Róża bez kolców/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.
POTRAWA WITOLDA.

„Czasem widnokrąg pęka od końca do końca,
I anioł burzy nakształt niezmiernego słońca,
Rozświeci twarz i znowu okryty całunem,
Uciekł w niebo i drzwi chmur zatrzasnął piorunem.“
Mickiewicz. Puszcza litewska.

Lady Chester w uroczym negliżu stała na ganku wraz z Fanny i zdaleka witała wracających, poruszając chusteczką — a gdy przybyli, przemówiła z emfazą do baroneta, wskazując na jezioro.
— Vraiment, que c’est splendide!
— A, nareszcie podobało ci się coś w tym kraju — odrzekł z uśmiechem, witając ją serdeczniej niż zwykle, i zaraz zapytał o profesora.
— Jakto! czyż go tam nie było? — odparła zdziwiona — myślałam że jest z wami!
Zdziwienie i niepokój odbiły się na twarzy baroneta. Udał się natychmiast do izby gdzie profesor nocował, ale ani jego samego nie znalazł, ani żadnych śladów jego bytności. Zniknął nawet słoik z Branchiopodem i czaszka niedźwiedzia jaskiniowego.
Rozpytywano górali, z których jeden utrzymywał, że profesor od dwóch godzin opuścił schronisko i poszedł lewym brzegiem jeziora, a drugi że widział go na prawym brzegu, jak wstępował pod górę na Opalone — gazda zaś twierdził, że się pytał o drogę na Rysy. Baronet zniecierpliwiony różnością zdań, kazał przywołać Walę, przewodnika d-ra Stranda, który najlepiej powinien był to wiedzieć — lecz pokazało się, że przewodnik także zniknął.
Wszystko to było dziwne i niezrozumiałe dla każdego, a Fanny była widocznie zmartwiona i zaniepokojona nieobecnością starego przyjaciela, dla którego charakteru, rozumu i pracowitości niezmordowanej, miała prawdziwe uwielbienie.
Podano obiad bardzo obfity i mający cechę czysto miejscową: rosół z pływającemi w nim listkami mięty, na sposób góralski, a do tego półmisek z czemś, co przypominało do złudzenia włoską „polentę“, a co było kluską z mąki kukurydzowej. Górale nie lubią klusek drobnych, jakie się robią na całym ziem polskich obszarze, ale sypią mąkę na wrzącą wodę, i tworzy się z tego jeden kawał ciasta, który po ugotowaniu używają do mleka lub rosołu. Zowie się to „bryja“. Panowie bardzo tę potrawę chwalili, zwłaszcza że była obficie polana świeżem masłem; tylko lady Chester, skosztowawszy, skrzywiła się bardzo i oświadczyła, że choć to po włosku wygląda, ale po azyatycku smakuje. Rosołu z miętą także nie tknęła.
Po zupie był majonez z łososia, następnie pstrągi z naturalnym sosem, a potem jeszcze pieczeń z kozicy z kompotem z poziomek.
— Pierwszy raz jem pieczeń z kozicy — odezwał się Walter — i dlatego mięso jej wydaje mi się trochę mdłe. Sarna lepiej by dziś smakowała.
— Szkoda, że niema sałaty — dodał Jakób — przy niej każda pieczeń jest dobra. Ale sarn, jeleni, nawet dzików nie brakuje w Tatrach; polować jest na co!
— A czy są Lisy i Borsuki?
— Lisów prawie niema, czasem przychodzą w odwiedziny z Węgier; borsuki zaś pojawiają się tylko w kniejach.
Warburton, jedzący bez apetytu, położył widelec i zapytał, spoglądając w stronę Witolda.
— Obiecywałeś nam pan deser własnej roboty. Kiedyż nareszcie ujrzymy to arcydzieło?
— Chyba już dziś — wtrącił Jakób — bo widziałem, że mój przyjaciel wstał najraniej z nas wszystkich, i opasany fartuchem Jerrego, stał przy ognisku z rondlem w jednej ręce a łyżką w drugiej i coś przyprawiał.
— A ja słyszałem jakieś tłuczenie w moździerzu i widziałem pana Witolda, jak przedmiot jakiś tajemniczy niósł do strumienia — dodał Walter.
