Przejdź do zawartości

Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VII/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Nazajutrz, o godzinie szóstéj rano, pojazd zaprzężony dwoma pysznemi gniademi końmi, stał przed gankiem domu pana Mametyna, a Ludwika w ślicznym letnim stroju, wsiadła do niego, w chwili, gdy jéj mąż wymawiał: „do jutra“ i udawał się w stronę w któréj był dom pana Van Dicka.
Doktór znalazł kupca w ogrodzie.
Pan Van-Dick, wyszedł do doktora z wyciągnionemi doń rękoma:
— No! i cóż mój drogi przyjacielu, jak się masz?
— Bardzo dobrze. A pani jak się miewa?
— Ja myślę że musi być zdrowa.
— Jak to! myślisz?..
— Tak jest, bo jéj nie widuję.
— Przecież powróciła?
— Zdaje mi się.
— Myśmy już wczoraj o tém wiedzieli.
— Ba!
— Tak jest, przyszła nas odwiedziéć i jadła z nami obiad.
— Biédna! I cóż wam naopowiadała?
— Że przez ciebie jest nieszczęśliwą. Co to za jeden ten pan Tristan, którego masz u siebie?
— To śliczny, miły chłopiec, którego poznałem, wyjeżdżając z Medyolanu.
— I cóż więcéj?
— A nic. To jest wszystko, cała historja.
— Czyż to on niezgodo w waszym domu zasiał.
— Właśnie.
— Jakimże to sposobem jej narobił?
— Eh! to nic.
— Twoja żona utrzymuje, że się do niéj umizga; że jéj swoją miłością, nie daje pokoju.
— Jakto jéj? — Ale tak, jéj saméj.
— To waryatka?
— Ja. dla tego do ciebie przybyłem.
— Nic nie rozumiem, doprawdy.
— Wiesz przecie ile cię kocham, jak ci dobrze życzę, i chcę szczęścia twego.
— To téż jestem szczęśliwy, szczególniéj wtenczas jak cię widzę.
— Ależ twoja żona?
— Żona mnie także uszczęśliwia, bo jéj nie widuję.
— To żart.
— Wcale nie.
— Ależ, w krótkości mówiąc, ja przybywam, tutaj żeby cię z kłopotu wybawić.
— No! ciekawym jak się chcesz wziąść do tego.
— Ten pan Tristan, różni cię z twoją żoną.
— Prawda, że tak się robi.
— To być nie powinno.
— Czy tak ci się zdaje?
— Zawsze przecie byłoby lepiéj, aby takie poróżnienia nie miały miejsca.
— Może być, że to byłoby lepiéj.
— Skoro raz nie byłoby go w domu, żona-by się nawróciła ku tobie.
— Niestety! może być.
— Nie żartujmy, odpowiedział śmiejąc się doktór; czy ten Tristan uczciwy chłopiec?
— To ci zaręczam.
— No! to w takim razie ja go do siebie zabiorę.
— O wcale nie. Ja go zatrzymuję.
— Ależ twoja żona?
— Moja żona może go kochać lub nienawidzić, to mnie bardzo mało obchodzi. Gdyby w samych początkach była się na niego uskarżała, to nie ręczę, czybym się był nie starał jéj dogodzić, lecz teraz to już zapóżno; kocham Tristana, i żądam szczerze, aby w moim domu pozostał.
— Na cóż ci on potrzebny?
— Wychowuje i uczy wszystkiego mego syna.
— Więc to jest bardzo uczony człowiek?
— O! powiadam ci że to jest kosztowna perła, skarb.
— I istotnie, przywiązałeś się do niego?
— Niezmiernie, powiadam ci.
— Żebyś nie wiem jak przywiązał się do niego, zaręczam, że żona twoja, późniéj na swoim postawi.
— Jakąż daje przyczynę moja żona, nienawiści swojéj do Tristana?
— Utrzymuje, że on ją miłością swoją niepokoił.
— A ona że go nie kocha?
— A przez Boga! naturalnie że nie kocha.
