Resurrecturi/Część I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Ostatnia stacja przed Zawiechowem, na drodze do Brześcia Litewskiego i Warszawy, na której nikt nigdy nie nocował, a rzadko kto zatrzymywał się dłużej, była przed laty umieszczona w ogromnej tak zwanej austerji, w Błoskowie, majętności państwa Sławczyńskich. Dziedzic, pomimo nalegania urzędu, wcale nie myślał osobnego na nią i nieco porządniejszego zbudować domostwa, choć o drzewo nie było trudno. Utrzymywał, że to ekspens niepotrzebny. I jak przed stu laty, tak teraz po lewej ręce austerji była poczta, a na prawo karczma. Dla pocztyljonów i szynkarza było to bardzo wygodne, ale dla podróżnych, w przypadku potrzeby zatrzymania się, nader nieprzyjemne. Szynkarz znać więcej daleko rachował na praktykę pocztową, niż na przejezdnych i dla nich nie było tu nic, nawet samowara, a izba jedna i w stanie patrjarchalnego niechlujstwa utrzymywana. Samo miejsce też wdziękiem się nie odznaczało. Był to odłóg piaszczysty, wdali zrzadka jałowcami karłowatemi porosły, z jednej strony resztka sosnowego lasu, z drugiej błoto, na którem czajki panowały; jak okiem zajrzeć, płaszczyzna monotonna, śpiąca, smutna.
Człowiek, zmuszony tu siedzieć bez zajęcia, mógł umrzeć z tęsknoty. Zarządzający pocztą winien był życie zapewne temu, iż w nieustannej walce z pocztyljonami i przejezdnymi, nie miał czasu się nudzić i dostać choroby miejscom podobnym właściwej. Austerja stała na wygonie sama jedna, z chatką kowala. Nieco opodal, do wioski trochę odległej, wiodła grobelka wąska przez błoto, osadzona wierzbami najgorszej konduity. Każda z nich w inną stronę wygięta, pokrzywione, połamane, dziurawe, obudzały litość i odrazę. Nocą powracający do wsi mogli tu nieraz dopatrzyć się strachów i upiorów, do których nieszczęśliwe te stworzenia były i we dnie podobne. Łamał je, kto chciał, obrąbywał, komu się podobało, a bydło na paszę idące niszczyło je też bez litości.
W historji poczty błotkowskiej niezmiernie były rzadkie wypadki, ażeby tu ktoś dłużej zmuszony był przebywać. Raz jakiejś pani zachorowało dziecko, a drugi raz urzędnik, wracający z intromisji w stanie nienormalnym, skończył tu żywot pracowity... inni podróżni nie wysiadali nawet z powozów i bryczek, tak nienęcąca była owa poczta na pustkowiu.
Wielkie więc zdziwienie obudził tu ekwipaż z Zawiechowa pocztą przybyły, z owym pięknym panem, który u Szmula nocował, gdyż kamerdyner jego oświadczył szynkarzowi, że pan jego czuł się niedobrze, potrzebował wypocząć i chciał się zatrzymać. Izba gościnna była jedna tylko; podróżny żądał jej wyłącznie dla siebie, ofiarując zapłacić, coby Żyd cenił; lecz szynkarz nigdy za nią tego wziąć nie mógł, co ona mu przynosiła, gdy do niej przechodni i przejezdni swobodnie zachodzili. Zaprotestował więc przeciw takiemu przywłaszczeniu, a oprócz tego i najwyższa władza, poczthalter, dowodził, że tu nikt niema prawa sobie zabierać jedynego podróżnych przytułku. Rzecz była niesłychana, niepraktykowana! Kto chorował, mógł pojechać o trzy mile do Zawiechowa, lub o pół czwartej do Grabowa, gdzie były dwie porządne karczmy i gdzie wszystkiego, to jest jaj i bułek, dostać było można. Protestowali pocztyljoni, naczelnik poczty, Żyd, wszyscy... chciano natychmiast konie zaprzęgać do powozu; lecz ów pan wysiadł, udał się na poufną konferencję do izby pocztowej i przekonał tak poczthaltera, iż ten kazał mu natychmiast izbę na jego wyłączny użytek oczyścić, ciżbę pocztyljonów rozpędził, na Żyda huknął: „Słysz ty! ja ci zaraz pokażę!“... i stało się wedle rozkazu. Chory mógł swobodnie odetchnąć. Kamerdyner zniósł zaraz kredens podróżny, nastawił samowar, zamknął jedną okiennicę, kazał przynieść siana i wszystko weszło w karby powszednie. Co więcej gawiedź, widząc, że zwierzchnik z takiem był dla owego podróżnego poszanowaniem i nadzwyczajnemi względami, zaczęła ciszej chodzić około drzwi i pocztyljoni wynieśli się na drugi, odległy koniec austerji. Powóz został zrazu przed bramą na podwórzu, tylko go pozapinano i podniesiono; lecz gdy deszczyk prószyć począł, wtoczono go do środka. Niezmiernie ciekawa była ludność miejscowa tego potentata, który zasekwestrował sobie jedyną izbę, ale chory nie pokazał się wcale. Kamerdyner wchodził, wychodził, milczący, poważny, dobywał złotego zegarka, do nikogo nie przemówił i na uboczu przed karczmą siadł później z cygarem w ustach. Figura to była tak wyglądająca, że gdyby nie coś lokajskiego, możnaby go było wziąć za dziedzica z okolicy. Ba, żaden pono z nich takiej garderoby, łańcuszków, pierścionków i eleganckich butów nie posiadał. Podróżni tego dnia co chwila przed pocztę zajeżdżali i ruszali dalej, dla niedostatku koni, kilku z nich jednak dłużej zatrzymać się musiało. Kamerdyner pański przyglądał się wszystkim z uwagą i drzwi mieszkania strzegł, aby kto spokoju jego pana nie naruszył.