— Do strumienia? a to w jakim celu? Pstrągi tatrzańskie nie jadają deserów.
— Wody strumienia użyłem w braku lodu — odrzekł skromnie malarz.
— Jeżeliś pan lody przyrządził, to miałeś myśl szczęśliwą — odezwała się milady, spoglądając nań łaskawie: — gorąco jest nie do wytrzymania!
— Nie pani, to nie są lody.
— Zaciekawiasz nasz pan — powiedział baronet — nie wystawiaj zbyt długo na próbę naszej cierpliwości!
Witold podniósł się i wyszedł, a po jakimś czasie powrócił, niosąc okrągłą salaterkę z pokrywą w jednej ręce, a w drugiej niewielki dzbanek, napełniony jakimś białym płynem. Gdy salaterkę postawił na stole, podniósł pokrywę i ukazała się galareta czerwonej, matowej barwy. Warburton spojrzawszy na nią, poruszył się cały i zawołał:
— Kisiel!
Wykrzyknik ten wprawił wszystkich w zdumienie: Witold rzucił tryumfujące spojrzenie na Jakóba, który uszom własnym nie wierzył. Walter, Dawid i obie panie, patrzeli na sir Edwarda, nie rozumiejąc przyczyny wykrzyku; Henryk był zdumiony. Po twarzy Warburtona przemknęło lekkie pomięszanie.
— Waszej Miłości znaną jest ta potrawa? — zapytał Witold z najniewinniejszym uśmiechem.
— O, tak — odrzekł niedbale — jadłem ją u pewnego księcia litewskiego, który przepędził sezon zimowy w Londynie.
— I... jakże smakowała?
— Nie źle. Co to jest w dzbanku, czy mleko migdałowe?
— Wie, że do kisielu używa się mleko, uważasz pan — szepnął do Jakóba Witold i odrzekł:
— Za mało miałem migdałów, więc dodałem donich ziarn limbowych i roztarłszy je na kamieniu, zrobiłem improwizowaną orszadę.
— Ale skąd wziąłeś żórawin, które przecież w Tatrach nie rosną? — szepnął Jakób.
— Ale sok żórawinowy można mieć wszędzie. Właściciel restauracyi pod Różą, sprowadza go na kisiele dla swego Litwina, któremu piecze także chleb z ajerem.
Warburton popatrzył chwilę w oczy mówiącemu i przysunął sobie półmisek. Wziął sporą porcyę i podlał mlekiem, jak człowiek z potrawami tego rodzaju obeznany. Jakób i Witold jedli także ze smakiem, a i Henryk też nie dał się prosić, mając przed sobą ulubioną sobie potrawę. Całe za to angielskie towarzystwo z wyjątkiem baroneta, poprzestało na skosztowaniu; lady Alicya nawet wyraziła się, że tylko w barbarzyńskim kraju może coś podobnego zjawić się na stole, i kombinacyę cierpko kwaśnego soku z mąką i mlekiem osłodzonem, nazywać deserem.
Walter rzucił okiem na jezioro i rzekł:
— Tratwa znowu płynie ku nam pełna osób, może profesor jest z niemi. To nawet bardzo prawdopodobne, bo widzę Sabałę, który nam obiecywał upatrywać go na stoku góry.
— Ależ to niemożliwe, jeżeli widziano go wstępującego na Opalone.
— Kiedy nikt nie wie napewno. Każdemu się tylko zdaje: bo jeden twierdzi że go widział w stronie Miedzianego, a drugi, że w stronie Rysów.
Zdala dochodził dźwięk gęślików i pieśń Sabały:
Lady Alicya wzruszyła ramionami na tę muzykę, a baronet wyraził się że nic równie oryginalnego nie słyszał.

„Oj, jeseć mie matusia,
Oj w korytku lulała;
Wtedy już nad mojom
Skórom narzekała.

Oj, Sablicek zbójnicek,
Oj, siekierecka siostra!
Nie jedna dusycka
Przez niom w niebo posła.

Oj, łapali Sabałe,
Oj, po zielonych bukak,
Ale se wybronieł,
Miał siekierke w rukak.

Oj, pedziała mi ziena,
Oj, ze to moja wina;
Jaze mnie złapali,
Na wysokiej hali.