— W takim razie, niech mu się opiera, niczego się więcéj od niéj nie wymaga; to nawet chwalebném dla niéj będzie zwycięztwem, i rzetelném tryumfem. A zresztą, chcesz abym ci drogi przyjacielu wszystko powiedział? O to, że możesz przecie miarkować, iż za nadto dobrze znam moją żonę, abym uwierzył, że przyczyna którą wam wyjawiła, jest prawdziwa.
— Dla czegóżby więc nienawidziła tego pana?
— Alboż ja mogę wiedziéć! może właśnie dla tego że rzeczy przeciwnie stoją, i nie tak jak ona się na mnie uskarża.
— A do licha! toby się zdawać mogło, że ona go kocha, a on jéj nie lubi! tak przynajmniéj wnosić można z tego co mówisz.
— Nie powiem tego słowa: „Nic nie tak .
— A więc jeszcze jeden powód, do pozbycia się z domu współzawodnika.
— Ależ nie, ponieważ on się téj miłości opiera, dał mi dowód wielkiéj szlachetności i prawości, i ja miałbym go za to oddalić? wyrzucić na ulicę? a fe!
— On by nie był wyrzucony na ulicę, ponieważ ja go chcę wziąść do siebie.
— Doprawdy? ty go chcesz zabrać?
— Już od godziny ci to powtarzam.
— No, to wcale co innego.
— Więc mi go ustąpisz?
— Nie, waham się jeszcze.
— Dlaczegóż to wahanie?
— Bo chcę sobie rozważyć, czy byłby szczęśliwszym i swobodniejszym u mnie czy u ciebie, w ostatnim razie dopiero, poświęciłbym się.
— Że u mnie będzie mu lepijé, to najmniejszéj nie podpada wątpliwości, nawet pewny tego jestem.
— Dziękuję ci, to piękny dla mnie panegiryk.
— Ale to najpewniejsza rzecz, że żona moja, nie będzie go nienawidziła, a mów co chcesz i wymyśl jaką chcesz przyczynę, która mogła zpowodować kłótnię w waszym domu, zawsze przyznać musisz, że położenie jego nie jest i nie może być miłém.
— Może masz słuszność; lecz gdyby się téż Tristan zakochał, w pani Mametyn?
— A i owszem, niech się w niéj trochę zakocha, to będzie miała rozrywkę; lecz pani Mametyn jest osobą; pełną rozumu i dowcipu, i ręczę ci, że się o to gniewać nie będzie.
— Bardzo mi żal że Eufrozyna nie słyszy tego co mówisz.
I obydwaj mężowie, śmiać się poczęli.
— No i cóż ułożymy, co postanowimy w tej ciężkiéj sprawie?
— Stanowimy to: że jeżeli Tristanowi zechce się mnie opuścić, jeżeli mu w moim domu coś się naprzykrzy, i dozna jakiéj niedogodności, to wtenczas ty go do siebie zagarniesz.
— No! to nie mówmy już o tém więcéj. Teraz pójdę złożyć hołdy moje pani Van-Dick, odezwał się doktór.
— Ona pewnie tutaj zejdzie. Poczekaj z parę minut.
W téj chwili wszedł Tristan, przywitał pana Van-Dicka przyjacielsko i serdecznie potém skłonił się panu Mametynowi; ten go obejrzał, z wielką uwagą, i zaraz, osądził, że słuszność i sprawiedliwość niebyły na stronie pani Van-Dick, i że kupiec mówiąc dopiero co o swojéj żonie, miał prawo wątpić o jéj prawdomówności. Tristan, zdał mu się na pierwsze wejrzenie bardzo zdolnym natchnąć miłością panią Van-Dick: a ona nadto pospolitą figurą, aby natak zręcznym, wytwornym i odznaczającym się urodą chłopcu, mogła wrażenie zrobić.
— Mój drogi Tristanie; odezwał się pan Van-Dick, przedstawiam ci pana doktora Mametyna, (Tristan znów się skłonił) o którym ci tak często mówiłem; który się tobą zajmuje i którego moja żona wczoraj odwiedziła, wie zatém o bieżącym całym interesie. Przyszedł po to do mnie, aby mi oświadczyć, że jeżelibyś przypadkiem dom mój chciał opuścić, od czego niech mnie Bóg uchroni, on ci pobyt w swoim daje, i do tego ofiaruje pomoc wszelką, jakiej tylko potrzebować możesz.