Cały dzień tak upłynął do wieczora; o wyjeździe w dalszą podróż słychać nie było. Ktoby zajrzał do środka izby, zobaczyłby tam na sianie, zasłanem paradnym dywanem, leżącego w ubraniu pięknego mężczyznę, który pił herbatę i palił cygaro. Twarz jego była zasępiona, chmurna, ruchy niespokojne. Najniewprawniejsze oko poznałoby w nim człowieka, który na coś czekał, czegoś się lękał, spodziewał i miał z czemś do walczenia.
Co kilka kwadransów wchodził kamerdyner do pana, znać dawny i zaufany sługa. Parę razy wymieniali prawie te same pytania i odpowiedzi.
— Prawda, że stacji ominąć nie można?
— Niema sposobu, jaśnie panie.
— A nie jechał nikt... podobny? — pytał smutny mężczyzna.
— Nie, ja ciągle stoję na straży.
— Mój Jerzy, proszę cię, gdybyś się nie dopatrzył... a minęli nas... moglibyśmy tu stać nie wiedzieć jak długo, a to jest wcale niezabawne.
Jerzy spoglądał na zegarek i powtarzał:
— Tak, wcale niezabawne.
Ile razy dał się słyszeć dzwonek pocztowy, stojący na straży kamerdyner biegł zobaczyć, kto jedzie, kołował, oglądał i wracał z widocznem zniecierpliwieniem na swe miejsce.
Nadszedł wieczór, zapalono świece i zapadła noc... Jerzy spać się nie kładł... Przeszła owa krótka noc majowa, a on zdrzemnął się tylko na przyzbie. Tego kogoś oczekiwanego nie było i nie było. Chory podróżny, mimo choroby, ani się kładł, ani rozbierał; pozostał na dywanie, z cygarem w ustach i oczyma w sufit wlepionemi. Kilka razy w nocy wstał przejść się szerokiemi po izbie krokami, ale wkrótce na legowisko swe powracał.
Nad rankiem przyniósł kamerdyner samowar. Po nocy, spędzonej niewygodnie, chmurny i on był i zamyślony.
— Przepraszam jaśnie pana, ale czyby już nie lepiej powrócić do miasteczka i tam oczekiwać?
— Ale niepodobna, niepodobna! — żywo przerwał zagadnięty. — Mówiłem już... tam nadto jest świadków i ani czasu, ani możności.
— Żebyśmy przynajmniej byli inną stację obrali, ale ta...
— Właśnie ta najdogodniejsza... pustkowie.
Wtem zadzwoniło coś i pan Jerzy wybiegł na gościniec, przekonać się, że poczta wiozła... ogromną furę tłumoków. Wrócił zrozpaczony do pana.
— Proszę jaśnie pana, — rzekł — jeżeli tu jeszcze jeden dzień postać przyjdzie, absolutnie jeść zabraknie... Chyba iść do dworu, albo na wieś, po wiktuały; ale ja oddalić się nie mogę.
— To poślij, proszę cię. Pieniądze masz do dyspozycji, o to nie idzie.
— Ja nawet prawdziwie nie wiem, — dodał kamerdyner wykwintny — czy tu w tej pustyni czego bądź ludzkiego dostać można. Oni tu korzonkami i wiórami żyją.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, wyszedł z coraz zwiększającym się złym humorem.
Następujący dzień wyczerpał cierpliwość ludności pocztowej doostatka. Pocztyljoni zaczęli hałasować pod samemi drzwiami, bez żadnej ceremonji, poczthalter dał do zrozumienia kamerdynerowi, że to tak dłużej trwać nie może, Żyd z gniewu chodził i sam do siebie coś tak patetycznie mówił, że gdyby tej elokwencji użył w inny sposób, niezawodnieby skutek jakiś wywrzeć musiała.
Szczęściem poczthaltera nową konferencją na osobności udobruchał kamerdyner, a oprócz tego napoił go herbatą wyborną, z dodaniem jakiejś esencji. Żyda i pocztyljonów buntujących się przepędzono na drugi koniec austerji.
Ale cały dzień tak przeszedł i o wyjeździe słychać nie było. Trzeciego dnia posłano kogoś do miasteczka po doktora i około południa nadjechał z Zawiechowa lekarz powiatowy, pan Hordziszewski.