Oj, dyć se mnie dostali,
Oj, hociaj z tak wysoka,
Bo po mnie posłali
Z pikom zabijoka.“

Ale nim tratwa przybiła do brzegu, przekonano się że płonne było przypuszczenie Waltera. Profesora nigdzie nie spotkano, a Sabała utrzymywał stanowczo, że musi już być daleko od Morskiego Oka.
— Czy dziś wrócimy do Zakopanego? — zapytał Walter.
— Ach, przecież już jest zapóźno na taką drogę! — odrzekł Jakób.
— Tak, ale moglibyśmy nocować w Roztoce.
— Nie możemy wracać bez profesora Stranda — odezwał się Warburton. Jeżeli poszedł na Rysy...?
— To jutro dopiero wróci.
— Albo dziś późnym wieczorem.
Po obiedzie spacerowano i rozmawiano siedząc na ganku. Lady, jak przy stole, tak i tu przyglądała się przez lornetkę Henrykowi i snać znowu się uspokoiła co do niego, zwłaszcza że baronet trapiony niepokojem o Stranda, mało zwracał uwagi na chłopca.
Witold przyniosł Warburtonowi duży piękny, okaz żółtej Goryczki, który zerwał poprzedniego dnia na Świstówce, idąc do Morskiego Oka.
— Sir — rzekł — oto jest Gentiana lutea, której korzeń ma cenne własności lecznicze. Górale się bardzo za nim ubiegają, i uważają za lekarstwo na wszystkie choroby. W rzeczywistości zaś posiada on własności ściągające i pomocne zwłaszcza na wszelkie niedyspozycye żołądka. Korzeń ten namoczony w winie działa energicznie i wzmacniająco.
— Dlaczego mi pan to mówisz? — zapytał Warburton, który o tych własnościach goryczki żółtej słyszał już przy Czarnym Stawie Gąsienicowym.
— Mówię na wypadek, gdyby panu, jako nieprzyzwyczajonemu do naszych potraw litewskich, zaszkodził mój deser.
Baronet utkwił w nim przenikliwe spojrzenie i odrzekł po chwili milczenia:
— Bądź pan spokojny: mam strusi żołądek. Nie takie ja rzeczy jadałem w moich podróżach naokoło świata. Ale co to za kwiatki masz pan zatknięte w dziurkę od guzika? Czy to nie Jaskry czasem?
— Zgadłeś sir, to Jaskry lodowcowe, Ranunculus glacialis, mieszkańce wysokich turni, rosnące na gnejsach. Zerwano je na Miedzianem.
— Ach, to cenna zdobycz: czy możesz mi pan jeden ofiarować?
— I owszem, służę panu. A tu oto Gwiazdosz alpejski, Aster alpinus: niech panu także służy. Wyrasta on na szczytach, na halach i wzdłuż biegu Dunajca.
Zwierciadło jeziora było ciche i nieruchome, ale po niebie pływały obłoczki waty, o których niedobrze wróżyli górale. Gdy nastał zmrok, ujrzano nad Morskiem Okiem pod Rysami, światełko i pokazano je zaraz baronetowi.
— To niezawodnie Strand daje nam znak, żebyśmy tratwę po niego przysłali i dlatego zapalił ognisko — zawołał ucieszony Warburton.
Przypuszczenie było prawdopodobne. Gdy tratwę szykowano, Witold zawołał na górali:
— Spieszcie się, bo tylko patrzeć jak deszcz lunie! Nawet płomień ogniska nie idzie prosto ku niebu, tylko nachyla się ku ziemi.
— Ja pojadę! — zawołał Henryk i wskoczył na tratwę, która już odbijała od brzegu.
W tej chwili posłyszano echo dalekiego grzmotu.
— Prędzej, prędzej — naglił doktór, niezbyt rad oddaleniu się chłopca.
— Popłyniemy prędko, bo ładunek lekki — odpowiedziano z promu.
Warburton ścigał oczyma oddalający się szybko statek i powiedział do Jakóba:
— Nieroztropnie postąpiliśmy, puszczając tego chłopca.
— Niech się wasza Miłość nie obawia — odrzekł — Henryk jest pod opieką doświadczonych przewodników: burza jest jeszcze bardzo daleko i może wcale nie przyjdzie do Morskiego Oka, a gdyby nawet przyszła, to sądzę że nasi żeglarze zdołają ją uprzedzić. Gdy ładunek jest lekki, tratwa szybko płynie. Czy widzisz, sir, jak się zwija? Leci jak strzała!