— Pan jesteś nadzwyczaj dla mnie dobry, odezwał się Tristan, lecz ja nie wiem w czém mógłbym mu być użytecznym?
— Czyż pan nie miałeś patentu na doktora?
— Owszem, miałem.
— A no, więc wszystkie praktyki które poopuszczałem, dla tego aby w starym wieku odpocząć, mogłyby zostać pańskiemi, i za mojém wstawieniem się i zaleceniem pana, wkrótce mógłbyś pan pozyskać wzięcie, a przez to i byt niezależny.
— Powtórnie, najuprzejmiej dziękuję panu, lecz jakkolwiek jesieni podług zasad doktorem, ale tak mało miałem w używaniu sztukę leczenia, że pierwéj nimbym się odważył wstąpić w zawód lekarza, potrzebowałbym uczyć się jeszcze.
— A! w takim razie zemnąbyś się przyuczył.
— Czy mogę się odważyć, zapytać pana, czemu lub komu jestem winien tę szczególną opiekę, którą mnie pan zaszczycasz?
— Przesądowi kogoś takiego, któremu we wszystkiém jestem posłuszny.
— A czy jeszcze ośmielić się mogę zapytać pana, co taki przesąd może miéć ze mną za styczność? odezwał się Tristan nie zrozumiawszy zupełnie odpowiedzi doktora.
— To bardzo rzecz prosta, — pan masz nazwisko osoby, która była bardzo drogą temu komuś o którym mówiłem.
— A ta osoba? cóż się z nią stało?
— Nieszczęściem umarła. Przez przesąd.
— Najchętniéj przyjąłbym pomoc i opiekę pańską, gdybym miał powód do opuszczenia najgościnniejszego i najlepszego, jaki znam w świecie domu.
— Zresztą panie, cokolwiek zajść może obciąłbym, abyś pan naprzód wiedział, że nie protektora, nie opiekuna, ale przyjaciela znajdziesz we mnie, i jeżeli mogę się kiedy panu na co przydać, to zażąda pan mego adresu od pana Van-Dicka.
Doktór i Tristan, skłonili się sobie wzajemnie raz jeszcze i potém mówili o innych rzeczach, aż dopóki nie dano im znać że śniadanie zastawione. Rozmowa między dwoma ludźmi, (bo Van-Dick się do niéj nie mieszał) ofiarami ze strony doktora, dziękczynieniami ze strony Tristana, co raz więcéj przekonywała pana Mametyna, że nieprzyjaciel Eufrozyny był człowiekiem pełnym wiadomości, na większą skalę posiadał wykształcenie.
W chwili siadania do stołu, pan Van-Dick dowiedział się od służącego, że jego żona nie zejdzie wcale.
— Wszakże będziesz jadł z nami doktorze? zapytał pan Van-Dick.
— Nie, już jadłem z żoną śniadanie, bo dziś raniéj wstała, dla wyjazdu na wieś; jeżeli pozwolisz, to wolę przez ten czas odwiedzieć panią Van-Dick i wpłynąć na nią, aby się w całéj téj sprawie udobruchała.
— Jak chcesz mój drogi, ale zdaje mi się że na próżno czas tracić będziesz.
Mimo tego pan Mametyn posłał do Eufrozyny z zapytaniem, czy odwiedziny jego przyjąć zechce, ta odpowiedziała: że czeka na niego.
— No! widzisz pan co ja znosić muszę; stan podobny trwać długo nie może; wyrzekła do doktora Eufrozyna, zaledwie gdy ten drzwi do jéj pokoju otworzył.
— Uspokój się pani, uspokój.
— Ależ, bo pan nie wiesz, co to za człowiek!
— On mi się wydał, bardzo przyzwoity.
— Zwiodłeś się pan; to gatunek włóczęgi, którego mój mąż spotkawszy na drodze zagarnął do siebie; jest to człowiek spekulujący na pana Van-Dicka; czyhający aby mego męża mógł w czém podejść, nieumiejący nic i nie będący wstanie czego kolwiek nauczyć mego syna; prawdziwie, to jest człowiek, który ani swego ogniska, ani kąta własnego nigdzie nie ma.
