Przejdź do zawartości

Przygody Tomka Sawyera/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Ciotka Polly opłakuje siostrzeńca

W kilka minut później brodził już Tomek po mieliźnie ławicy ku przeciwległemu do miasta wybrzeżu. Woda sięgała mu dopiero do pasa, gdy już znajdował się w połowie drogi; ponieważ jednak silny prąd uniemożliwiał dalsze brodzenie, puścił się teraz śmiało wpław, by przebyć pozostałe jeszcze dwieście łokci.
Płynął naukos pod prąd, mimo to poniosło go dalej, niż się spodziewał. Dotarł wreszcie do brzegu, i płynął potem z prądem wdół, aż znalazł się przy miejscu płaskiem, nadającem się do wylądowania. Sięgnął ręką do kieszeni, by się przekonać, że zapisana kora jeszcze jest. Wędrował teraz w ociekającem wodą ubraniu lasem, wzdłuż wybrzeża. Krótko przed dziesiątą dotarł do polany na równej z miastem wysokości i zobaczył statek parowy, spoczywający pod osłoną drzew i wysokiego urwiska.
Panowała cisza. Gwiazdy mrugały. Tomek zsunął się z urwiska, rozejrzał się bacznie dokoła, wlazł w wodę i po trzech, czterech poruszeniach dopłynął do łódki, należącej do statku i uwiązanej u jego rufy. Położył się w niej i czekał z bijącem sercem. Naraz zadźwięczał rozbity dzwon i odezwał się głos, dający rozkaz ruszenia. W dwie minuty później woda, wzburzona obrotem kół, podniosła wgórę dziób łodzi i jazda się rozpoczęła. Tomek był szczęśliwy, że mu się tak udało, bo wiedział, że to jest ostatni kurs statku przed nocą. Po upływie bardzo długiego kwadransa koła przestały się obracać; Tomek ześlizgnął się w wodę i popłynął do brzegu. Wylądował kilkadziesiąt łokci poniżej, z obawy, aby się nie natknąć na kogoś ze znajomych. Przebiegał puste uliczki i znalazł się wkrótce opodal tylnego parkanu podwórza ciotki. Przełazi przez niego, znalazł się pod domem i zajrzał w okno pokoju, w którym paliło się światło. Siedzieli tam w zbitej gromadce, zajęci rozmową: ciotka Polly, Sid, Mary i matka Joego. Byli opodal łóżka, które dzieliło ich od drzwi.
Tomek zakradł się pod drzwi i cichutko nacisnął klamkę; potem pchnął drzwi, które skrzypnęły; pchał ostrożnie dalej, drżąc ze strachu za każdem skrzypnięciem; wreszcie uznał, że już zdoła się na kolanach przecisnąć, wetknął więc głowę w szparę i zaczął ostrożnie, bardzo ostrożnie...
— Dlaczego ta świeca tak drga? — powiedziała ciotka. Tomek się śpieszył. — Czyźby drzwi się otworzyły? Ależ tak, otwarte! Same dziwne znaki dzisiaj! Idź, Sid, i zamknij!
Tomek zniknął pod łóżkiem w samą porę. Leżał chwilę, by uspokoić oddech, potem przyczołgał się tak blisko ciotki, że mógł dotknąć jej nóg.
— Ale jak mówiłam, — podjęła ciotka nanowo przerwany wątek, — on nie był zły, tylko straszny psotnik, figlarz, urwis. Tyle w nim było poczucia odpowiedzialności, co w młodym źrebaku. Ale złości w nim nie było, a serce wprost złote... jakiego na całym świecie nie znajdzie! — i rozpłakała się.
— Tak samo, jak mój Joe: głowa pełna figlów, do każdej psoty pierwszy — ale poczciwy i dobry, a dla drugiego ostatnią koszulę ściągnąłby z siebie. I — niech mi Bóg będzie miłościw! pomyśleć, że go zbiłam za tę śmietanę, a zapomniałam, żem ją sama wylała, bo już była kwaśna! I nigdy go już nie zobaczę, biednego, sponiewieranego chłopca, nigdy, nigdy! — I pani Harper szlochała, jakby jej serce miało pęknąć.