— Ale czy pan nie widzisz, że powierzchnia jeziora marszczyć się zaczyna? Czego to jest dowodem? Wiatr się zrywa: może być wypadek!
— Bądź pan spokojny, sir: jezioro nie jest morzem.
— Na jeziorach także powstają bałwany, a między skałami żegluga nie zawsze jest bezpieczna. Ja sam pływałem po wszystkich morzach świata i oswojony jestem z burzami, a raz o mało nie poszedłem na dno z moim yachtem, na jednem z jezior szkockich. Pan mnie chcesz uspokoić, a widzę że się sam niepokoisz. Profesor jest bezpieczny przy ognisku, i co najwyżej, zmoknie, a wątły ten statek może się rozbić o skały, jeżeli wiatr się powiększy. Lepiej byłoby zawrócić tratwę.
— Zapóźno — odrzekł Jakób — już dosięga środka jeziora, i jeżeli dalej tak dobrze pójdzie, wkrótce przybiją do lądu.
Paprocie bujnie rozrosłe pod cieniem smereków i kosówki, jęły poruszać zlekka koronkowemi liśćmi, a potem wyraźnie chwiać się i kołysać, a ruch ten udzielił się także tłumowi drzew, jakby ożywił go nagle prąd jakiś tajemniczy.
— Wiatr chłodny przeciąga z północy — odezwał się Warburton po chwili milczenia —czuję go na twarzy. Czy pan widzisz, jak marszczy powierzchnię jeziora?
Jakób dostrzegł ten objaw wprzód jeszcze, zanim Anglik zwrócił mu na to uwagę i wzmógł się jego niepokój. Dostrzegł nawet coś więcej: na grani Mięguszowieckiej zjawiła się mgła kłębiąca się szybko z góry na dół w długie pasma — snać tam u góry walczyły z sobą dwa prądy powietrzne. Nie spuszczał z oczu tych pasm, patrzył jak się nawijały i rozwijały, chwilami przędąc znów nić tak cienką, że pękała wisząc w powietrzu niby strzępy babiego lata. Nareszcie duży kłąb zawisł nad jeziorem i stanął nieruchomy. Doktór odetchnął.
— Uspokaja się — rzekł — tratwa też już przepłynęła trzy czwarte drogi.
Lecz zaledwie wymówił te wyrazy, kłąb biały wiszący nad jeziorem, zakręcił się jak w tańcu szalonym, a woda zaczęła się bałwanić, wydając charakterystyczny szum. Grzmot i błyskawica w kilkanaście sekund po nim następująca, były sygnałami zbliżającej się szybkim krokiem burzy.
— Już są niedaleko brzegu — szepnął baronet — oby tylko szczęśliwie udało im się wylądować! Ale widzę że deszcz zacina z północy.
Deszcz szedł jeszcze prędzej niż burza, i zaledwie Anglik wypowiedział tę uwagę, puścił się drobny ale tak gęsty, że mgłą przesłonił jezioro. Gromadka turystów stojących dotąd na ganku i śledzących także z zajęciem kierunek tratwy, przeniosła się ztamtąd do izby. Został tylko baronet ze swoim orszakiem — i pomimo próśb lady Alicyi, opuścić nie chciał swego stanowiska. Odeszła urażona, spostrzegłszy że jej przestrogi i uwagi niecierpliwią go tylko.
Zziębnięty, przemokły, z brodą przez wiatr targaną, stał oparty o baryerę, usiłując przebić wzrokiem zasłonę z mgły i nasłuchując. Ale nie widział nic prócz gęstych nitek deszczu, a do uszu jego dochodził tylko szum rozkołysanej fali.
Jakób, naradziwszy się na stronie z Witoldem, wziął z sobą dwóch górali, i odwróciwszy serdak włosem do góry, a kapeluszowi nadawszy formę grzyba, poszedł z nimi brzegiem jeziora, pomimo że Walter utrzymywał, iż żeglarze do tego czasu już wylądowali i znaleźli pod skałą schronienie. Dla własnego spokoju potrzebował cośkolwiekbądź przedsiewziąść. Wyrzucał sobie, że nie przewidział tego co się stało i puścił Henryka, za którego bezpieczeństwo ręczył pannie Katarzynie.