Nim jednak do chorego zaszedł, wprzódy po informacje wstąpił naprzeciwko do poczthaltera. Hordziszewski, człek bywały, uczeń niegdyś Śniadeckiego i Franka, lekarz, botanik, człek mądry, więcej jeszcze może znał ludzi, niż medycynę, i dlatego był właśnie doskonałym doktorem. Małego wzrostu, z głową łysą, okrutnie wielką, żywy, gorączka, bystrego spojrzenia, rozkazującego tonu w mowie, ani z panami, ani z biednymi nie umiejący czynić ceremonij, nie szanujący delikatnych nerwów i nauczony widzieć w każdym tylko mniej więcej popsutego, naturalnego człowieka — Hordziszewski był trwogą, ale zarazem i opatrznością tych, co się do niego uciekali. Obawiano się jego brutalstwa, lecz szanować musiano charakter i naukę. Poczciwy był z kościami, ale w obejściu się cyniczny często, a zawsze ostry i nieprzyjemny. Tylko doktorowi godzi się mieć taki obyczaj i tylko doktór z nim znośnym być może. Hordziszewskiego bali się ludzie, jak ognia, ale obyć się bez niego nie było podobieństwa. Rywal jego, młody, słodziuchny doktorek, ładny, miły, elegant — był ulubieńcem wszystkich pań w miasteczku i po wsiach. Cóż z tego, kiedy mu się z medycyną wiodło tak nieszczęśliwie, diagnozę miał tak chybną, że najczęściej kuracja jego kończyła się pogrzebem. Hordziszewski chorego nie pieścił, brał się do rzeczy energicznie, na żadne protestacje nie zważał, lecz chyba zgóry zapowiedział, że z kogo nic nie będzie, inaczej zawsze na nogi go postawił.
Prawda, że często bez litości, po pierwszej wizycie, zapowiadał: „Niema tu co robić, przygotujcie się na najgorsze...“ ale potem przez litość chadzał, ażeby, póki iskierka życia była, robić, co można.
Poczthalter znał z reputacji i osobiście doktora, który bardzo często przejeżdżał tędy na wieś, wiedział o jego stosunkach i szanował go, co najmniej narówni ze sprawnikiem. Można więc sobie wyobrazić łatwo, z jaką rewerencją go przyjął.
— Co to tam za podróżny u was? panie Szumakiewicz. Kto to taki? Pokaż mi podorożną.
Poczthalter z wielkim pośpiechem pobiegł do książki; było w niej zapisane przy pierwszym przejeździe: Hrabia Stanisław Sulejowski z...
Doktór przeczytał raz i drugi i głową pokiwał.
— Cóż to? obłożnie chory?
Szumakiewicz ramionami ruszył.
— Kto go tam wie? Leży na dywanie i cygaro pali.
Hordziszewski rozpierzchłą resztkę włosów na łysinie poprawił i wyszedł. Kamerdyner czekał nań w progu, poprzedził go i otworzył mu drzwi.
W tejże chwili z dywana, na którym leżał, wstał zwolna hrabia i z wielką grzecznością postąpił ku doktorowi, który już mierzył go oczyma i wejrzeniem szukał wskazówki choroby w oczach i na twarzy. Zdawał się zdumiony mocno: podróżny wprawdzie wydał mu się pomieszanym, niespokojnym, ale świeża cera i zdrowe oblicze zdawało się zaprzeczać słabości.
Hrabia zaczął się tłumaczyć i przepraszać, czego Hordziszewski ani słuchał i przerwał:
— Co panu jest?
— Kłucie w piersiach i zawrót głowy — cicho odparł hrabia.
— Proszę mi dać puls — rzekł doktór, biorąc go za rękę. — Ale puls zdrowiuteńki i silny... niema w nim nic — zawołał zdumiony.
Pomilczał chwilę.
— Nie wstrząsłeś się pan czasem, jadąc na bryczce?
— Jadę wygodnym powozem.
Począł rozpytywać o owo kłucie i zawroty, ale zarazem, wpatrując się i badając chorego, mocne okazywał znaki niecierpliwości.
— Pan jesteś zdrów, jak ryba — zawołał gniewnie prawie. — Pozwól pan sobie powiedzieć, że to chyba są żarty. Przestraszono mnie. Ja mam pacjentów, co mojej pomocy istotnie potrzebują, a tu niema co robić. Hrabia musisz być, jak zwykle wielcy panowie, rozpieszczony i chory na imaginację, lub... nie rozumiem, na uczciwość!
Obwiniony mocno się zarumienił.
— Ale, proszę pana...
— Ale, przepraszam pana, — nie dając mu mówić, począł Hordziszewski — ja jestem człowiek prosty i nic nigdy w bawełnę nie obwijam... Pan wcale nie byłeś i nie jesteś chory.
— Czułem się tak źle...
— Cóż u kata! chyba wszystka nasza medycyna funta kłaków niewarta! — zawołał doktór. — Natura, gdy cierpi, nie tai się z tem wcale, owszem pewnemi oznakami nazewnątrz zdradza boleść i daje odgadnąć jej przyczynę. Ja tu nie widzę nic...
— Słowo panu daję...
— A ja panu też najuroczystsze słowo daję, żem tu wcale nie był potrzebny.
I z największą niecierpliwością rzucił się ku drzwiom Hordziszewski. Hrabia za nim pośpieszył.
