Przejdź do zawartości

Przymuszona

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przymuszona
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Józefa Ungra Kalendarz Warszawski Popularno-Naukowy Illustrowany na Rok Przestępny 1896
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KLEMENS JUNOSZA.
PRZYMUSZONA.
OBRAZEK.




— Jeżeli pan dobrodziej ciekaw, a łaskaw będzie posłuchać, to opowiem wszystko dokumentnie od samego początku. Możemy usiąść tu, pod lipą na darniowej ławeczce. Mój Boże! gdyby ta lipa, chciała przemówić... ale nie przemówi, nie przemówi, ani ona, ani ściany domu, ani ta darniowa ławeczka... Co tam! Niechże pan dobrodziej siada, bardzo proszę, wiatr od rzeki dziś wieje, chłodek niesie, dobrze tu i wygodnie... A może czego dla ochłodzenia? Mamy piwo niezgorsze, własnego wyrobu, jest miód od swoich pszczół, a poszukawszy w piwnicy, znalazłaby się butelka wina. Jakie ono jest — ja nie znawca, ale pewnie, że dobre, bo tu wszystko było urządzone po pańsku... Widział pan w pokojach, jak tam świeżutko i pięknie, jakie obicia na ścianach, meble, panie dobrodzieju, firanki, obrazy... Co ja miałem z owem odnawianiem i porządkami! Krzyż Pański! jak mi Bóg miły, myślałem, że oszaleję...
— Dlaczego? — zapytał młody mężczyzna.
— Juści nieboszczyka pana Medarda pan znał, przecież był on pańskim wujem, bo mama pana jest z domu Wolska.
— Rodzona siostra nieboszczyka...
— A wiem, wiem... Nikt równie dobrze tych stosunków nie zna, jak ja: toć czterdzieści lat w tej Kępówce rządzę, i mógłbym dzień po dniu całą jej historyę opowiedzieć. Tedy, wiadomo panu dobrodziejowi, nieboszczyk pan Medard, chociaż pański wujaszek, sknera był, świeć Panie nad jego duszą, dwunastej próby! Sobie skąpił, pieniądze grube zbijał, ale żył gorzej niż najuboższy chłop. Owdowiał przed dziesięciu laty, opiekowała się nim prosta baba... Żyje jeszcze, w czworakach teraz mieszka. Onufrową ją wołają po mężu... Niech pan tylko nie myśli co złego; baba taka szkaradna, że rakby się jej nie czepił, tylko się nieboszczykowi udała ze skąpstwa i z chciwości, bo za groszem poleciałby na samo dno piekielne. Może pan sobie wyobrazić, jak dwór wyglądał przy takiej czarownicy. Pan jeden pokój dla siebie miał, i tam choć raz na tydzień baba śmiecie wymiotła, a reszta stancyi w zupełnem zapuszczeniu; ta też kurzu wszędzie było na trzy palce grubo, pajęczyny po ścianach moc, okna takie brudne, że światło przez nie nie mogło się dostać. Mówiłem nieboszczykowi, że to zniszczenie i zguba, ale machnął tylko ręką: „Już — powiada — mój Michalski kochany, niech będzie jak jest... Patrz-no tylko, żeby w polu było dobrze, a w stodołach pełno, a o chałupę się nie troszcz... Gdy Teodor po mojej śmierci Kępówkę weźmie, będzie porządki zaprowadzał; dla mnie starego nie potrzeba elegancyi...“ Ale oto, panie dobrodzieju, zagadałem się, a pan pewnie spragniony... zaraz idę...
— Niech się pan nie trudzi; poczekam do kolacyi — rzekł młodzieniec.
— Będzie, będzie niezadługo. Moja żona wyspekuluje. Nie spodziewałem się, że takiego gościa mieć będę.
— A ja pana stokrotnie przepraszam za kłopot, jaki mu sprawiam.