— Spodziewam się, że Tomkowi jest lepiej tam, gdzie jest teraz, — wtrącił się Sid, — gdyby jednak był przedtem pod pewnemi względami lepszy...
— Sid! — Tomek usłyszał surowe, karcące spojrzenie staruszki, choć jej nie widział. — Ani słowa nie dam na niego powiedzieć, teraz, gdyśmy go utracili! Pan Bóg weźmie go już w swoją opiekę, nie martw się o to, mój chłopce! Och, droga pani Harper, nie wiem, jak się z tą stratą pogodzić, nie wiem, jak ja to przeżyję! On był moją jedyną pociechą, choć nieraz serce mi się przez niego kroiło!
— Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie błogosławione! Ale ciężko się z tem pogodzić, bardzo ciężko! Niedawniej jak tej soboty puścił naumyślnie racę tak, że mi wystrzeliła przed samym nosem, za co tak ode mnie oberwał, że się aż przewrócił. Nie przeczuwałam wtenczas, jak rychło... och, gdyby to mogło się jeszcze raz wrócić, przycisnęłabym go do serca i wycałowała za to!
— Tak, tak, pani kochana, ja to bardzo dobrze rozumiem, bardzo dobrze. Niedawniej jak onegdaj w południe dał kotu łyżkę „mordercy cierpień“ i myślałam, że zwierzę rozniesie dom cały. I — Boże, przebacz mi! — wytłukłam naparstkiem tę biedną głowinę mego chłopaka, nieszczęsnego, zmarłego chłopaka! Ale teraz już jest wolny od wszelkich cierpień! I pomyśleć, że ostatnie słowa, jakie z ust jego słyszałam, były wyrzutem...
Ale to wspomnienie dopełniło miary boleści nieszczęśliwej kobiety i zupełnie ją złamało. Tomek sam szlochał — raczej z litości nad sobą, niżeli z jakiegoś innego powodu. Słyszał, jak płakała Mary i jak od czasu do czasu dorzucała jakąś pochwałę dla niego. Opinja jego o sobie samym znacznie wzrosła. Ale i boleść ciotki ogromnie go wzruszyła, tak że najchętniej byłby wyskoczył z pod łóżka, aby smutek jej zamienić w bezgraniczną radość tem bardziej, że efekt takiej sceny silnie przemawiał do jego wyobraźni. Ale oparł się pokusie i siedział cicho. Słuchał dalej i z różnych napomkień i urwanych słów złożył sobie taką całość: Myślano najpierw, że chłopcy utonęli w kąpieli. Potem zauważono brak małej tratwy. Potem kilku chłopców zeznało, iż zginieni zapowiedzieli, że wkrótce miasto „o czemś się dowie“. Mądrale zestawili wszystkie fakty i poszlaki i doszli do wniosku, że chłopcy pojechali sobie tratwą i wkrótce zjawią się w najbliższej osadzie nad rzeką; ale koło południa znaleziono tratwę pięć czy sześć mil poniżej, zagnaną prądem na brzeg i nadzieja zgasła, musieli utonąć, bo przecież głód byłby ich przypędził do domu co najpóźniej przed nocą. Że poszukiwanie zwłok było bezowocnym wysiłkiem, polegało ogólnem zdaniem na tem, że musieli utonąć na samym środku rzeki, inaczej bowiem byliby jako dobrzy pływacy dostali się do brzegu. Jeśli do niedzieli zwłoki się nie znajdą, to trzeba się będzie wogóle z nadzieją wyłowienia ich pożegnać i tegoż samego dnia zostanie w kościele odprawione żałobne na bożeństwo. Tomek wzdrygnął się.