— Uczyńże mi pan dobrodziej tę łaskę, usiądź, spocznij, pozwól mi. Może herbatą służyć?
Doktór na zegarek spojrzał, z miną zasępioną.
— Jeżeli gotowa, to proszę o herbatę, ale czasu nie mam.
Hrabia przez drzwi zawołał Jerzego.
Tymczasem doktór bystrem okiem przyglądał się pacjentowi i temu, co go otaczało. Czuł się wobec jakiejś zagadki, którą chciał rozwikłać. Było dlań najpewniejszem, że nawet imaginacja choroby z niczego stworzyć nie mogła, a twarz pacjenta nie wskazywała człowieka, któryby do tworzenia sobie słabości był skłonny. Przyjął może herbatę dlatego, że chciał w tem wszystkiem przejrzeć jaśniej.
— Pan hrabia, — rzekł — zamiast mnie wzywać i siedzieć w tej obrzydliwej dziurze, mogłeś wyśmienicie przyjechać do Zawiechowa, gdziebyś miał wygodę. Daję panu słowo, że nietylko na drugą stację, ale do Brześcia i do Warszawy mogłeś jechać bez najmniejszego szwanku.
Począł się śmiać, a hrabia znów zarumienił się mocno.
— Wczoraj — rzekł cicho — było mi znacznie gorzej i dlatego...
— Imaginacja... nie rozumiem — rzekł Hordziszewski. — Żałuję, że nie mieszkam w sąsiedztwie pańskiem; miłoby mi było leczyć go pigułkami z chleba i wodą sokiem zafarbowaną. Jak może tak się wypieścić mężczyzna, albo — daję słowo... nie rozumiem. Pierwszy wypadek w życiu mojem.
Hrabia stał, coraz mocniej pomieszany. Jako człowiek bardzo dobrego towarzystwa i nienawykły do prawdy surowej, podawanej tak bez najmniejszej przyprawy, nie wiedział, jak ją przyjąć; lice mu się dziwnie mieniło. Doktór to widział, lecz wcale nie zdawał się na to zważać.
Usiadł, dobył cygarnicę, a gdy Jerzy przyniósł herbatę, w milczeniu rozpatrywać począł swojego pacjenta.
Po wyjściu służącego, pośpiesznie sobie nalewając herbaty, Hordziszewski nagle podniósł oczy na siedzącego naprzeciw siebie hrabiego i odezwał się, trochę głos zniżając:
— Przyznaj się pan dobrodziej, pan wcale nie byłeś chory... a potrzebowałeś może tylko udać chorego.
I począł się śmiać. Hrabia zerwał się ze stołka i siadł napowrót, namyślał się, wahał, czerwienił, zdawał niepewien, co wybrać, prawdę czy kłamstwo... i nagle, wysunąwszy w papierku zawinięte trzy półimperjały, które położył przed Hordziszewskim, — rzekł:
— A gdyby tak było?
Doktór rozwinął papierek, jednego półimperjała zachował, dwa z flegmą odsunął i odparł spokojnie:
— Gdyby tak było, panie hrabio, to czemużeś nie kazał sobie przywieźć Bemera, mego młodego kolegi? Tenby ci się kłaniał, chorobę skomponował, jakiejbyś sobie życzył, siedziałby tu cały dzień, a jest człowiekiem w towarzystwie bardzo miłym. Imperjały byłby wszystkie przyjął i nie byłby prawił rzeczy tak nieprzyjemnych jak ja... Prawda, — dodał — że nie znając ani mnie, ani jego, musiałeś się pan zdać na traf, który mu źle usłużył.
Popił doktór herbaty.
— Nie mam prawa dopytywać się, — ciągnął dalej — naco panu choroba była potrzebna... ale, na uczciwość, to rzecz ciekawa!
— Bardzo prosta, — rzekł cicho hrabia, który znacznie spochmurniał — potrzebuję na tej poczcie kogoś się doczekać, a gdyby zdrowy człowiek tu siedział, mogłoby się to wydać nieprawdopodobnem.
— Ale dlaczegóż koniecznie tu?
Hrabia nie odpowiedział, podał cygaro swoje doktorowi, który, jako wielki znawca, począł je studjować i własne dla niego wyrzucił. To jakoś przerwało rozmowę niezbyt miłą. Hordziszewski herbaty dopijał i zabierał się do wyjazdu. Hrabia w milczeniu podsunął mu dwa pozostawione półimperjały, ale doktór je odtrącił.
— Podarku nie przyjmuję, a roboty żadnej nie miałem. Jednego biorę, bom czas stracił. A teraz... nie pozostaje mi, jak pożegnać go i życzyć mu wszelkich pomyślności — dodał, śmiejąc się.
Po chwili, wpatrując się w hrabiego, rzekł jeszcze, nakładając grubą swą i podartą rękawiczkę:
— Nic nie wiem, pana nie znam, ale dałbym się posiekać, że to sprawa jakaś serdeczna.
Na twarz delikatną hrabiego wystąpił rumieniec żywy:
— Niech pan będzie łaskaw — rzekł — tu na poczcie... powiedzieć, żem chory.
Hordziszewski skłonił się tylko i wybiegł, krzycząc:
— Koni!