— Jaki kłopot, panie!.. honor raczej... z przypadku wprawdzie, ale honor: pan przyjechał do brata — nie zastał brata; pyta pan o bratową — niema bratowej; żąda pan, żebym powiedział gdzie są? — a ja nie wiem, gdzie się podzieli... Jedno poszło na prawo, drugie na lewo, i szukaj wiatru w polu!.. a kochali się! jak oni się kochali nadzwyczajnie! Jak turkaweczki, panie dobrodzieju; ta lipa świadkiem.... Ale muszę wszystko opowiedzieć po porządku. Pan Teodor u ojca rzadkim gościem bywał, i naprawdę nie miał tu po co przyjeżdżać... Nie lubił panicz kartofli, ani stęchłej kaszy ze starą słoniną, a Onufrowa to zwykle na stół podawała... Przyjechał też raz na pół roku, raz na rok, ojca przywitał, ze dwie godziny w domu zabawił i napowrót do Warszawy... O pieniądze nigdy nie prosił, bo wiedział, że to na nic się nie zda; mówił, że mu pensyjka wystarcza, a tej pensyjki, szczerze mówiąc, było trzydzieści rubli na kwartał.
— Niepodobna!
— Sam wysyłałem na pocztę, to wiem...
— A jednak Teodor zawsze pieniądze miał i żył jak panicz...
— Teraz panie dobrodzieju — dodał stary z westchnieniem — i ja wiem, skąd te pieniądze były... Siedzi mi to klinem w głowie, sypiać po nocach nie mogę.
— Z jakiéj racyi?
— Bo pieniądze Żydzi dawali. Jak tylko panu Teodorowi było potrzeba, zaraz depesza do Abrama, Abram wnet jechał do Warszawy i wiózł, ile młodzieniec zażądał.... Czemuż ja się o tem dowiedziałem za późno!.. Przepadło... i już się nie wróci.... Czy pan dobrodziej dawno widział pana Teodora?
— Przed rokiem spotkałem go za granicą; właśnie mówił mi, że stracił ojca, że zamierza się żenić, zapraszał, żebym go odwiedził. Przyjechawszy do kraju, natychmiast pośpieszyłem do Kępówki...
— A no tak... tak, różnie się dzieje na świecie... Otóż, nieboszczyk umarł przed dwoma laty. Taki sam letni wieczór był jak dziś, tak samo słońce zachodziło za to wzgórze nad rzeką... Pan Medard, jak zwykle spać się położył zaraz po obiedzie, a przed wieczorem miał wstać; kazał babie, żeby go obudziła... Nie wstał, panie, zmarł podczas snu. Baba w krzyk, rwetes w całym domu, ludzie się zbiegli, posłałem po wójta. „Na miłość Boską, mówię, człowieku, pieczętuj, ludzie o bogactwach głoszą, niechże co zginie, najniewinniejszego mogą posądzić. Odzienie tylko lepsze zostawcie, aby go w niem pochować, a resztę zamykać i pieczętować!“ Akurat laska laku na stole leżała, wójcisko za cholewą pieczęć miał, świadkowie byli, pisarz przyleciał, zrobiło się w moment wszystko jak należy. Babę wypędziłem do czworaków, ciało złożyliśmy w stołowym pokoju, reszta na klucz, klucze wójtowi — trochę się uspokoiłem. Zaraz potem na bryczkę, na całą noc do miasta, po trumnę, po światło, dałem znać do sądu, pchnąłem depeszę do pana Teodora... O i tam w mieście Abram mi pierwszego klina w głowę zabił... Jestem, panie dobrodzieju, w sklepie — włazi. — „Dzień dobry,“ — powiada. — Dzień dobry. — „Już?“ — Co już? — „Umarł?“ — Kto? — „No, pan.“ — Umarł.... mówię. — „To dobrze....“ — Zwaryowałeś Żydzie! dlaczego dobrze? — „Nu, o co się gniewać? — powiada — dla pana Michalskiego może to być źle, a dla mnie jest dobrze, a dlaczego dobrze, to pan Michalski zobaczy...“ Tknęło mnie coś, ale nie miałem czasu zastanawiać się nad jego słowami; trzeba było jechać do parafii, do proboszcza, zamówić nabożeństwo, pochowanie; jak wiadomo, w takiem zdarzeniu trzeba się śpieszyć... I od tej pory, od chwili śmierci nieboszczyka wuja pańskiego, to jużem się ciągle tylko śpieszył i kręcił, jak mucha w ukropie, aż do zeszłego tygodnia. Dopiero teraz odpoczywam, ale ten odpoczynek gorszy jeszcze od poprzedniego skrętu. Podobny on do takiej ciszy letniej, po której burza zaraz nadchodzi...
