No i cóż mówisz o Zawiechowie? — zapytał Julek.
— Że go tak kocham jak dawniej, a może i trochę więcej — zawołała panna Cecylja. — Bardzo opuszczony... bardzo biedny... ale to kolebka nasza, a ja nie rozpaczam, że może kiedyś do dawnego powróci blasku.
Henryk westchnął, a Julek, schyliwszy się i wskazując brata, począł na ucho szeptać siostrze.
— Byłby na to bardzo łatwy sposób... wydam Henrysia z sekretu, bo my dla siebie sekretów mieć nie powinniśmy. Pamiętasz ty Hanusię Sławczyńską?
— Trochę, ale...
— Henryś się w niej pokochał, a może i ona...
Henryk się zarumienił mocno, twarz mu się zmarszczyła boleśnie.
— Dajże pokój, — mruknął — co pleciesz?
— Plotę? ja prawdę mówię, — kończył Julek — jak babcię kocham. Ale ten głupi stary chce ją wydać koniecznie za bałwana, który Henryczkowej pięty niewart. Matka i panna płaczą. A gdyby tak Henryś pannę wykradł?
Cecylja zerwała się z krzesła.
— Julku, — rzekła — żart to pewnie, ale niemiły. Pamiętajcie, że żaden Horyszko nigdy nic nie kradł, a tem bardziej dziecięcia rodzicom. To raz... a potem, mój drogi, majątek żony dla mężczyzny jest nie bogactwem, ale upokorzeniem.
Julek pobladł i zmieszał się.
— Ale, proszęż ja ciebie, moja Cesiu, — wyjąknął — cóż nam pozostało, jeśli nie ożenienie, na które my obaj rachować musimy? Przyznam ci się, że ja nie jestem znowu taki rygorysta... ja muszę się ożenić z majątkiem, inaczej... cóż będę robił?
Popatrzyła nań siostra długo, aż mu na twarz wypłynął rumieniec, powoli zbliżyła się do niego i z rozrzewnieniem pocałowała go w czoło.
— Braciszku drogi, — rzekła — później kiedyś pomówimy o tem; ale cię proszę tymczasem, jeśli mi wielkiej, wielkiej nie chcesz uczynić przykrości, nie powtarzaj już tego... to bardzo smutne!
I zwróciła się do Henryka, który stał oparty o krzesło, z głową zwieszoną.
— Czyż doprawdy mógłbyś się zająć Hanną? — zapytała.
Henryk ręką tylko machnął, a Julek dłoń położył na piersiach i potwierdził.
— Choćby ci się zaparł, nie wierz; kocha się... szaleje...
Przysunął się jej do ucha.
— Taki śmieszny, że wieczorami konie zajeżdża, het, aż pod Błotków, żeby nie pannę, ale choć kominy dworu zdaleka ujrzeć i westchnąć do nich.
Julek się począł śmiać; wejrzenie na Henryka, wielce zmieszanego i trochę gniewnego, mogło dać pannie Cecylji do myślenia, że Julek miał słuszność.
Ażeby tę przykrą rozmowę przerwać, Cesia zakręciła się do odwrotu.
— Trzeba iść do babci, powiedzieć jej dzieńdobry — rzekła. — Pójdźmy!
Zastali staruszkę w fotelu przy kawie i na przybycie wnuczki ubraną w starą suknię czarną, która, choć połatana, pokaźniej wyglądała od szlafroka. Na głowie miała też czepek świeży. Twarz, zwykle jakby zdrętwiała, była nieco ożywiona i uśmieszek smutny błąkał się po jej ustach.
Wiadomość o przybyciu panny Cecylji zaraz z poczty rozeszła się po całem miasteczku. Była to na parafji ważna nowina. Z tego powodu można się było natrętów i odwiedzin spodziewać. Jakoż nadszedł zaraz stary Szmul panienkę powitać. I on stanął zdziwiony jej nadzwyczajną pięknością, zmieszany prawie. W chwili gdy bracia z siostrą nieco się oddalili od fotelu staruszki, podniosła oczy na Szmula i spytała pocichu:
— No, jakże ją znajdujesz?
— Ona jest piękna... aż strach! — zawołał Szmul. I zamilkłszy na chwilę, szepnął ciszej: — Ja nie wiem: albo to jest wielkie szczęście, albo to jest...
I nie dokończył. Staruszka potrząsła głową.
— To czegoś ty nie dopowiedział, jam wczoraj, ujrzawszy ją, rzekła sobie w duszy. Dla ubogiego dziecka mojego ta piękność to prawie dar fatalny. Na co jej to?
I ręce załamała.
— Pan Bóg łaskaw — odezwał się Szmul. — Jego za wszystko chwalić trzeba. Pójdzie to na dobre i na błogosławieństwo; bo tam i dusza musi być taka piękna, jak twarz.
Po Szmulu do południa jakoś nikogo nie było. Ci, co w pałacu nie bywali dawniej, nie śmieli teraz się zjawić, błądzili tylko pod rozmaitemi pozorami około dziedzińca i ogrodu.
Chłopcy, z godzinę jeszcze straciwszy na rozmowie, wysunęli się do swych koni i do miasteczka, a panna Cecylja do swego pokoju, aby się w nim zagospodarować. Starościna włożyła okulary i zaczęła się modlić, a Piotruska, ta oś, na której obracało się tu życie codzienne, na której barkach spoczywało zadanie alimentacji całego dworu, walczyła w kuchni z zagadnieniem obiadowem, niełatwem do rozwiązania. Wprawdzie buljon i sztuka mięsa już zgóry zostały obmyślone, ale wstyd jej było pierwszego dnia nie dać pieczystego, acz prejudykat ten mógł być groźny na przyszłość. Stara kura, która się nieść nie chciała i była Piotrusi niesympatyczną oddawna, padła ofiarą. Do mięsa były ćwikła i chrzan... więcej nikt na świecie nie mógł wymagać. Szparagi, które mogły były przyjęcie uświetnić, tegoż rana za trzy złote zostały sprzedane do miasteczka. Sumie, tak znacznej, przy zwiększonych wydatkach domowych, oprzeć się nie miała siły Piotruska. Marszałek mógł nie nadesłać pieniędzy, Szmula nadużywać nie godziło się, bo to był ostatni ratunek... a co się tyczy panny Cecylji, choć ją mocno posądzała klucznica, iż ogromne z sobą musiała przywieźć pieniądze, nie wypadało ich od niej żądać tak obcesowo, na samym wstępie.
Piotrusia układała sobie w poufałej rozmowie dać jej uczuć dobitnie potrzebę tej ofiary.
— Zresztą to poczciwe dziecko — mówiła do siebie. — Panna Najświętsza ją natchnie. Ona to i sama zrozumie... a jeśli ma, to i nie pożałuje... Eh, jakoś to będzie! Ale, coprawda, chłopcy tak jedzą, że ani nastarczyć. Z mięsa tylko kości, a z chleba ledwie kruszynki. Nie wiem nawet, czy to zdrowo.
I stara klucznica w głębokich zatonęła dumaniach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.