Pocztowa bryczka już stała, rzucił się na nią i dosyć zły, zniecierpliwiony a razem zaintrygowany, wyjechał.
Tym sposobem zagospodarowanie się na stacji pocztowej, na której nikt nigdy dwóch dni nie przebył, zostało w oczach ludzi usprawiedliwione.
Nie wszystkie jednak następstwa tej rezydencji na piasku obrachował pan hrabia. Pół mili dzieliło błotkowską stację od dworu państwa Sławczyńskich, a na wsi plotki są niezmiernie pokupną zwierzyną: nosi się z niemi każdy.
Pierwszego zaraz dnia wiedziano we dworze, iż ktoś na stacji zachorował, że to był jakiś hrabia, że miał ekwipaż i kamerdynera i że po doktora posyłano do miasteczka. Chociaż państwo Sławczyńscy mocno byli zajęci przygotowaniami do zaręczyn córki, sam pan, stary szlachcic z kościami, gościnny, pamiętny tradycji owych czasów, gdy szlachta nigdy do karczem nie zajeżdżała, a jeden drugiemu był bratem, choćby go nigdy w życiu na oczy nie widział i nazwiska jego nie słyszał — zaniepokoił się okrutnie.
— Jak ono jest, to jest — rzekł do żony — moja Nastusiu droga. Choć my mamy przez wierzch głowy do roboty, ale kiedy tam chory leży brat szlachcic na tej stacji, na moim gruncie, nie można tak pozostać indyferentnym. Wstydby mi było... Trzeba się dowiedzieć. Mówią, że jakiś personat i pan... że graf... Choć dla mnie graf zawsze podejrzany czy dobry szlachcic, bo teraz grafów się namnożyło z różnego pnia... no — ale kat go wie, może i poczciwa jaka krew.
Drugiego dnia pan Sławczyński kazał do małej kolaski, którą pola objeżdżał, założyć parę koni, i to stajennych, w chomątach, woźnicy wziąć płaszcz nowy i kapelusz, sam wdział węgierkę suto szamerowaną i — pojechał na stację.
Tu przybywszy, udał się najprzód do poczthaltera, aby się prawdy z żywych ust dobadać, przekonał się, iż doktora wzywano istotnie, że podróżny był hrabią i że jeszcze się czuł chory. Kamerdyner siedział na przyzbie. Pan Sławczyński kazał mu powiedzieć hrabiemu, że jest dziedzicem miejscowym i że — dowiedziawszy się i t. d., chce mu osobiście złożyć uszanowanie i służyć, jeżeli czego potrzeba.
W chwilę potem hrabia przyjmował pana Sławczyńskiego, dziękował mu i zapewniał, iż czuje się znacznie lepiej, że wdzięczen jest za łaskawą jego gościnność, lecz że się spodziewa lada chwila uczuć już uzdrowionym i być gotowym do dalszej podróży.
Sławczyński, widząc tak przyzwoitego człowieka, ofiarował mu pomieszczenie we własnym dworze, lecz hrabia, z tysiącem podziękowań, odrzucił ofiarę, zapewniając tylko o swej wdzięczności.
Zaintrygowany szlachcic, mimo że gość nieznany ciągle miał uderzenia do głowy, bo stał w płomieniach, mienił się, za czoło chwytał — wymęczył go dosyć długą rozmową. Ciekawy był jak zadomowiony wieśniak, rad dowiedzieć się skąd, co, jak, kto go rodzi, żonaty czy kawaler i t. p. Mimo bardzo zręcznej jednak i doświadczonej metody inkwizycyjnej, hrabia tak mu się jakoś wywijał, że Sławczyński, obsypany grzecznościami, komplimentami, oświadczeniami wdzięczności, koniec końców wyszedł z próżnemi rękami i w duszy wyznać musiał, że to była, jak się wyraził, „sprytna bestja“.
Gdyby poczthalter albo szynkarz byli wielkimi postrzegaczami i umieli czytać z twarzy, po kilku dniach poznaliby łatwo, jak to siedzenie na poczcie dokuczyło hrabiemu i jego słudze. Ostatni, skazany, jak się zdaje, na wartowanie przed stacją, palił cygaro po cygarze, ale wkońcu sam do siebie zaczynał coś mówić i pięści zaciskał.
Tydzień dobiegał. Nad wieczorem jednego dnia hrabia zawołał kamerdynera, kazał rachunki popłacić, wszystkim wynagrodzić sowicie i konie pocztowe zaprzęgać. Na twarzy mniemanego chorego w istocie teraz znać było oznaki chorobliwe. Pobladł, wymizerniał, oczy mu zapadły i widocznie miał trochę gorączki. Milcząc, nie tłumacząc się nawet, nagle pakować kazał i zaprzęgać co najprędzej.
Jerzemu tego tylko było potrzeba. Powóz stał gotowy. Hrabia wychodził zadumany z tej izby, która przez kilka dni była dlań dobrowolnem więzieniem, gdy na gościńcu dał się słyszeć dzwonek pocztowy. Kamerdyner wybiegł aż na drogę i pędem, zdyszany, rękami panu dając znać o czemś, powrócił. Hrabia pod jakimś pozorem wpadł co najprędzej do pokoju poczthaltera.