— Jakże to?
— Ano, zaraz, panie dobrodzieju... trzeba opowiadać po kolei, jak było. Pan Teodor przyjechał zaraz; potem doktorowie i sędzia, potem sąsiedzi na eksportacyę i na pogrzeb, potem znów urzędnicy, zdjęli pieczęcie, szukali testamentu. Nie znaleźli; jedyny syn i jedyny dziedzic był pan Teodor. Zaraz ruszyły się i Żydziska; przyjechał Abram, a z nim cała fura wspólników, krewniaków, braci... Sądny dzień nastał, obrachunek, — ażem struchlał, panie dobrodzieju, połowa znacznego kapitału stopniała od razu, jak kawałek lodu na słońcu. Za łeb się złapałem! Myślę sobie: jam tu niepotrzebny, — powiadam więc panu Teodorowi, krótko i węzłowato: — Padam do nóg! Ten mnie za obie ręce. — A, mówi, panie Michalski, to nie może być!.. Pracowałeś tyle lat przy ojcu, będziesz i przy mnie. — Kiedy-bo pan dziedzic, powiadam, głupstwa robi! — Poprawię się, odrzekł, zmądrzeję, ale mój Michalski, nie opuszczaj mnie... Ja za parę dni odjadę, a bez ciebie wszystko rozkradną... Cóż miałem robić?.. zostałem i, jak pan widzi, siedzę.
— Teodor niedawno się ożenił?
— Bardzo niedawno, dwa miesiące temu... tak, dwa miesiące i tydzień.
— I tak jakoś dziwnie...
— Dziwnie, bo dziwnie, a jabym powiedział jeszcze gorzej, ale wolę się w język ukąsić... Zostałem tedy; pan Teodor pieniądze zabrał, wyjechał i jak kamień w wodę przepadł. Tylko mi tyle zapowiedział, żebym dwór zburzył, a nowy postawił, że mi budowniczego przyśle, plany jakieś. Widzę, że pałac chce stawiać. Hola... powiadam, za pozwoleniem, Kępówka pałacu nie wytrzyma, pęknie! — A, mówi, są kapitały... Ja pytam: gdzie? Stuknął się dłonią po piersiach, w to miejsce, gdzie kieszeń jest, i powiada: — „Tu!“ Pomyślałem sobie: taka hypoteka bardzo niepewna, alem zmilczał... Dopiero nad wieczorem znowuż do niego: — Panie dziedzicu, tłómaczę, budowniczy na psa, pałac na psa, wszystko na psa... Tak nie idzie... Ja panu ze starego nowy dom zrobię, bez dużego kosztu; będzie duży, wysoki, porządny dwór co się zowie. Wahał się długo, nareszcie przekonałem go, ustąpił... Nazajutrz zabrał się i pojechał; nie widziałem go długi czas, listów też nie było. Zabrałem się do budowania, znowu więc miałem skręt i urwanie głowy z majstrami, robotnikami, ale postawiłem budynek na urząd, że sto lat mógłby stać i jeszcze wnukom pana Teodora służyć. Przebiedowałem tak w swych kłopotach półtora roku, nadeszła wiosna, z nią znowu skręt gospodarski, aż naraz, jak piorun z jasnego nieba, spada na mnie depesza: „Przyjechać natychmiast.“ Lękam się, w strachu jestem: czy chory, czy jakie nieszczęście, wypadek?.. Każę zaprzęgać konie, pędzę do kolei jak waryat, trafiam akurat na pociąg i jestem w Warszawie.
— Nie słyszałem, żeby Teodor chorował w tym czasie.
— Bo też i nie chorował, panie dobrodzieju... Kiedym przyszedł do niego, przywitał mnie bardzo grzecznie, poczęstował winem, jakiemś arcy kosztownem cygarem, zaczął dopytywać się o dom i oświadczył, że się żeni w lipcu, i że do jesieni ma zamiar mieszkać z żoną w Kępówce. Dlaczegóż tylko do jesieni?.. Bo żona nudziłaby się, ona przyzwyczajona do wielkich miast, zagranicznych krajów... Wysłuchałem, kiwnąłem głową, ale powinszowawszy szczęścia, powiadam: — Panie dziedzicu, proszę mi wybaczyć, ale Kępówka takiej żony nie wytrzyma — pęknie!.. On w śmiech. — A posag, mówi, to co? Dowiedziałem się, że panna okrutnie bogata, z wielką prozapią, że kilka tęgich sukcesyi na nią patrzy, że dostaje wielką wyprawę, że tymczasowo pobierać będzie procent od czegoś, a po najdłuższem życiu dostanie coś, słowem: świetnie! Chciałem zapytać, ile to wyniesie na pieniądze, ale do słowa przyjść mi nie dał, ogólnie tylko chwalił się, że strasznie dużo.