Grzmoty odzywały się w krótkich po sobie odstępach, a szybko następujące po nich błyskawice wskazywały, że burza jest tuż. Przy ich oślepiającem świetle widać było wzburzone fale jeziora, a nieopodal przeciwległego brzegu, jakiś drobny przedmiot miotany bałwanami jak łupina orzecha.
Warburton cierpiał: serce biło mu przyspieszonem tętnem. Teraz dopiero poznał, jak bardzo pokochał to dziecko.
— Ten wątły statek lada chwila rozbije się o skały — odezwał się do Waltera — a wtedy o ratunku niema nawet co myśleć!
Młodzieniec patrzył ze współczuciem na sir Edwarda, zgadując co się dzieje w jego duszy. Nie próbował on go nawet nakłaniać, aby się schronił przed deszczem do izby, bo wiedział że to nie zdałoby się na nic, ale przyniósł płaszcz wyksatynowy i zarzucił mu na ramiona.
— Ufam przezorności przewodników — powiedział z pozornym spokojem: — są to ludzie bardzo zręczni i oswojeni z jeziorem i jego kaprysami. Doktór poszedł brzegiem z góralami i zrobi wszystko, tylko będzie trzeba. Reszta jest w mocy Boskiej: trzeba czekać!
Warburton milczał. Czekać, stojąc bezczynnie z założonemi rękami, gdy tam ktoś drogi jego sercu jest w niebezpieczeństwie... to nie tak łatwo, jak się zdaje! Nie wypowiedział jednak głośno tego, co myślał. Zrobił tylko uwagę, że wiatr się wzmaga i dodał po chwili:
— Wyślij jeszcze dwóch górali, Walterze. Niech idą prawym brzegiem, póki się nie spotkają z tamtymi co wyszli z doktorem. A każ im wziąść pochodnie!
Walter spełnił niezwłocznie ten rozkaz, choć uważał go za zbyteczny, wobec wyprawy doktora idącego lewym brzegiem.
Gdy ta rozmowa toczyła się na ganku, lady Alicya wzburzona do najwyższego stopnia, z wypiekami na twarzy, przebiegała izbę wzdłuż i wszerz. Oczy jej błyszczały gorączkowo, a z ust padały oderwane wyrazy.
— To nadzwyczajne! niesłychane! żeby tak troszczyć się o obcego, niedawno poznanego chłopaka, choć wszyscy mu z kolei powtarzają, że jest pod dobrą opieką, że nic mu się nie stanie. Sir Edward go kocha, to widoczne! O, ja znam, znam tę twarz marmurową, i nieodgadnioną jak księga zamknięta. Patrzę na nią już od lat tylu, i nauczyłam się w niej czytać. Widziałam jak przebiegł po niej spazm bólu, gdy patrzył na jezioro... I ktoby się tego był spodziewał po tym twardym i niedostępnym człowieku!.. A, mały intrygant! — wyszeptała przez zaciśnięte wargi — jakże głęboko wkradł mu się do serca!
Davy słuchał w ponurem milczeniu wybuchów matki: Fanny odważyła się przemówić, że chłopiec nie wygląda na intryganta, ale lady przerwała jej gniewnie, tupnąwszy nogą:
— Nie broń go! Może on temu nie winien, może jest nawet szlachetny, ale ja matką jestem i cierpię!... Cierpię, że sir Edward, który miał zastąpić ojca Dawidowi, pokochał dziecko nie moje!
I wznowiła znowu swoją wędrówkę po izbie, powtarzając:
— W tem coś jest.. w tem coś jest!
Zagłębiwszy się w myślach, przypomniała sobie różne rzeczy, różne drobne na pozór okoliczności, na które w swoim czasie nie zwracała uwagi, a które teraz w jej oczach nabierały znaczenia; wątek myśli snuł się coraz dalej, przypuszczenia nabierały cech prawdopodobieństwa, a drobiazgi rosły do wielkich rozmiarów. Ten powzięty nagle zamiar podróży w Tatry, dla szukania róży bez kolców... — tu zaśmiała się ironicznie — ta zwiększona niechęć do Davego i zapowiedź oddania go bezwłocznie do Eton, to wreszcie okrutne oświadczenie, że nie posiada nic, prócz tytułu i zamku myśliwskiego...
