Strona:Zofia Urbanowska - Róża bez kolców.pdf/409

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozmyślania te przerwało stąpanie wielu par nóg ludzkich, wbiegających gromadnie na ganek ze śpiewem i muzyką. To turyści zaskoczeni przez burzę w wycieczce do Morskiego Oka, przybywali do schroniska, a górale których fantazya nigdy nie odstępuje, wiedli ich jakby na przekorę burzy, tańcząc i śpiewając — choć z jednych i drugich woda się lała strumieniami, tak byli przemokli, a może właśnie dla tego — bo góral utrzymuje, że „człowieka wesołego nie ima się chorość.“
Na tę rozbawioną hałastrę spadł niespodziany grom: Warburton wybuchnął strasznym gniewem i nakazał milczenie. Zrobiła się cisza jak makiem zasiał. Przelęknieni górale cichym szeptem rozpytywać zaczęli, co się tu stało? Wtem posłyszano trzask przerażający i bulgotanie, jakby gotującej się wody. To piorun uderzył w jezioro, a przy oślepiającem świetle błyskawicy, ujrzano na samym środku tratwę podrzucaną bałwanami, pracujących energicznie wiosłami przewoźników i chłopca klęczącego ze złożonemi rękami.
— Modli się — szepnął z cicha baronet i uczuł że go coś dławi w gardle.
— Chwała Bogu, że są daleko od skał — przemówił Walter — nie grozi im rozbicie! Może też wiatr uciszy się tymczasem i szczęśliwie przybiją do brzegu.
Górale zbici w kupę rozmawiali po cichu, ale widocznie narada do żadnego nie doprowadziła rezultatu, bo jeden za drugim usuwali się do kuchni, gdzie zasiedli przy ognisku. Turyści też obsiedli stół w izbie, pijąc herbatę i rozmawiając półgłosem. Wszyscy zdaleka omijali tego gniewnego, posępnego starca, co stał na ganku jak posąg, groźny i nieczuły na deszcz, zimno i wiatr.
Długo jeszcze rozświecały scenę ognie błyskawic i warczały echa piorunów, wreszcie deszcz ustał i mgły ustąpiły, ale nic dojrzeć nie było można, bo noc zapadła. Jezioro było jak otchłań czarna, głęboka i straszliwa, a nad nią gdzieniegdzie niby gwiazdy błędne, migotały światła pochodni. Z otchłani tej do ucha Warburtona dochodził tylko monotonny szum rozkołysanej fali — wreszcie zapanowała przerażająca cisza: wiatr ustał.
Po jakimś czasie posłyszano ostrożne, jakby lękliwe stąpanie, i przy ognisku w kuchni zrobił się lekki ruch: jeden z górali wrócił z wiadomością że obeszli cały prawy brzeg i tratwy dotąd nie spotkali, ani tych którzy wyszli z Jakóbem — ale on sam przy brzegu widział pływające wiosło. A choć to powiedziane było bardzo cicho, i w języku niezrozumiałym dla Anglika, domyślił się ich znaczenia. Przesunął ręką po po czole i rzekł do Waltera.
— Powiedz im, że pójdą jeszcze raz ze mną. Mam przeczucie, że znajdę rozbitków. Niech zapalają pochodnie!