— No, to chyba żartował z pana. Wiem ja przecież z kim się ożenił, i o ile moje informacye są dobre, majątku wielkiego spodziewać się nie mógł...
— Albo ja wiem... dość, że tak mi mówił. Słuchałem uważnie, czekając rychło powie, po co mnie wzywał, i to przez telegraf, jak gdyby nie można było tego samego zrobić listownie... Nareszcie rzekł tak: „Mój drogi panie Michalski, postawiłeś dom, ale trzeba go urządzić wewnątrz, podług gustu mojej przyszłej żony. Pójdziemy po południu, tam będą rzemieślnicy z próbkami; niech ona dysponuje, a pan bacznie uważaj, bo trzeba dopilnować, żeby wszystko w najdrobniejszych szczegółach zrobione było podług jej woli i życzenia.“ Poszedłem, mieszkanie wspaniałe, państwo wielkie, panna Pelagia...
— Ładna?! prawda?
— Moje uszanowanie! Najzawziętszy nieprzyjaciel to przyznać musi, a elegancka, a wystrojona, a uprzejma! Do mnie zaraz się uśmiechnęła, powiedziała, że mnie zna z opowiadania narzeczonego, a ponieważ pan Teodor mnie lubi i szanuje, więc ona dlatego, że Teodora kocha, i mnie także lubi... Bardzo miła osoba, a o kochaniu Teodorcia opowiada tak, jak ja o żniwie... Chwali się, że go okrutnie kocha, że bez niego żyć nie może... Zadysponowała jak co ma być, który pokój jakim kolorem, jak meble ustawić; notowałem to skrupulatnie na karteczce, z wielką uwagą, żeby nic nie zapomnieć, bo już naturę taką mam, panie dobrodzieju, że służbista jestem... Tego samego dnia mam wracać do domu. Przed wyjazdem pan Teodor występuje, żeby mu dać, lub przysłać dwa tysiące na drobne wydatki.
— A gdzież podział kapitał?
— Właśnie o to samo zapytałem, ale odpowiedział coś ni w pięć ni w dziewięć i wyraził zdziwienie, że takiej głupiej sumy nie posiadam. Głupia suma! Rzekłem, że owszem, mieć mam, bo z dochodów nic mu jeszcze nie oddawałem, ale szkoda: lepiej trzymać, lepiej schować na zły czas, na czarną godzinę. Nieboszczyk wszystko chował, dla niego grosz nawet nie był głupi, nie tylko dwa tysiące...
— W rezultacie musiałeś pan dać?
— Oczywiście; miał prawo żądać: przecież to jego własność. Wzdychałem ciężko, i żal mi było tych pieniędzy, ale ostatecznie... jego wola! Ledwiem wrócił na wieś, przybyła zaraz gromada rzemieślników z Warszawy. Istne piekło się zrobiło: jeść im dawaj, płać, bo pan Teodor rachunki załatwiać kazał na miejscu — a pilnuj, żeby było prędko, żeby na czas, bo z Warszawy list za listem szedł, depesza za depeszą. Ledwiem się z tem jako tako uporał, jest telegram, żeby przysłać trzy tysiące. — No, pomyślałem, zdechł pies, takich wydatków Kępówka nie wytrzyma — pęknie! Ale pan każe, sługa musi, ma pociechę w nadziei, że po ożenieniu może się pan Teodor ustatkuje, osiądzie na wsi, nie będzie miał na co pieniędzy wydawać. Posłałem, czekam na moich państwa, mają przyjechać. Kazałem przygotować wszystko na ich przybycie, służba wystroiła się, jak od wielkiego dzwonu, a ja, starodawnym obyczajem, z moją kobieciną, oczekiwałem na ganku z chlebem, solą i z cukrem. Przyjechali, bardzo im się to podobało, przemówili do ludzi, podziękowali uczciwie, grzecznie. Bardzo dobrze. W duchu podziękowałem Bogu, że się to już nareszcie skończyło, i że odetchnę trochę. Niech tam sobie państwo na dworze się bawią, a ja folwarkiem się zajmę. To ich rzecz, a to moja; a może pan dziedzic zechce się gospodarstwem zabawić, to jeszcze lepiej; niech się przekona, że w Kępówce ludzie darmo chleba nie jedzą, że każdy swoje, co do niego należy, uczciwie odrabia... Ale jakoś dziedzic nie miał chęci.