Rozmyślania te przerwało stąpanie wielu par nóg ludzkich, wbiegających gromadnie na ganek ze śpiewem i muzyką. To turyści zaskoczeni przez burzę w wycieczce do Morskiego Oka, przybywali do schroniska, a górale których fantazya nigdy nie odstępuje, wiedli ich jakby na przekorę burzy, tańcząc i śpiewając — choć z jednych i drugich woda się lała strumieniami, tak byli przemokli, a może właśnie dla tego — bo góral utrzymuje, że „człowieka wesołego nie ima się chorość.“
Na tę rozbawioną hałastrę spadł niespodziany grom: Warburton wybuchnął strasznym gniewem i nakazał milczenie. Zrobiła się cisza jak makiem zasiał. Przelęknieni górale cichym szeptem rozpytywać zaczęli, co się tu stało? Wtem posłyszano trzask przerażający i bulgotanie, jakby gotującej się wody. To piorun uderzył w jezioro, a przy oślepiającem świetle błyskawicy, ujrzano na samym środku tratwę podrzucaną bałwanami, pracujących energicznie wiosłami przewoźników i chłopca klęczącego ze złożonemi rękami.
— Modli się — szepnął z cicha baronet i uczuł że go coś dławi w gardle.
— Chwała Bogu, że są daleko od skał — przemówił Walter — nie grozi im rozbicie! Może też wiatr uciszy się tymczasem i szczęśliwie przybiją do brzegu.
Górale zbici w kupę rozmawiali po cichu, ale widocznie narada do żadnego nie doprowadziła rezultatu, bo jeden za drugim usuwali się do kuchni, gdzie zasiedli przy ognisku. Turyści też obsiedli stół w izbie, pijąc herbatę i rozmawiając półgłosem. Wszyscy zdaleka omijali tego gniewnego, posępnego starca, co stał na ganku jak posąg, groźny i nieczuły na deszcz, zimno i wiatr.
Długo jeszcze rozświecały scenę ognie błyskawic i warczały echa piorunów, wreszcie deszcz ustał i mgły ustąpiły, ale nic dojrzeć nie było można, bo noc zapadła. Jezioro było jak otchłań czarna, głęboka i straszliwa, a nad nią gdzieniegdzie niby gwiazdy błędne, migotały światła pochodni. Z otchłani tej do ucha Warburtona dochodził tylko monotonny szum rozkołysanej fali — wreszcie zapanowała przerażająca cisza: wiatr ustał.
Po jakimś czasie posłyszano ostrożne, jakby lękliwe stąpanie, i przy ognisku w kuchni zrobił się lekki ruch: jeden z górali wrócił z wiadomością że obeszli cały prawy brzeg i tratwy dotąd nie spotkali, ani tych którzy wyszli z Jakóbem — ale on sam przy brzegu widział pływające wiosło. A choć to powiedziane było bardzo cicho, i w języku niezrozumiałym dla Anglika, domyślił się ich znaczenia. Przesunął ręką po po czole i rzekł do Waltera.
— Powiedz im, że pójdą jeszcze raz ze mną. Mam przeczucie, że znajdę rozbitków. Niech zapalają pochodnie!
Ale młodzieniec, który już stracił nadzieję, jął przedstawiać baronetowi, że jego obecność opóźni tylko odszukanie zaginionych, bo przewodnicy będą sobie uważali za obowiązek przedewszystkiem czuwać nad bezpieczeństwem jego osoby. Ten wzgląd skłonił go do odstąpienia od zamiaru. Kazał jednak góralom oznajmić przez Waltera, że sto funtów nagrody otrzyma ten, kto odnajdzie tratwę i przyprowadzi do schroniska. Wysokość nagrody wprawiła w zdumienie wszystkich, a zwłaszcza lady Alicyę, do której zaraz doszła ta wiadomość.
Wszyscy górale, ilu ich było w schronisku, ruszyli na poszukiwania z Sabałą na czele. Teraz światełka pochodni migotały znowu na obu brzegach. Wołano, strzelano z fuzyi, nareszcie wszystko ucichło. Warburton, któremu już było za chłodno na ganku, wrócił do izby i siadłszy przy oknie, pił herbatę w milczeniu. Świt szary tak go zastał.
