Przygody Tartarina w Alpach/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Przygody Tartarina w Alpach
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia S. Sikory
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Tartarin sur les Alpes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII
Katastrofa


Noc zupełna, czarna, bez księżyca, bez gwiazd, zda się, bez nieba. Po szarawej bieli bezkresnej roztoczy śniegów snuje się korowód nikłych cieni, lękliwie, zwolna, z obawą. Maleńkie istotki ludzkie, powiązane długą liną, dążą w ślad małego, nikłego światełka latarni, czerwieniącego się o jakieś sto metrów na czele, pełzającego nisko, po samym śniegu niemal. Tętnią uderzenia miarowe oskardów po grzbiecie lodowca, a odpowiada im pogłos, oderwanych z wyżyn dalekich, olbrzymich złomów lodowych, sunących w dół z zawrotną chyżością.
Idący przystają na moment, niepewni, czy śmierć już przeszła obok nich, potem idą dalej, od czasu do czasu słychać tylko głuchy łoskot ciała, padającego o ziemię. Znowu moment ciszy i głos jakiś woła:
— Znowu upadłeś, Gonzago! Uważaj! Idź ostrożniej.
Bompard zdecydował się towarzyszyć przyjacielowi aż na sam szczyt i od drugiej w nocy... teraz jest czwarta na zegarku Tartarina... nieszczęsny kurjer posuwa się omackiem jak prawdziwy jeniec, uwiązany do liny. Ciągną go, popychają, on stąpa chwiejnym krokiem, dusząc się i dławiąc rozlicznemi okrzykami, wywołanemi nieustannem padaniem, a to z obawy lawin, sunących bokami, z obawy potwornych, drżących w podstawach seraków, które byle wstrząśnienie zwalić na nich może. Cóż to za męka dla taraskończyka — cierpieć w milczeniu?
Karawana zatrzymuje się: Tartarin pyta o powód, słychać przyciszoną rozmowę, spory ożywione, na odległość, szeptem prowadzone.
— Towarzysz pański, — powiada Szwed — nie chce iść dalej!
Wszyscy stają, łańcuch się zwija, tworzy się kupka ludzi. Nagle, kiedy znowu mają ruszać naprzód, przodownik spostrzega tuż przed sobą szeroką, niesiężnie głęboką gardziel czyli roturę. Kilka już przekroczono przy pomocy długiej drabiny. Ta jest, niestety, za szeroka, a w dodatku brzeg przeciwległy wzniesiony jest na ośmdziesiąt do stu stóp ponad poziom tego, na którym stoją. Trzeba koniecznie zejść w dół po stopniach, wykutych w ścianie, szczęściem nieco pochyłej i, przerzuciwszy na dole przez zwężoną szczelinę drabinę, wyjść po takichże stopniach na drugi brzeg.
Bompard oświadcza kategorycznie, że nie pójdzie. Pochylony nad otchłanią, która w mroku wydaje się bezdenną, patrzy na światło latarki przewodnika, przysposabiającego stopnie. Tartarin, sam nie mający wiele odwagi, stara się dodać jej przyjacielowi:
— Kroćset tysięcy, Gonzago! Feu de brut! — mówi głośniej, a pocichu zaklina go na honor, przypomina Taraskon, sztandar, klub alpinistów...
— Gues aco? Klub?... Gwiżdżę na klub! — odpowiada cynicznie uparciuch. — Przecież i tak nie jestem członkiem!
Tartarin tłumaczy mu, że będzie mu stawiał na stopniach nogi i że wszystko pójdzie jak z płatka.
— Może tobie... — oświadcza... — mnie nie!
— Jakto? Wszakże mówiłeś, że masz wprawę?
Budiu! Naturalnie, mam wprawę i to nie jedną... ale jaką... w tem sęk! Mam wprawę w jedzeniu, piciu, paleniu... spaniu...