— Nie interesowało go gospodarstwo?
— Ani trochę; czasem przejechał się z żoną wolantem, czasem wybrali się oboje konno, niby to spojrzali na pola, ale to właśnie tyle znaczyło, co jabym, dajmy na to, spojrzał na nuty, albo na książkę francuską, kiedy ani grać, ani po francusku czytać nie umiem... Zresztą, jak się przekonałem później, gospodarstwo tak obchodziło dziedzica, jak zeszłoroczny mróz. Jedną mi tylko dawał informacyę: Niech pan Michalski orze jak chce, sieje jak chce, bylem ja miał pieniędzy ile chcę. Tak, to widzi pan dobrodziej, przepraszam!.. nietylko Michalski, mizerny, chudy pachołek, ale nawet i król Salomon bezdennej beczki nie naleje, ani dziurawego worka nie napełni. Oczywiście postanowiłem sobie w duchu, że Kępówkę porzucę i za żadne pieniądze dłużej nie zostanę, ale o nową służbę nie łatwo, a przynajmniej z rękawa jej wytrząsnąć nie można... Jakiś czas jeszcze posiedzieć tu muszę, a później nogi za pas i pójdę, gdzie oczy poniosą.
— Może Teodor tylko żartował...
— Ładnie żartował! Wybrał mi z kasy wszystko co miałem, jeszcze kazał pożyczkę zaciągnąć! A panie dobrodzieju, już nie tylko Kępówka, ale nawet dyabeł tego nie wytrzyma... pęknie!..
— Na cóż mu było potrzeba?..
— A nie wiem, nie wiem, panie dobrodzieju; moja głowa na takie mądrości za głupia... Nudziło się na wsi, pani zaczęła chorować...
— Na prawdę?
— Nie wiem i tego. Wyglądała jak róża, jadła sporo, spała mocno, ale jakieś nerwy jej dokuczały, czy coś... Trzeba było koniecznie wyjechać za granicę, do sławnych doktorów, ciepłych krajów. Boże miłosierny! toż lato — i u nas ciepło jest, czasem nawet tak dopieka, że mało się człowiek nie stopi. Doktora jej trzeba? O dwie mile stąd w miasteczku doktor jest, i dobry, wypraktykowany, mnie samego parę razy na kolki poratował... Mówię to panu Teodorowi, przekładam, nic nie pomaga; powiada, że tutejszy doktor nie jest doktor, a tutejsze ciepło tak podobne do prawdziwego ciepła, jak bocian, dajmy na to, do pachciarza. Uparł się — ale i ja się uparłem, bo mi Kępówki szkoda było. Ładny mająteczek, po co odłużać i obciążać go niepotrzebnie? Mówię, że starałem się, szukałem, ale że teraz na hypotekę amatorów niema... Niby jeden obiecuje, ale dopiero za rok, jak od kogoś swoją sumę odbierze. — Jak pan dziedzic, mówię, chce, to niech czeka, a jeżeli tak pilno, to możeby pani ze swoich sum posagowych co dała... Rzuciłem mu tę myśl, no, i nie wiem, co tam między nimi było; dość, że jakby, panie dobrodzieju, nożem uciął, przestali się całować, przestali gruchać, siadywać na darniowej ławeczce pod lipą, chodzić po ogrodzie...
— Kłótnia?..