Skromny, kryty wózek zatrzymał się w tej chwili przed stacją. Siedziały w nim dwie kobiety, jedna zakwefiona niebieską zasłonką, druga stara, skromnie bardzo ubrana, widocznie służąca. Pierwsza domagała się koni, ale ostatnie zaprzężono dla hrabiego; trzeba było czekać, aż jakaś tam poczta powróci, popasie i będzie mogła służyć tym paniom. Oznajmienie to zdawało się do rozpaczy przyprowadzać zakwefioną.
Gdy się to działo przy wózku, hrabia przez okno poczthaltera przypatrywał się niespokojny przybyłym paniom.
Wysiadły wkrótce obie, najprzód stara służąca, po niej znać młoda, dosyć słusznego wzrostu, nadzwyczaj kształtnej postawy, ruchów śmiałych kobieta. Zawahała się chwilkę, obejrzała dokoła i podniosła zasłonę rączką kształtną, maleńką, obciągniętą rękawiczką starannie pozapinaną. Twarz, którą odsłoniła, mogła olśnić blaskiem, jako objaw rzadkiej piękności. Ludzie nawet prości postawali, patrząc zdumieni. Było to coś niewypowiedzianie regularnego, klasycznego, a pomimo to pełnego życia i ognia. Dwa te przymioty rzadko schodzą się z sobą w rysach niewieścich. Greckie posągi są jakby uśpionemi bóstwami, których życie nie rozbudziło; klasycznym pięknościom żywym zbywa najczęściej na iskrze ducha, na płomyku inteligencji. W tej twarzy idealna piękność, majestat jakiś łączył się z nadmiarem energji i potęgi.
Czarne, duże, błyszczące oczy patrzyły w świat śmiało, jakby go wyzywały; czoło gładkie, szerokie wznosiło się nad niemi jak świątynia marmurowa. Z pod kapelusika zewsząd wyrywały się niepohamowane ciemnych włosów warkocze. W ustach wyraz był nieokreślony, dziwny, mniej uśmiechu, niż czułości i wdzięku. Brak im było do wesołości kroju tego, którym natura obdarza wargi bezmyślnych bachantek... uśmiech zjawiać się musiał na nich rzadko i spadał na nie chyba z jasnego czoła. Całość twarzy promieniała wdziękiem nieco surowym, lecz zwycięskim, takim, któremu oprzeć się niepodobna.
Strój był wytworny, smakowny, a prosty. Zawahała się chwilę, lecz widząc, że o konie próżnoby prosić było, wolnym krokiem skierowała się ku karczmie. Tu usłużny Żydek świeżo opróżnioną izbę jej otworzył. Podróżna weszła i drzwi się za nią zamknęły zaledwie, gdy hrabia, wybiegłszy od poczthaltera, wpadł na próg.
Kobieta jeszcze stała w pośrodku izby, rozpatrując się po niej, gdy usłyszawszy otwierające się drzwi, odwróciła głowę i ujrzała hrabiego. Twarz jej nagle zbladła. Mimo wysilenia, widać było drżenie przebiegające całą jej postać — stanęła wryta. Hrabia nie śmiał kroku uczynić dalej. Blady był także... usta poruszały się, a mówić nie mógł.
Kobieta miała czas odzyskać przytomność. Powiodła ręką po czole, spojrzała dumnie i zimno i odezwała się do starej swojej towarzyszki.
— Proszę cię, moja pani Szymonowa, nie odchodź od bryczki, żeby co nie zginęło... ja zaraz wrócę.
Stara sługa, posłuszna, nie podniósłszy oczu nawet, obojętnie, jak obca, mruknęła coś i wyszła. Hrabia kilka kroków żywo poszedł naprzód i ręce załamał.
— Panno Cecyljo! — zawołał głosem drżącym — proszę mnie posłuchać.
Zagadniona zmierzyła go wejrzeniem prawie pogardliwem; nie odpowiedziała nic i zwolna odsunęła się ku oknu.
— Pani gniewasz się na mnie?
I na to nie było odpowiedzi. Kobieta skupiała myśli, twarz jej nabierała coraz większej powagi.
— Tego prześladowania — odezwała się wreszcie z godnością — nie spodziewałam się zaprawdę, panie hrabio. Wyższe o nim miałam wyobrażenie i nadzieję, że pan też mnie raczysz poszanować więcej. To niesłychane.
— Tak — zawołał żywo i prędko hrabia — jest to niesłychane, szalone, nazwij to pani, jak chcesz... nazwij mnie, jak ci się podoba... zniosę wszystko... ale musiałem mówić z panią. Opuściłaś nasz dom, nie dawszy mi się odezwać, wytłumaczyć, odtrącając mnie z pogardą...
— Na którą pan zasłużyłeś — przerwała chłodno piękna panna. — Wziąłeś mnie hrabia za jedną z tych istot słabych, które lada słowem obłąkać można i przyprowadzić do zapomnienia godności własnej i obowiązków. Omyliłeś się pan, obraziłeś mnie... nie mamy z sobą nic do mówienia i spodziewam się, że raczysz, po tem krótkiem wytłumaczeniu, które z mej strony otwarte jest i szczere, pozwolić się pożegnać.