— No! kochana pani Van-Dick, za nadto w złém świetle wystawiasz go sobie; rozmawiałem z nim i znalazłem że jest odznaczającym się i zajmującym człowiekiem. Ja nie wiem, czém on względem ciebie zawinił, lecz podług mnie, zdaje mi się, że pan Van-Dick, nie mógł lepszego nauczyciela dla syna swego znaleść.
— Jakże, i ciągle trwa w przedsięwzięciu zatrzymania go w domu?
— A tak; nawet przybyłem tu w tym celu, aby uprosjć pana Van-Dicka żeby mi go odstąpił, lecz sprzeciwia się temu i żadną miarą rozstać się z nim nic chce.
— Ach jakżem ja nieszczęśliwa! rozpłakawszy się, wykrzyknęła pani Van-Dick. Widzisz pan, że niepodobieństwem jest abym tu dłużéj pozostała.
— Wszystko się to jakoś ułoży. Miej tylko cokolwiek więcéj cierpliwości, odrzekł doktór, żałujący bardzo, że przyszedł rozmawiać z nią w tak drażliwéj sprawie.
— Słuchaj mnie pan, odezwała się Eufrozyna, czy nie mógłbyś pan uczynić mi jednéj przysługi?
— Z całego serca.
— Idź pan do mego męża, powiedz mu, odrzekła obcierając oczy, powiedz mu pan, że to tak istnieć nie może, i że na serio, muszę dom porzucić.
— Rozmyśl się pani dobrze, odrzekł doktór, chcąc przekonać Eufrozynę, że niby wierzył temu co powiedziała.
— Powiedz mu pan że wszędzie powiadać będę, wszystko co się tu dzieje; całą demoralizacyą któréj jestem ofiarą; oh! wiem ja jeszcze wiele rzeczy o których nie mówię.
— I cóż pani wiesz?
— Rozmaite nikczemności tego człowieka.
— Czy jesteś pani pewną, że to nie przez gniew przypisujesz mu to wszystko?
— Zemszczę się!
— Zaszkodzisz sobie; nie płacz moje dziecię. Powiem panu Van-Dick to coś mi poleciła mu oznajmić: ale jeżeliż ty, co musisz podlegać mężowi, nie chcesz mu ustąpić, jakżesz chcesz aby on ci koniecznie ustąpił?
Eufrozyna nic nie od powiedziała.
— Zaraz wrócę do pani, odpowiedział doktór; powiem wszystko co chcesz, tylko proszę cię, nie płacz już więcéj.
Poczciwy ten człowiek wzruszył się tą całą, sceną.
Mężczyźni uczuciowi, nie mogą patrzeć na płacz kobiety z jakiejkolwiek przyczyny pochodzący, nie doznając natychmiast bolesnego wzruszenia, a nie potrzebujemy powtarzać że doktór miał dobrą naturę.
Powiedział wszystko panu Van-Dickowi, od którego tę samę odpowiedź co pierwéj, musiał zanieść Eufrozynie.
(Jr — No! to dobrze. Już teraz wiem przynajmniéj co mi pozostaje do czynienia, odpowiedziała.
I dosyć niegrzecznie pożegnała pana Mametyna; ten zeszedłszy na dół, powtórzył Tristanowi jak najuprzejmiej, że modom swój ofiaruje, ścisnął mu rękę jako też i przyjaciela swego, a szczerze, utudzony całą tą domową kłótnią po powrocie do siebie, posłał po pojazd dla udania się na wieś za Ludwiką.
I w parę godzin potem odjechał. W tym samym dniu, przyjaciółka Eufrozyny do któréj była chodziła i nie zasłała w domu, odwiedziła panią Van-Dick, chcąc się dowiedzieć z jakiéj przyczyny o godzinie tak niezwykłej była u niéj.
Pozwalamy czytelnikom odgadnąć co jéj Eufrozyna nagadała.
To tylko powiedzieć możemy, że przyjaciółka wzięła do serca i do duszy cały interes Eufrozyny, chcąc mową i czynem zajęcia się swego dowieść: poszła do pana Van-Dicka i powiedziała mu, że to jest okrucieństwem i szkaradą tak sobie z żoną postępować.
Pan Van-Dick, za całą odpowiedź, wziął kapelusz i wyszedł.