— Naturalnie, ale taka pańska kłótnia, po cichu. Swoją drogą: „Dzień dobry panu,“ „Dzień dobry pani,“ a swoją drogą, jedno na drugie patrzy jak pies na kota. Pan chodzi po ogrodzie, wąsy przygryza, pani przy fortepianie siedzi, brzdąka i płacze, to znów spaceruje i płacze, to znów spaceruje i wzdycha. Nie całują się wcale; ale za to ciągle piszą listy i depesze. Koni nastarczyć nie mogłem, bo coraz to pan, to pani: „Panie Michalski, proszę wysłać zaraz do telegrafu, proszę dopilnować, żeby to natychmiast odeszło, bo rzecz niesłychanie ważna...“ A niechże was! myślę sobie, z ważnościami; jak Kępówka Kępówką, jeszcze z niej nigdy tyle papierów nie wywożono, co teraz!.. Ale trudno, pan każe, sługa musi... Chłopaki i fornale śmieją się, bo zamiast pracować, jeżdżą sobie tylko wierzchem do miasteczka, a takiemu to właśnie uciecha i rozrywka...
— Do kogoż oni tak pisali?
— Do ojca pani... Widać było bombardowanie o posag... czy co, albo ja wiem? Nareszcie, proszę pana, przyszły z Warszawy dwa listy: jeden do pana, drugi do pani. Pan przeczytał, zaklął na całe piekło i wyszedł do ogrodu; pani przeczytała swój, zaczęła płakać... Przy obiedzie prawie nic nie jedli i nie odzywali się jedno do drugiego. Przed wieczorem pan Teodor woła mnie: „Panie Michalski, mówi, proszę o konie na pociąg ranny; stąd trzeba wyjechać o północy, i da mi pan z kasy kilkaset rubli na drogę, a o pożyczkę niech się pan już nie stara. Ja sam albo znajdę kapitalik w Warszawie, albo, cobym wolał, kupca na Kępówkę...“ Kupca! sprzedałby pan?! — „A, mówi, tak, co mi po tem? ja nie gospodarz, a zanudzać się na wsi nie myślę!..“ Nieboszczyku, panie Medardzie! pomyślałem, gdybyś to słyszał, tobyś drugi raz nagle umarł..
— I odjechał Teodor?
— A jakże panie, odjechał... Przed ganek zajeżdżać nie kazał, żeby pani nie budzić, bo to na nerwy podobno szkodzi. Wsiadł przed stajnią i zostawił mi liścik do pani. To było po dwunastej w nocy, może nawet o pierwszej, nie pamiętam — ale bardzo późno. We dworze, w pani pokoju jeszcze się świeciło... Nie mogłem usnąć, żal mi było Kępówki, bom wiedział, że ją zmarnuje; żal mi było, i nie dziw, panie: tyle lat człowiek przy tym mająteczku wisiał, tak się z nim zżył, tyle pracy włożył, a naraz widzi, że wszystko pójdzie na marne... oczywiście, że to przykre...
— Wierzę panu, wierzę; rozumiem, że przyzwyczaić się można i polubić...
— Co to panie polubić... pokochać można! Ja się tu z każdem polem, z każdym prawie zagonem znam, wiem co on potrzebuje i czego od niego można żądać... Smutno, smutno... ale niechże pan słucha dalej... Nazajutrz, koło dziesiątej, przybiega do mnie dziewczyna, daje znać, że pani prosi... Idę. Siedzi na ganku, w białościach takich, koronkach, tiulikach, jak w obłoku, ręce nagie aż po łokcie widać, kawałek szyi, jak to pan dobrodziej wie, marmury, alabastry, no — posąg! Pyta, czy nie wiem gdzie Teodorcio? Opowiadam jak się stało, mówię, pilny interes go zaskoczył, że nie chciał pani, jako trochę cierpiącej budzić, i że pozostawił liścik, który oto mam honor złożyć we własne rączki pani dobrodziejki, jak mi polecono... Ledwie rzuciła okiem na papier, zmieniła się na twarzy. Zamiast marmuru i alabastru — alkermes, panie dobrodzieju, mak polny, burak ćwikłowy, krew!.. Ale nic, zapanowała nad sobą, owszem, uśmiechnęła się nawet, rzuciła tylko takie spojrzenie, jak żmijka, albo jak łasiczka, gdy jej co grozi... Ukłoniłem się grzecznie i odszedłem.
— A nie wiadomo panu, co było w tym liście?
— Nie wiem, panie dobrodzieju, ale pewnie albo chrzan, albo cebula...
— No, cóż znowu!