Gdy pierwsze brzaski dnia pozwoliły dojrzeć jezioro i zarysy otaczających go skał, wyszedł na ganek z przyjaciołmi. Powierzchnia wody była spokojna, gładka jak atłas, nigdzie śladu tratwy ani ludzi... cisza przerażająca i pustka. Nareszcie rozległy się miarowe odgłosy uderzenia siekier w drzewo, a po krótkiej przerwie dźwięki wesołe orawskiego marsza.
— To gęśliki Sabały — rzekł Walter — dobry znak!
Po prawej stronie jeziora jest kilka małych skalistych zatok: z po za jednej najgłębszej, od strony Mnicha, ukazała się tratwa napełniona ludźmi, a wiosła pruły szybko powierzchnię jeziora. Warburton podniósł lunetę do oczu i dojrzał między płynącymi Henryka i Jakóba, ale profesora nie znalazł. Napróżno zatem szukano go wczoraj z narażeniem życia.
Wszyscy wylegli na ganek: Polacy, Węgrzy, Czesi, miss Fanny, nawet lady Alicya się zjawiła — nareszcie posłyszano plusk wioseł, a potem uderzenie o brzeg. Henryk wyskoczył najpierwszy i znalazł się odrazu w objęciach sir Edwarda, który wyciągnął do niego ramiona.
— Doprawdy, sir — zabrzmiał tuż przy nim głos lady Alicyi drgający nietajonem wzburzeniem — tak się pan troszczysz o tego chłopa, tyle mu okazujesz dobroci, że możnaby myśleć iż to jest pańskie dziecko!
— Tak jest — odrzekł po angielsku — nie omyliłaś się pani, moje dziecko, moja krew!
Był to za silny cios dla kobiety, żyjącej tylko jedną myślą — zapewnieniem dziedzictwa synowi. Spojrzała błędnym wzrokiem na baroneta, zachwiała się, wyciągnęła obie ręce do klamki drzwi wchodowych, lecz nie zdążyła ich uchwycić i padła bez zmysłów na ręce Fanny.
— Doktorze — zawołał Warburton — prędzej, chodź pan, prędzej! Lady Alicya zemdlała!
Zrobiło się na ganku zamięszanie, przeniesiono zemdloną do izby, gdzie kilkakrotne bryzgnięcie zimną wodą przywróciło jej przytomność. A może więcej jeszcze przyczyniła się do tego troskliwość serdeczna niemal sir Edwarda, który troszczył się bardzo o synową i rozmawiał z nią z taką dobrocią, jakby jej chciał wynagrodzić słowa któremi ją zranił tak boleśnie.
Na ganku tymczasem słuchano opowiadania o przygodach żeglarzy. Już byli bliscy wylądowania, gdy bałwan odrzucił ich ku środkowi jeziora, gdzie też usiłowali się utrzymać, chroniąc tratwę od rozbicia o skały. Gdy wicher uciszył się, wylądowali i wciągnęli tratwę do zatoki, ale zgubili wiosła — i tam pod skałą we wgłębieniu przesiedzieli do świtu. Widzieli światła nad stawem i domyślili się, że ich poszukują: wołali, krzyczeli, ale głosy ich tonęły w szumie bałwanów; wystrzałów i hukania nie słyszeli. Górale nareszcie odkryli ich schronienie i przesiedzieli z niemi do świtu. Wiosła sporządzili sobie ze zrąbanych świeżo smereków.
Kilku górali o świcie udało się pod Rysy, gdzie widziano wczoraj płonące ognisko, ale nie znaleźli tam żadnych śladów bytności profesora. Trochę zwęglonej kosodrzewiny, próżna butelka i nic więcej. Warburton, który wyszedł znowu na ganek i tych szczegółów się dowiedział, zatrwożył się bardzo.
— Więc powiedzcie mi gdzie jest dr. Strand? — zapytał, spoglądając po wszystkich.
Jakby w odpowiedzi na to wezwanie, gazda pojawił się przed nim z listem w ręku i rzekł:
— Ten stary pan, co wczoraj rano wybierał się na Rysy, odchodząc kazał to oddać panu Anglikowi, ale moja baba położyła na okapie komina i zapomniała.