Nazajutrz, o jednastéj rannéj, wszedł razem z Tristanem do sali jadalnéj, lecz ani śniadania, ani nawet nakrycia do niego nie było.
— Dla czego nie gotowe śniadanie? zapytał.
— Panie, odrzekła Athenais, pani mi go zabroniła gotować: na to odpowiedziałam pani, że tylko pana mam prawo słuchać, natenczas wszystko na klucz pozamykała, bieliznę, srebro, porcelanę, wina, i włożywszy klucz do kieszeni, wyszła z domu.
— Pośléj po ślusarza.
Gdy ślusarz nadszedł, kazał najpierwéj drzwi wszystkie pootwierać; potém do każdego zamku klucze podorabiać i rozkazał aby nikomu, tylko jemu samemu klucze oddawano.
— Czy listów nie było z dzisiejszéj poczty? zapyłał służącego.
— I owszem panie, ale pani je odebrała i wzięła z sobą.
— Kto pani słuchać będzie, zostanie z domu wypędzonym, odrzekł służącemu pan Van-Dick; a teraz siadajmy i jedzmy.
Łatwem jest do pojęcia, że wszystkie takie drażnienia i nieporozumienia między żoną i mężem, martwiły i zasmucały Tristana, będącego całą ich przyczyną. Dopóki nie widział gdzieby się mógł schronić, przez wrodzone samolubstwo zgodził się znosić to wszystko, lecz od chwili jak mu pan Mametyn z taką nieprzewidzianą uprzejmością, ofiarował gościnność i milszy, przyjemniejszy, a nadewszystko spokojność zapewniający przytułek, przyrzekł sobie, że nie będzie znosił nic więcéj nadto, co mu delikatność i wdzięczność znosić każę. Gdyby nie bojaźń okazania się niewdzięcznym panu Van-Dickowi, który dla jego miłości wydobył z siebie tak silną wolę, jakiéj w nim Tristan nie posądzał i nie przewidywał, byłby tego samego rana pożegnał dom poczciwego kupca i poszedł za panem Mametynem.
Tristan doskonale przewidywał, że pani Van-Dick niepoprzestanie na prześladowaniu samego tylko męża, ale że nadejdzie koléj i na niego także. Jedna mianowicie okoliczność zatrzymywała w tym domu Tristana; a tą była, bojaźń, aby za powrotem Willema, Eufrozyna nie poróżniła ich z sobą, nazmyślawszy rozmaitych fałszów. Tristan bowiem szczerze pragnął pozyskaną raz przyjaźń i szacunek Willema, na zawsze zatrzymać.
Pan Van-Dick, pomimo lodowatéj krwi swojéj, rozdrażnił się rannym czynem pani Van-Dick, więcéj, niż czemkolwiek dotąd przez nią zrobionem. Wiemy, że pan Van-Dick nie był w niczém obraźliwym, prócz w tém co się zciągało do jego nawykniań i zwyczajów: skoro raz przejęto jego listy, kazano mu czekać na śniadanie, cios był za srogi, i musiałby mieć większy upór niż go miał w istocie, aby takim razem puklerz jego? nieczynności uderzony, nie poniósł znacznéj szczerby.
Przez cały więc ciąg śniadania, jednego słowa nie wymówił, co było złym bardzo znakiem, bo przypominamy sobie, że przeszłych dni był wielomównym i przepraszał profesora ile razy ten tłumaczył się z przykrości, które z jego przyczyny znosić musiał.
Po śniadaniu Tristan poszedł do pokoju Edwarda dla rozpoczęcia z nim nauk, gdyż chłopiec był już wyleczonym i zupełnie zdrowym a przeto w możności zajęcia się pracą.
Znalazł Edwarda przy oknie, puszczającego bańki mydlane.
Chłopczyk odwrócił się się w chwili wejścia Tristana i nie przywitawszy go, daléj bańki z mydła, puszczał przez okno.
— Czy posłyszałeś mnie? zapytał suchym tonem Tristan, małego niegrzecznisia.
— Tak jest.
— A dla czegóż mi nie odpowiadasz?
— Bo mama mi zakazała mówić z panem.
— Ja przychodzę dla dania ci lekcyi. Wstrzymując się wyrzekł Tristan.
— A ja jéj nie wezmę.