— Bo jak tylko odszedłem, pani zaczęła płakać; płakała do południa, jak najęta, odpoczęła w obiad i znowu do płaczu, jak do roboty. Przed wieczorem, dziewczyna przybiega; pani prosi. Idę. Pani już nie w białościach, ale czarno ubrana, jak w żałobie. Tak ją snadź zasmuciło, blada jest, przyprószyła się trochę mączką. — Panie Michalski, powiada, mój kochany przyjacielu, ostatnia to już może przysługa: daj konie do kolei, trochę pieniędzy na drogę — i bywaj zdrów. — A, pytam, jak pan przyjedzie, co powiedzieć? — Nic; że wyjechałam. — Karteczki pani dobrodziejka nie zostawi?.. pytam. — Nie, ja z tym panem nie mam już nic wspólnego!.. Odjechała. Oto ma pan całą historyę, jakim sposobem się stało, że pan ani brata, ani bratowej nie zastał, tudzież, że ja jestem ciemny, jak tabaka w rogu, i nie umiem panu powiedzieć, gdzie się teraz obraca pan Teodor, oraz pani Teodorowa...
— Żadnej wiadomości nie było?.. nic?
— A bodajże cię! Zapomniałem, była... impertynencya...
— Od kogo?
— Od kochanej paniusi... Niech jej nie znam!..
— Cóż takiego?
— A no, niech sobie pan imaginuje, taki liścik: „Kochany panie Michalski! Nieszczęśliwa kobieta, tyranizowana przez męża, zamierzam w sposób legalny zerwać krępujące mnie więzy. Jako młoda panienka, prawie jeszcze dziecko, byłam przymuszona przez rodziców do zostania żoną tego właśnie potwora, któremu na imię Teodor. Pan sam byłeś świadkiem, w jak barbarzyński sposób zniewolono mnie do wstrętnego dla mnie kroku; mam też nadzieję, że choćby przez prostą litość dla nieszczęśliwej, złożysz pan przed sądem korzystne dla sprawy mojej zeznanie... za co oprócz wynagrodzenia za fatygę, zwrotu kosztów podróży, ofiaruję panu serdeczną i dozgonną moją wdzięczność. Po milion razy nieszczęśliwa ofiara przymusu. Pelagia.“ To taki znak życia dała obłudnica!
— I cóż pan zrobiłeś z tym fantem?
— Odpisałem natychmiast... mam brulion... przeczytać mogę.
— Owszem, proszę.
Michalski wydobył z kieszeni zmięty kawałek szarego papieru, włożył na nos okulary i czytać zaczął:
„Wielmożna pani dziedziczko dobrodziejko! Że pani była w swoim czasie dzieckiem, temu wierzę, ale miałem honor poznać wielmożną panią, jako pannę już pełnoletnią i niezwykle pięknie dorosłą, co największy wróg przyzna. Że panią kto przymuszał — nie przeczę, ale miałem honor słyszeć od wielmożnej pani na własne uszy, że wielmożna pani, jako narzeczona pana Teodora, straszliwie go kocha, i że z tej racyi i ja mile w domu pani widziany byłem, jako jej ukochanego oficyalista. Że pani jakowe wstręty czuła — nie zaprzeczam, to jednak na własne oczy widziałem, że rzeczony tylokrotnie pan Teodor, jako małżonek jej, był z dobrej woli, bez przymusu, przez wielmożną panią tak całowany i pieszczony, że gdyby to, broń Boże, na mnie trafiło, tobym nie wytrzymał i bronił się ze wszystkiej mocy. Że wielmożnej pani jakie więzy ciążą — nie wiem, ale jeżeli już mam zeznawać i przysięgać, tedy nawet dla wielmożnej pani dziedziczki dyabłu duszy nie zaprzedam i zeznam, że wielmożna pani dziedziczka za wielmożnego pana dziedzica nie szła pod przymusem, ale leciała z dobrej woli, a że się wielmożnej pani dziedziczce potem odmieniło, to ja już na takie rzeczy nie znawca i nie doktor. Przyczem rączki wielmożnej pani całując, wynagrodzenia żadnego nie żądam i nie przyjmę, — z uszanowaniem sługą najniższy. Michalski.“
Skończył czytać, uśmiechnął się i rzekł:
— Niechże pozna verba veritatis... A teraz, panie dobrodzieju, chodźmy na kolacyę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.