Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Przenosiny.



Po przedstawieniu wzajemném, William Emery ofiarował przybyłym swoje usługi. Jako pomocnik głównego astronoma w Captownie, uważał on uczonego Eyeresta za swego zwierzchnika, delegowanego rządu królowéj, który wraz z Struxem objął prezydyum komisyi naukowéj. Znał on go jako bardzo wykształconego astronoma, który zjednał sobie rozgłos w świecie uczonym badaniem mgławic i obliczaniem zaćmień gwiazd stałych. Mąż ten liczący około 50 lat, zimny, systematyczny, rozłożył sobie zajęcia, godziny za godziną z matematyczną ścisłością, Wszystkie prace przedsiębrał on podług chronometru, a każdą wykonywał z punktualnością gwiazdy, przechodzącej przez południk. Wiedząc o tém, Emery był przekonanym, że komisya stawi się na miejscu przeznaczenia w umówionym czasie.
William oczekiwał na wyjaśnienie ze strony pułkownika, w jakim celu komisya została wysłaną do południowéj Afryki, lecz Everest milczał, a William nie śmiał go badać. Zapewne jeszcze nie był czas stosowny do objawienia celu misyi.
Emery znał także z opinii Johna Murraya, współzawodnika James Rossa i lorda Elgina; bogaty ten uczony, chociaż nie w służbie rządowéj, ale mimo to pracował użytecznie na polu astronomiczném w Anglii. Poświęcił on 20 tysięcy funtów szterlingów na wybudowanie olbrzymiego reflektora, walczącego o lepszą z teleskopem z Parson-Town, za pomocą którego obliczono ściśle elementa pewnéj liczby gwiazd podwójnych. Był-to mąż czterdziestoletni, o pańskiéj minie, lecz którego powierzchowność nie zdradzała bynajmniéj jego charakteru. Co do panów Struxa, Palandra i Zorna, nazwiska ich nie były obcemi Emeremu, ale nie znał ich osobiście. Palander i Zorn okazywali Struxowi pewne względy, odnoszące się, być może nie do zasług na polu naukowém, jak raczéj do stanowiska przezeń zajmowanego.
Jednę tylko rzecz zauważył Emery, to jest, że liczba uczonych obojga narodów była równą, a nawet załoga statku, noszącego nazwę „Królowa i Cesarz“, składała się z 10 ludzi, z których po pięciu należało do dwóch narodowości.
— Panie Emery — zagaił pułkownik zaraz po przedstawieniu — znamy się dobrze, jak gdybyśmy wspólnie odbyli podróż z Londynu do Przylądka Voltas. — Poważam pana bardzo za pracę, któréj pomimo swéj młodości zawdzięczasz zasłużoną sławę. Na moje przedstawienie, rząd królowéj wezwał pana do wzięcia udziału w ważnych pracach, jakich komisya pragnie dokonać w Afryce Południowéj.
William skłonił się na znak podziękowania i mniemał, że dowie się nareszcie w jakim celu komisya międzynarodowa została wysłaną na południową półkulę, lecz pułkownik wcale nie dotknął téj kwestyi; zapytał tylko:
— Czy pan ukończył przygotowania?

— Zupełnie — odpowiedział; — stosownie do instrukcyi nadesłanéj mi przez p. Airy, przed miesiącem wyjechałem z Kapu do Lattakou; przybywszy tam, zgromadziłem wszystkie przedmioty, niezbędne do odbycia dłuższéj podróży w głąb lądu: wozy, konie, żywność i przewodników. Eskorta, ze stu ludzi uzbrojonych złożona, oczekuje panów w Lattakou, a dowódcą jéj jest doświadczony myśliwiec Bushman Mokum, którego pozwoli sobie pułkownik przedstawić.
Myśliwiec Mokum. (str. 17).
— Bushman Mokum! — wykrzyknął Everest, wychodząc po raz pierwszy na chwilę z flegmatycznego usposobienia — Bushman Mokum — powtórzył, — ależ to nazwisko jest mi znaném.

— Jestto nazwisko zręcznego i nieustraszonego myśliwca — odezwał się John Murray, zwracając się do niego — któremu Europejczycy, pomimo swéj zarozumiałości, nie zdołają zaimponować.
— Myśliwiec Mokum — rzekł Emery, przedstawiając go pułkownikowi.
— Ach ! ach! przypominam sobie — mówił Everest, zwróciwszy się do strzelca. — Imię twe doskonale jest znaném w połączonych trzech królestwach. Wszakto pan byłeś przyjacielem Andersona i przewodnikiem Dawida Livingstone, który mię swą przyjaźnią zaszczyca? Przez moje usta składa ci podziękowanie Anglia, a ja panu Emery, że cię wybrał na naczelnika naszéj karawany. Strzelec taki, jak pan, zapewne jest lubownikiem pięknéj broni; mamy tu z sobą cały arsenał; zechciej z pomiędzy wszystkich wybrać tę, która ci się najlepiéj podoba. Wiemy, że się dostanie w dobre ręce.