— Pan Van-Dick chce żebyś się uczył.
— Tak prawda, ale mama nie chce, a ja tylko mamy słuchać powinienem.
— Więc ja powiem to ojcu twemu.
— To mi obojętne.
Tristan zszedł blady ze wstydu i gniewu.
Powiedział wszystko panu Van-Dickowi.
Pan Van-Dick poszedł do pokoju Edwarda.
Słowa nie wymówiwszy przysunął się do okna, wyrzucił miseczkę z mydlinami i słomkami do ogrodu, potém dał mu najpiękniejsze, jak tylko mogą być dwa ojcowskie uderzenia w policzki, i nie zważając na wycie prawie dziecka, wymówił to słowo:
— Pracuj.
I powrócił do siebie.
Dziecię przez pół godziny krzyczało i płakało; potém postrzegłszy że nie jest mocniejszém i że matka nie nadchodzi, skłoniło się wziąść lekcyą.
Teraz zważmy czy wszystkie podobne sceny mogły nie nudzić ogromnie Tristana.
Przez ten czas, pan Mametyn wracał do żony; gdy go nadjeżdżającego spostrzegła Ludwika, wyszła na przeciw niego i zapytała:
— No! i cóż się stało?
— Oto twój protegowany pozostaje u Van-Dicka.
Ludwika lżéj odetchnęła.
— Czyś go widział? dodała.
— Widziałem; bardzo jest zajmującym, i Van-Dick żadnym sposobem nie chce się z nim rozdzielić.
— Więc mu znalazłeś taką rzeczą miejsce?
— Znalazłem.
— A gdzie mój drogi?
— U ciebie w domu.
Na to, Ludwika zbladła. szczęściem że mąż tego nie widział.
— Czy cię to dziwi moja droga? bo chociaż nie widział Ludwiki, usłyszał jednak ten lekki wykrzyknik zadziwienia.
— Naturalnie że się dziwię.
— Dla czegóż?
— Jest to człowiek, którego oboje wcale nie znamy.
— Sama się za nim wstawiłaś.
— To prawda, ale ponieważ do nas nie przybędzie, to rzecz skończona.
— Może przybędzie jeszcze.
— Czy tak myślisz?
— Van-Dick nie jest zdolnym długo tak walczyć z żoną.—
— Tém gorzéj.
— Dla czego tém gorzéj?
— Bo chciałam trochę podróżować.
— No to w takim razie, nic ci nie przeszkadza, i owszem, on w naszéj niebytności domu naszego pilnować będzie; bo przecież ty nie zaraz i nie prędko wybierasz się w podróż?
— Owszem.
— Naprzykład, w jakim przeciągu czasu?
— Wpięć albo w sześć dni.
— I gdzież chcesz jechać mój mały trzpiocie?
— Gdziekolwiek, aby wyjechać, bo się nudzę.
Starzec pociągnął rękę po czole i obtarł łzę, którą te słowo przez Ludwikę wymówione zciągnęło.
— Pojedziemy jutro jeżeli chcesz, dzisiaj, natychmiast, abyś tylko nigdy nie nie powtórzyła tego słowa: nudzę sie.
— Oh! przebacz mi! mój najdroższy przyjacielu, zawołała Ludwika obejmując rękami pana Mametyna, ale, nie możesz sobie wystawić ile ja dzisiaj na nerwach cierpię.
— W istocie, wyrzekł doktór biorąc ją za rękę, masz nawet trochę gorączki, ale nie bój się, to przejdzie, to nic ważnego.
— Czy przebaczasz mi?
— I ty mi się pytasz! kiedyż wyjeżdżamy?
— Zostaniemy tutaj. Chwila w któréj wyjechać chciałam, była chwilą mojéj waryacyi.
— Tém lepiéj, bo ci się przyznam, że podróż mnie utrudza.
— A nie mówiłeś mi nic o tém?
— Bo cię tyle kocham, że nic mogę chcieć czego innego, tylko togo czego ty żądasz; spełniłbym z ochotą każde twoje życzenie, choćby mnie to zabić miało.
Ludwika nic nie odpowiedziała, ale pocałowała rękę starca mówiąc:
— Mój Boże, jak się też to wszystko skończy?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.