Strona:Klemens Junosza - Przymuszona.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pieniądze dłużej nie zostanę, ale o nową służbę nie łatwo, a przynajmniej z rękawa jej wytrząsnąć nie można... Jakiś czas jeszcze posiedzieć tu muszę, a później nogi za pas i pójdę, gdzie oczy poniosą.
— Może Teodor tylko żartował...
— Ładnie żartował! Wybrał mi z kasy wszystko co miałem, jeszcze kazał pożyczkę zaciągnąć! A panie dobrodzieju, już nie tylko Kępówka, ale nawet dyabeł tego nie wytrzyma... pęknie!..
— Na cóż mu było potrzeba?..
— A nie wiem, nie wiem, panie dobrodzieju; moja głowa na takie mądrości za głupia... Nudziło się na wsi, pani zaczęła chorować...
— Na prawdę?
— Nie wiem i tego. Wyglądała jak róża, jadła sporo, spała mocno, ale jakieś nerwy jej dokuczały, czy coś... Trzeba było koniecznie wyjechać za granicę, do sławnych doktorów, ciepłych krajów. Boże miłosierny! toż lato — i u nas ciepło jest, czasem nawet tak dopieka, że mało się człowiek nie stopi. Doktora jej trzeba? O dwie mile stąd w miasteczku doktor jest, i dobry, wypraktykowany, mnie samego parę razy na kolki poratował... Mówię to panu Teodorowi, przekładam, nic nie pomaga; powiada, że tutejszy doktor nie jest doktor, a tutejsze ciepło tak podobne do prawdziwego ciepła, jak bocian, dajmy na to, do pachciarza. Uparł się — ale i ja się uparłem, bo mi Kępówki szkoda było. Ładny mająteczek, po co odłużać i obciążać go niepotrzebnie? Mówię, że starałem się, szukałem, ale że teraz na hypotekę amatorów niema... Niby jeden obiecuje, ale dopiero za rok, jak od kogoś swoją sumę odbierze. — Jak pan dziedzic, mówię, chce, to niech czeka, a jeżeli tak pilno, to możeby pani ze swoich sum posagowych co dała... Rzuciłem mu tę myśl, no, i nie wiem, co tam między nimi było; dość, że jakby, panie dobrodzieju, nożem uciął, przestali się całować, przestali gruchać, siadywać na darniowej ławeczce pod lipą, chodzić po ogrodzie...
— Kłótnia?..
— Naturalnie, ale taka pańska kłótnia, po cichu. Swoją drogą: „Dzień dobry panu,“ „Dzień dobry pani,“ a swoją drogą, jedno na drugie patrzy jak pies na kota. Pan chodzi po ogrodzie, wąsy przygryza, pani przy fortepianie siedzi, brzdąka i płacze, to znów spaceruje i płacze, to znów spaceruje i wzdycha. Nie całują się wcale; ale za to ciągle piszą listy i depesze. Koni nastarczyć nie mogłem, bo coraz to pan, to pani: „Panie Michalski, proszę wysłać zaraz do telegrafu, proszę dopilnować, żeby to natychmiast odeszło, bo rzecz niesłychanie ważna...“ A niechże was! myślę sobie, z ważnościami; jak Kępówka Kępówką, jeszcze z niej nigdy tyle papierów nie wywożono, co teraz!.. Ale trudno, pan każe, sługa musi... Chłopaki i fornale śmieją się, bo zamiast pracować, jeżdżą sobie tylko wierzchem do miasteczka, a takiemu to właśnie uciecha i rozrywka...
— Do kogoż oni tak pisali?
— Do ojca pani... Widać było bombardowanie o posag... czy co, albo ja wiem? Nareszcie, proszę pana, przyszły z Warszawy dwa listy: jeden do pana, drugi do pani. Pan przeczytał, zaklął na całe piekło i wyszedł do ogrodu; pani przeczytała swój, zaczęła płakać... Przy obiedzie prawie nic nie jedli i nie odzywali się jedno do drugiego. Przed wieczorem pan Teodor woła mnie: „Panie Michalski, mówi, proszę o konie na pociąg ranny; stąd trzeba wyjechać o północy, i da mi pan z kasy kilkaset rubli na drogę, a o pożyczkę niech się pan już nie stara. Ja sam albo znajdę kapitalik w Warszawie, albo, cobym wolał, kupca na Kępówkę...“ Kupca! sprzedałby pan?! — „A, mówi, tak, co mi po tem? ja nie gospodarz, a zanudzać się na wsi nie myślę!..“ Nieboszczyku, panie Medardzie! pomyślałem, gdybyś to słyszał, tobyś drugi raz nagle umarł..
— I odjechał Teodor?
— A jakże panie, odjechał... Przed ganek zajeżdżać nie kazał, żeby pani nie budzić, bo to na nerwy podobno szkodzi. Wsiadł przed stajnią i zostawił mi liścik do pani. To było po dwunastej w nocy, może nawet o pierwszej, nie pamiętam — ale bardzo późno. We dworze, w pani pokoju jeszcze się świeciło... Nie mogłem usnąć, żal mi było Kępówki, bom wiedział, że ją zmarnuje; żal mi było, i nie dziw, panie: tyle lat człowiek przy tym mająteczku wisiał, tak się z nim zżył, tyle pracy włożył, a naraz widzi, że wszystko pójdzie na marne... oczywiście, że to przykre...
— Wierzę panu, wierzę; rozumiem, że przyzwyczaić się można i polubić...
— Co to panie polubić... pokochać można! Ja się tu z każdem polem, z każdym prawie zagonem znam, wiem co on potrzebuje i czego od niego można żądać... Smutno, smutno... ale niechże pan słucha dalej... Nazajutrz, koło dziesiątej, przybiega do mnie dziewczyna, daje znać, że pani prosi... Idę. Siedzi na ganku, w białościach takich, koronkach, tiulikach, jak w obłoku, ręce nagie aż po łokcie widać, kawałek szyi, jak to pan dobrodziej wie, marmury, alabastry, no — posąg! Pyta, czy nie wiem gdzie Teodorcio? Opowiadam jak się stało, mówię, pilny interes go zaskoczył, że nie chciał pani, jako trochę cierpiącej budzić, i że pozostawił liścik, który oto mam honor złożyć we własne rączki pani dobrodziejki, jak mi polecono... Ledwie rzuciła okiem na papier, zmieniła się na twarzy. Zamiast marmuru i alabastru — alkermes, panie dobrodzieju, mak polny, burak ćwikłowy, krew!.. Ale nic, zapanowała nad sobą, owszem, uśmiechnęła się nawet, rzuciła tylko takie spoj-