To mówiąc, odwróciła się ku oknu i zapatrzyła na pusty gościniec.
Hrabia stał, ściskając dłonie; twarz jego mieniła się, to bladła, to kraśniała.
— Pani mnie musisz posłuchać — zawołał. — Pozory są przeciwko mnie, spodziewam się jednak wytłumaczyć i uniewinnić.
Usłyszawszy to, kobieta zwróciła się żywo ku niemu, z uśmiechem suchym.
— Panie hrabio, — zawołała — ja dzieckiem nie jestem, mnie niedola dojrzałą uczyniła. Sama na świecie, musiałam być stróżem własnym, sama odarłam się ze złudzeń; mnie słowy oszukać nie można. Żadne tłumaczenie w świecie niezdolne jest zbić tego, co przeciw panu mówi. Jesteś pan żonaty, masz dzieci, obowiązki i śmiesz... a toć to ohydne... na to niema wyrazu.
— Pani mnie musisz wysłuchać — powtórzył hrabia — o cierpliwość proszę tylko; jeśli mnie potem potępisz... nie odpowiem ani słowa, przyjmę wyrok z pokorą. Tak, pani, jestem żonaty, ale nie ożeniłem się sam: ożeniono mnie, zmuszono. Żona moja szła za mnie, kochając innego, nienawidząc mnie. Życie na chwilę jakąś zdawało się nas jednać, ale po tym rozejmie i ona i ja uznaliśmy oboje, że nie wytrwamy ze sobą. Nie ja żądam rozłączenia, lecz żona moja. Byłem i jestem najnieszczęśliwszy. Nie kochałem nigdy, nigdy nie byłem kochany. Pierwszy raz w życiu powziąłem miłość ku tobie, pani... Nie jest to płocha i przemijająca namiętność, ale głębokie uczucie. Nie jestem dziś wolny, ale jutro nim będę. Proszę o rękę twoją!
To mówiąc, dłonie podniósł do góry.
Panna Cecylja zarumieniła się nieco, lekkie drgnienie przebiegło po jej twarzy.
— Nie wchodzę w stosunki jego domowe, — odezwała się — te do mnie nie należą. Byłam w ich domu, pod opieką ich honoru. W czasie tej bytności mojej nie dałam nigdy najmniejszego powodu do posądzenia mnie o płochość. Hrabia jednak śmiałeś... mogłeś poddać się jakiemuś złudzeniu i wymarzyłeś sobie miłość tam, gdzie tylko poszanowanie sieroty być powinno... Dosyć tego, że byłam w ich domu. Gdybym nawet powzięła dla pana uczucie jakie — odepchnę je, wyrwę, zwyciężę, aby nie śmiano powiedzieć, żem pod bokiem jego żony była tak nikczemną, by...
Nie dokończyła. Gwałtownym ruchem, wstrząsłszy się, odskoczyła znowu.
— Żegnam pana, — rzekła — żegnam pana!
Hrabia stał blady.
— Pani nietylko nie dałaś najmniejszego powodu, bym się łudził jakąś nadzieją, aleś się ze mną obchodziła gorzej niż ze wzgardą, bo ignorując egzystencję moją. To przyznaję. Miłość się zrodziła pomimo mojego oporu. Wiedziałem dobrze, iż dla niej wiele przecierpieć będę musiał; ale ona była przeznaczeniem mojem... koniecznością. Broniłem się, uciekałem. Pani! panno Cecyljo! ulituj się!
— Są to bardzo patetyczne słowa; ale ja im nie wierzę — zawołała chłodno kobieta. — Miłość? pan to możesz nazywać miłością? To fantazja pańska, to kaprys rozpieszczonego człowieka. Miłość?.. to uczucie byłoby inne miało cechy i skutki... osłoniłoby się poszanowaniem, nie śmiałoby rzec jednego słowa, wiedząc, że to słowo z ust przysięgą związanego człowieka jest obelgą. Gdybyś hrabia mnie kochał, nie śmiałbyś mi tego ani powiedzieć, ani mnie gonić, ani mnie kompromitować... milczałbyś, jak kamień... czekał... cierpiał...
Hrabia stał jak winowajca.
— Miłość ani rachuje, ani waży, ani rozumuje. Panno Cecyljo, przebacz mi!
— Uwolnij mnie pan, o to tylko proszę. Czynisz mi scenę. Odejdź pan, nie chcę go znać. Oburzasz mnie. To niegodne szlachetnego człowieka!
Łza potoczyła się z jej oczu.
Hrabia rzucił się jakby ku drzwiom.
— Idę, — rzekł — ale słowo jeszcze, wysłuchaj mnie pani! Możesz mnie odpychać, gardzić mną, możesz uczynić, co ci się podoba, panno Cecyljo, ale nie możesz wyrwać mi z serca miłości, którą ci poprzysięgam. Z żoną się rozdzielę, ona sama tego pragnie: jestem wolny. Będę czekał... będę cię gonił... będę błagał... do siwego włosa. Nie potrafisz się mnie pozbyć.