Szlochając, powiedziała pani Harper „dobranoc“ i skierowała się ku drzwiom. Nagle wspólna potrzeba serca popchnęła obie osierocone kobiety do wzajemnego uścisku. Wypłakały się na pocieszenie, potem się pożegnały. W jej „dobranoc“, wypowiedzianem do Sida i Mary, było o wiele więcej ciepłego tonu, aniżeli zwykle. Sid odrobinkę tylko popłakiwał, ale Mary zanosiła się od łkania.
Ciotka uklękła i modliła się za Tomka tak wzruszająco, tak błagalnie, z taką bezgraniczną miłością w słowach i drżącym głosie, że omal nie utonął we własnych łzach, choć jeszcze daleko było do końca modlitwy.
Gdy się położyła, musiał się dalej zachowywać bardzo cicho, bo ciągle przeraźliwie wzdychała i jęczała, rzucała się niespokojnie i przewracała z boku na bok. Wreszcie uspokoiła się i tylko lekko wzdychała przez sen. Teraz Tomek cichutko wyszedł z ukrycia, podniósł się powoli tuż przy łóżku, zasłonił świecę ręką i przyglądał się ciotce. Serce jego pełne było współczucia. Wyciągnął swój sykomorowy zwitek i położył go obok świecy. Ale coś mu przyszło do głowy, zastanowił się. Nagle twarz mu zajaśniała jakiemś cudownem rozwiązaniem zagadnienia: włożył szybko korę do kieszeni, pochylił się nad ciotką, ucałował jej zwiędłe usta i wysunął się cichutko, zamykając drzwi za sobą.
Krętemi drogami dostał się zpowrotem do miejsca postoju parowca. Nikogo tam nie było, więc śmiało wszedł na pokład, bo wiedział, że prócz wartownika, który zawsze siedział w kajucie i spał jak kamień, statek cały jest pusty. Odwiązał łódkę od rufy, wskoczył w nią i począł ostrożnie wiosłować w górę rzeki. Gdy wydostał się milę ponad miasto, skierował się wpoprzek rzeki, nieco naukos, wiosłując z całej siły. Miejsca, gdzie można było wylądować, nie chybił o włos — dokazanie takiego dzieła nie było dla niego nowością. Miał ochotę zająć łódkę i w ten sposób to uzasadniał, że możnaby ją uważać za okręt, a tem samem za legalną zdobycz pirata; lecz wiedział, że przetrząśniętoby w jej poszukiwaniu całe wybrzeże, co mogłoby się skończyć niepożądanem odkryciem. Wyskoczył więc na brzeg i wszedł w las. Usiadł, odpoczywał długo, broniąc się ostatnim wysiłkiem przed sennością, wreszcie powlókł się dalej, śmiertelnie znużony.
Noc już ustępowała, a gdy znalazł się na Brzegu naprzeciw ławicy, był już dzień w całej pełni. Znowu odpoczął, a tymczasem wzeszło słońce i ozłociło przepychem blasków olbrzymią rzekę. Teraz dopiero rzucił się w wodę i krótko potem stanął, ociekając wodą, u wejścia do obozu. Usłyszał słowa Joego:
— O nie, na Tomku można polegać, jak na sobie samym, Huck, z pewnością wróci! On nie zdezerteruje! On wie, że toby było straszną hańbą dla pirata, a na coś podobnego jest za dumny. Coś on w tem miał, tylko nie wiem, co?
— Ale te rzeczy już chyba do nas należą?
— Prawie, ale jeszcze niezupełnie. Pismem swojem oznajmia, że tak, ale dopiero, gdyby do śniadania nie powrócił.
— Co się niniejszem stało! — zawołał Tomek z nadzwyczaj dramatycznym akcentem, wchodząc efektownie do obozu.
Zaraz zakrzątnięto się około wystawnego śniadania, składającego się ze słoniny i ryb, a gdy chłopcy rzucili się na jadło, Tomek z rozmaitemi dodatkami opowiadał swoje przygody. Gdy relacja się skończyła, zamienili się w dumną gromadką bohaterów. Potem Tomek zaszył się w zaciszne, cieniste ustronie, by spać aż do południa, a reszta piratów wybrała się na odkrycia i na ryby.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.