Bushman zarumienił się z radości. Uznanie jakiego używał w Anglii, pochlebiało mu, ale bardziéj zachwycił podarek pułkownika. Podziękował dobranemi wyrazami i usunął się na bok, aby nie przeszkadzać rozmowie, toczącéj się pomiędzy Emerym a nowo przybyłymi. Sprawozdanie pod względem przygotowań, zrobionych przez uczonego z Kapu, zachwyciło pułkownika. Szło teraz o dostanie się jaknajprędsze do miasta Lattakou, gdyż karawana wyruszyć miała w pierwszych dniach lutego, natychmiast po przeminięciu pory dżdżystéj.
— Racz, pułkowniku, oznaczyć sposób, w jaki pragniesz dostać się do Lattakou.
— Rzéką Pomarańczową, a następnie uchodzącym do niéj Kurumanem, nad którym leży Lattakou.
— Jakkolwiek szybkim i wybornym jest twój statek, nie zdoła jednak wpłynąć w górę wodospadu Morgheda.
— Ominiemy go — odpowiedział spokojnie pułkownik. — Szalupa przewiezioną zostanie o kilka mil w górę wodospadu, zkąd, o ile mi wiadomo, rzeka Pomarańczowa znowu jest spławną dla statków mało wody biorących.
— Spławną jest, lecz jakimże sposobem przewieźć tak ciężki parowiec? — zauważył Emery.
— To najmniejsza — statek nasz jest arcydziełem warsztatów Learda i Spółki w Liverpoolu, rozbiera się na drobne części i składa z największą łatwością. Klucz i pewna ilość nitów aż nadto wystarczy ludziom, którzy się zajmą tą robotą. Czy pan masz jaki wóz przy wodospadzie?
— Opodal ztąd w dolinie, gdzie jest nasze obozowisko — odpowiedział William.
— Dobrze więc. Panie Mokum, każ sprowadzić ten wóz do miejsca, gdzieśmy wylądowali; za jego pomocą przewieziemy kolejno część łodzi, a następnie i machinę, która również się rozbiera, na miejsce odkąd rzéka zaczyna być żeglowną.
Rozkazy pułkownika wykonano; Mokum, przyrzekłszy sprowadzić wóz za godzinę, znikł w gęstwinie. Podczas jego nieobecności, szybko szalupę wypróżniono. Ładunek nie był zbyt wielkim; składały go skrzynie z instrumentami fizycznemi, poważny zapas wyborowéj broni z fabryki Purdey-Moore z Edymburga, kilka baryłek wódki i mięsa suszonego, skrzynka amunicyi, tłomoczki możliwie małéj objętości, płótno na namioty i dobór utensyliów, pochodzących jakby z jakiego bazaru, urządzonego wyłącznie dla podróżnych, wreszcie łódka kauczukowa, zajmująca niewięcéj miejsca jak dobrze zwinięty i skrępowany pled; nakoniec rodzaj wachlarzowatéj kartaczownicy, niezbyt jeszcze udoskonalonéj, ale straszliwéj dla tych, którzyby chcieli naprzekór woli osady dostać się do statku.
Wszystko to złożono na brzegu. Machina parowa o sile ośmiu koni, nieważąca nad 250 kilogramów, składała się z trzech części: kotła, ogrzewacza, który do niego umocowanym był na gwintach, a wreszcie szruby przytwierdzonéj do sztuki drzewa na spodzie statku. W miarę wynoszenia tych części, statek się wypróżniał; szalupa, oprócz miejsca obejmującego machinę parową, miała jeszcze dwie kajuty, tylną dla oficerów, przednią dla ludzi składających osadę. W mgnieniu oka ściany przegród znikły, a rzeczy i posłania wyniesiono na brzeg; pozostało jedynie jakby pudło na wodzie.
Pudło statku, długie na dziesięć do jedenastu metrów, składało się z trzech części, podobnie jak szalupa Mâ-Robert, w któréj Livingstone odbył pierwszą po Zambezie przejażdżkę. Sporządzono je z galwanizowanéj stali, nader lekkiéj i wytrzymałéj, z blach pojedynczych, spojonych nitami, które w razie potrzeby można było odjąć; blachy przystawały nadzwyczaj szczelnie, a nity spajały części statku tak dokładnie, że kropla wody przesunąć się wewnątrz nie mogła.
William Emery zachwycał się prostotą budowy, składu i szybkością, z jaką łódź rozbiérano. Nie upłynęła jeszcze godzina, a była już w kawałkach gotową do ładowania; właśnie téż i Mokum przyprowadził wóz w towarzystwie dwóch Bushmanów.
Wóz ten, bardzo pierwotnéj konstrukcyi, spoczywał na cztérech ciężkich kołach; złożony z dwóch półwozi osobnych, oddzielonych od siebie dwudziesto stopową odległością, podobny zupełnie do podwód północno-amerykańskich, używanych przez przebywających stepy. Ciężką tę machinę, któréj skrzypiące przeraźliwie osie wystawały na stopę z piast, ciągnęło sześć oswojonych bawołów, zaprzężonych w trzy pary i nadzwyczaj czułych na popędzający ich kolec woźnicy. Takich-to silnych zwierząt trzeba było użyć, ażeby uciągnąć tę machinę ciężarem naładowaną. Mimo zręczności powożącego, nieraz on więznął w wybojach.