— Co pan hrabia uczynisz, to do mnie nie należy — odezwała się nieco drżącym głosem panna Cecylja. — Za to tylko zaręczyć mogę, że nie pójdę nigdy za człowieka, którego miłość cień na przeszłość moją rzucićby mogła.
— Co pani postanowisz i uczynisz, — zawołał hrabia rozgorączkowany — ja nie pytam się o to... zniosę, co mi narzucisz, czem mnie ukarzesz. Nie zechcesz być moją... oddasz rękę innemu, to mojej miłości nie złamie, bo nie jest to namiętność tylko... to ubóstwienie ideału... to cześć dla charakteru... to wszystkie razem uczucia podnoszące człowieka, których wyrzekając się, nie byłbym godnym tego imienia!... Panno Cecyljo! pani mnie nie znasz... Nie pozwoliłaś mi nigdy dać się sobie poznać... widziałaś we mnie płochego, lekkiego człowieka, którego zewnętrzne cechy nadało mi wychowanie. Nie domyśliłaś się, że w tej duszy świętsze ognie płoną, że w tem sercu może się zrodzić miłość czysta, bezinteresowna, gotowa do poświęceń.
Hrabia, mówiąc, coraz bardziej się zapalał.
— Tak, pani — rzekł wkońcu. — Możesz mnie odpychać, ale nie zdołasz odepchnąć. Będę cierpliwy... niewidzialny, pójdę wślad za stopami twemi, ukryty, będę patrzył na ciebie, wzgardzony, zostanę ci wierny. Nie chcę nic, tylko żebyś mi sprawiedliwość oddała, iż nie byłem nędznym jakimś uwodzicielem. Ja panią kocham!
Nie dosłyszawszy tych wyrazów, ku drzwiom zaczęła iść kobieta. Milcząca, z głową spuszczoną, zdawała się niespokojna i pomieszana. Doszła tak do drzwi i, nie spojrzawszy na postępującego za nią zwolna hrabiego, wybiegła do sieni. Nie oglądając się, przystąpiła do powoziku, przy którym siedziała stara służąca. Koni ani myślano zaprzęgać jeszcze, lecz w tejże chwili pocztyljon zażądał podorożnej i panna Cecylja mu ją wręczyła. Poczthalter zobaczył na niej nazwisko Horyszków i wybiegł, jak szalony. Był on synem niegdyś ekonoma w dobrach starościca, wychował się w poszanowaniu tego domu. Przestraszyła się stojąca smutnie panna Cecylja, gdy przyszedłszy do niej, począł ją w ręce całować.
— Nasza panna! — ja nie poznałem, jak Boga kocham! Konie będą tej minuty, ostatnie... kurjerskie. Hryszka, koni! a duchem, a żywo!
I patrzył przejęty, zdumiony, rozrzewniony, może tem mocniej, że herbata z arakiem do czułości go usposobiła.
— Uczynisz mi pan największą łaskę, — odezwała się panna Cecylja — przyśpieszając przybycie moje. Tam na mnie czekają w Zawiechowie... z duszy panu będę wdzięczna.
— O pani, konie w minutę będą! Niech pani siada. Jabym panienki nie poznał. Mój Boże, tyle lat!
I plótł poczthalter, kręcił się, płakał, a pomagał już do siadania, bo konie prowadzono i zwoszczyk gotów szedł z niemi.
Hrabia, który był wyszedł za panną Cecylją, nie śmiał posunąć się dalej. Blady, pozostał w progu karczmy, nie uważając, że i jego przynaglano do podróży, bo konie stały oddawna. Nim miał czas wsiąść do powozu, do którego się nie śpieszył, bryczka panny Cecylji, która twarz osłoniła woalem i nie zdawała się nawet ani spoglądać w tę stronę, w której stał, ruszyła tęgim kłusem ku Zawiechowu.
W chwilkę potem, jakby nie wiedząc, co się z nim dzieje, hrabia, któremu kamerdyner drzwiczki otworzył, siadł do powozu i pogrążony w myślach nawet poczthalterowi nie oddał pokłonu.
Scena, która się odbyła w izbie podróżnej, szczęściem uszła baczności ciekawych; nikt się jej nie domyślił, nikt nie podsłuchał, dzięki czujności kamerdynera, który, jakby przeczuciem, w pewnem oddaleniu wartę odprawiał. Izba podróżnych zwykle bywała dla wszystkich otwarta, nie zdziwiło więc nikogo, iż do niej na chwilę weszła panna Cecylja, a potem hrabia, który tam worek podróżny zostawił. Poczthalter był zajęty, a inni ludzie wcale nie zważali, co się z przejezdnymi działo.
Doktór tylko, który się do żadnej nie zobowiązał tajemnicy, powróciwszy do miasteczka, śmiejąc się i wygadując na panów, do czego miał skłonność, historyjkę o chorym na stacji w Błotkowie rozpowiadał, ale do kogoby się stosowała, nikt nie wiedział. Znano go zresztą, jako wymyślającego zbytnio na arystokratów i ich zepsucie, anegdota więc poszła na rachunek złośliwości.
Od poczthaltera tego dnia wiedziano u państwa Sławczyńskich, a nazajutrz kilka mil naokoło, iż panna Cecylja, po sześciu latach niebytności, do Zawiechowa powróciła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.