Warburton rozerwał kopertę, i wyjąwszy z niej ćwiartkę papieru, pomiędzy kartki której włożona była wstążka błękitna, czytać zaczął:
„Dostojny i Kochany Przyjacielu. Z ciężkiem sercem przychodzi mi przesłać Ci to pożegnanie — tak miło mi było korzystać z Twego światłego towarzystwa i Twej serdecznej gościnności — ale konieczność zmusza mnie do tego... Nie mogę z wami zostać po tem co zaszło, gdyż byłbym krępowany ciągłą obecnością tych panów, którzy widzieli mnie w pozycyi, upoważniającej do różnych przypuszczeń... Nie śmiałbym też spotkać się z miss Fanny, w oczach której mnie ośmieszono! Panu jednak, sir Edwardzie, wyznaję — i proszę o powtórzenie tego zacnej miss — że wstążka jej nie znajdowała się nigdy na mojem sercu, oraz że nie domyślałem się nawet do kogo należała. Powiedz jej, że znalazłem ją przypadkiem tylko w grocie Mylnej i włożyłem w roztargnieniu do kieszeni, mniemając żem ją odrzucił na stronę. Wróciwszy z Doliny Kościeliskiej, powiesiłem swój surdut wycieczkowy na kołku, i nie kładłem go aż wybierając się znowu na wyprawę do Morskiego Oka. Że wstążka znajduje się w kieszeni, dowiedziałem się sam ze zdziwieniem dopiero na hali Królowej. Racz powiedzieć, sir, miss Fanny, że ten przedmiot jej toalety, przez cały czas życie mi zatruwał bo zapominałem o nim gdy byłem sam i miałem sposobność go się pozbyć, a przypominałem sobie tylko chwilami w obecności waszej, gdym tego nie mógł dokonać, bez obawy narażenia się na wnioski prowadzące do posądzenia mnie o uczucia i zamiary, jakich nigdy nie miałem. Kilka razy, już, już chciałem wyrzucić tę nieszczęsną wstążkę, ale zawsze młodzi towarzysze pańscy, jeden lub drugi, przeszkodzili mi nie w porę!
Proszę oddać tę przeklętą wstążkę miss Fanny, i powiedzieć, że to ona mnie stąd wypędziła... Życzę jej, aby znalazła człowieka godnego siebie, który jej potrafi dać szczęście, na jakie w zupełności zasługuje. Co do mnie, czuję że nie zdołam nigdy przełamać mego wstrętu do kobiet! Branchiopoda mego zabieram z sobą i odchodzę. Nie szukajcie mnie, bo uczynię wszystko co jest w mojej mocy, aby zatrzeć swoje ślady ale odchodzę z sercem zranionem, gdyż mi było z wami bardzo dobrze! Ten dwutygodniowy pobyt w Tatrach uważam za najszczęśliwszy w mojem życiu, gdzie oprócz Branchiopoda, znalazłem rzadki okaz, o jakiego istnieniu wątpiłem, kobietę bez złości w osobie zacnej miss, która za wyrządzoną jej przezemnie najniesłuszniej niegrzeczność, dobrocią anielską mi zapłaciła. Sam nie wiem, jakieby miejsce znaleść dla niej w klasyfikacyi naukowej i jakim ją nazwać terminem? chyba Femina angelica! Tem większą było to dla mnie niespodzianką, że okaz ten rzadki nie przechował się z epoki lodowej, ale znalazł w dzisiejszem zepsutem społeczeństwie. Żegnam Cię, kochany Przyjacielu, serdecznem uściśnieniem dłoni, i proszę oświadczyć lady Alicyi moje uszanowanie.“
Skończywszy czytanie, Warburton rzekł.
— Jutro, skoro świt, niech górale rozbiegną się na wszystkie strony wiadomemi sobie drogami, dla odszukania profesora Stranda. Postaram się uspokoić go, że nie grożą mu wcale kajdany Hymenu, i że nikt z nas naprawdę nie posądził go o afekt do niewiasty.
— I przeprosimy go uroczyście — dodał Witold.
Baronet pogroził mu palcem i rzekł poważnie.
To pan nawarzyłeś tego piwa!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.