Osada „Królowéj i Cesarza“ zajęła się władowaniem szalupy na wóz, przestrzegając, aby ciężar wszędzie równo był rozłożony. Znaną jest cudowna zręczność marynarzy; ładowanie było dla nich igraszką! najcięższe sztuki umieścili ponad osiami, to jest w najmocniejszych częściach wozu. Pomiędzy niemi układali inne części statku, w samym zaś środku przedmioty, które należało jaknajmniéj narażać na wstrząśnienia. Podróżni poszli pieszo; przebycie czterech mil angielskich było dla nich przechadzką.
O godzinie trzeciéj z południa ukończono ładugę, a pułkownik Everest dał znak odjazdu. On i jego towarzysze ruszyli przodem, pod przewodnictwem Williama Emery; Bushman i poganiacze wołów, oraz osada statku, otaczali wóz.
Pochód nie zmęczył podróżnych; pochyłość ku górze wodospadu wznosiła się lekko, a tém samém bardzo sprzyjała transportowi ciężkiego wozu; poświęceniem nieco dłuższego czasu zdążało się do celu tém pewniéj.
Członkowie komisyi naukowéj wspinali się lekko na wzgórze, prowadząc rozmowę ogólną; o celu jednak wyprawy nikt nie wspominał. Europejczycy zachwycali się wspaniałością dokoła roztoczonych krajobrazów: urocza w całéj swéj dzikości przyroda wprawiała ich w takież samo zachwycenie, jakiego doznawał Emery. Wrażenia świéże nie przesyciły ich jeszcze pięknością tych stron Afryki. Podziwiali cuda stworzenia, lecz z pewną wstrzemięźliwością, właściwą Anglikom, wrogom wszystkiego, coby zakrawało na jakieś żywsze uniesienie. Wodospad z swéj strony otrzymał także pochwały, ale bardzo oględne. Anglicy w tym razie podobni byli jakby do owych wielkich znawców teatralnych, którzy raczą dawać autorom i aktorom oklaski końcami palców, trzymając się wreszcie maksymy „nil admirari“.
William Emery uważał, iż jego obowiązkiem jest pełnienie względem przybyszów obowiązków gospodarza w Afryce południowéj, a czynił to z pewną dumą, okazując im piękność swego parku, podobnie do dorobkowiczów, którzy oprowadzając gościa po swoim domu, usiłują zwrócić jego uwagę na wszystko, co tylko się w nim znajduje.
Około godziny w pół do piątéj, Europejczycy, ominąwszy wodospad, stanęli na wyżynie, z któréj widać było górny bieg rzéki Pomarańczowéj; rozłożyli się tu obozem, oczekując na przybycie wozu; wpół godziny potém przybyła reszta ludzi w celu wzięcia statku. Przewóz odbył się szczęśliwie; Everest polecił im, aby wyładowali i złożyli napowrót statek, zapowiadając, że o świcie w dalszą wyruszą podróż.
Całą noc spędzono na rozmaitych pracach. Kadłub statku złożono w ciągu godziny. Po przytwierdzeniu machiny parowéj i szruby, założono przegrody kajut, a następnie pownoszono rzeczy i przybory. Wykonanie szybkie i dokładne tych prac dobrze świadczyło o zręczności osady statku. Majtkowie obu narodowości byli ludźmi karnymi i zręcznymi. W wyborze ich widać starano się o to, ażeby mieć ekwipaż, na który można liczyć w każdéj okoliczności.
Nazajutrz dnia 1-go lutego o świcie statek był gotów do podniesienia kotwicy. Z komina buchały już kłęby czarnego dymu, a od czasu do czasu rozdziérały go gęste obłoki pary. Machina o wysokiém ciśnieniu, bez kondensatora, za każdém poruszeniem tłoku, na wzór lokomotywy, traciła część pary. Kocioł, zaopatrzony genialnie skomplikowanemi rurami, które przedstawiały bardzo wielką ogniowi powierzchnię, nie potrzebował więcéj czasu nad pół godziny dla wywiązania dostatecznéj ilości pary. Osada nagromadziła wielki zapas hebanu i gwajaku, w które okolice te bardzo obfitowały, i tym drogocennym materyałem podsycano hojnie ognisko.
O szóstéj pułkownik dał znak odjazdu. Pasażerowie i majtkowie wsiedli na statek. Myśliwiec, obznajmiony dokładnie z rzéką, wstąpił na pokład w charakterze pilota, polecając bushmanom doprowadzenie wozu do Lattakou.
W chwili, gdy podnoszono kotwicę, Everest, zwróciwszy się do Williama, zagadnął:
— Ale, ale, czy wiész, panie Emery, pocośmy tu przybyli?
— Nie wiem, mój pułkowniku.
— Zadanie bardzo proste — przyjechaliśmy wymierzyć łuk południka w Afryce południowéj.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.