— Kłamaniu zwłaszcza...
— No... powiedzmy... w przesadzaniu! — godzi się zacny „szalbierz” bez żadnej urazy.
Po długim namyśle, pogróżka, że go zostawią samego, skłania Bomparda. Schodzi pomaleńku, ostrożnie, siląc się na zręczność i nareszcie są na dole. Wchodzić na górę jest o wiele trudniej. Ściana przeciwległa jest niemal pionowa, śliska, a twarda jak marmur, pozatem dużo wyższa od wieży kościoła św. Ireneusza w Taraskonie. Światełko latarni przewodnika wydaje się z dołu robaczkiem świętojańskim, posuwającym się zwolna wgórę. Trzeba się jednak zdecydować. Lód pod nogami ustępuje; słychać szmer, spływającej tysiącami strumyków, wody, a dołem, w głębokości zgoła nieznanej, płynie szumiący potok, ziejąc ku górze straszliwym zamrozem.
— Pomału! Ostrożnie, drogi Gonzago! — powiada dzielny Tartarin.
Mówi to prosząco, tkliwie niemal i ton ów nadaje sytuacji specjalne znaczenie i uroczysty charakter. Jest ona i bez tego nader poważna. Turyści tkwią na ścianie jeden pod drugim, przylepieni do niej rękami i nogami, związani liną, która ich chroni wzajem, któraby ich atoli wszystkich razem pogrzebała, gdyby któryś, stąpiwszy niezręcznie, spadł w czeluść, pociągając za sobą resztę. Kroćset tysięcy! Wystarczy posłuchać echa spadających okruchów lodowych, zanim wpadną do wody... głębokość szczeliny jest, jak się to mówi w klubie, przy winie... „poważna”.
Budiu! Cóż to za nowa przeszkoda? — mruczy Tartarin.
Idący tuż przed nim Szwed, zatrzymał się i dotknął stopą kaszkietu P. K. A. Daremnie wołają przewodnicy: — Naprzód! Naprzód! — daremnie prosi Tartarin: — Idźże dalej, drogi Ottonie! — Szwed stoi jak zlodowaciały. Wyprostowany, trzymając się niedbale stopnia rękami, młodzieniec wychyla się i patrzy w głąb, a brzask wyraźnie oświeca jego jasną brodę i twarz, która ma teraz wyraz dziwny. Oczy i usta otwarte szeroko, w spojrzeniu migoce jakieś uniesienie, czy szaleństwo. Daje znak Tartarinowi:
— Jakby to było... gdyby tak puścić się i... bęc... na dół... hę?
— Kroćset tysięcy... rozumiem... ale idźże dalej przyjacielu!
Szwed stoi dalej.
— Ładna sposobność zakończenia porachunków z życiem, powrócenia na łono nicości przez wnętrzności ziemi: spadać, odbijać się od lodu, jak ten okruch, potrącony moją stopą...
Wychylił się straszliwie, kopnął stopień, który trzymał prezes i strącił w głąb duży kawał lodu, który z łoskotem począć śmigać wdół.
— Nieszczęsny, co czynisz! — wrzasnął Tartarin, blady z przerażenia i chwycił się pozostałego złomu stopnia kurczowo. Po chwili podjął na nowo wszystkie argumenty, wytaczane dnia poprzedniego, dowodzące, że życie warte, by żyć!
— Życie ma wiele dobrego w sobie... do stu tysięcy! — zawołał. — Jakto... w twoim wieku... tak przystojny chłopiec mógłby nie być wrażliwy na miłość?... Hę?
Nie, młody Szwed nie wierzył w miłość. Miłość idealna, twierdził, to wymysł poetów... ta druga, to potrzeba fizjologiczna, której nie odczuwał nigdy...
— No... prawda... prawda... — przyznał mu Tartarin rację... — Poeci potrochu wszyscy są taraskończykami, to znaczy, wyolbrzymiają rzecz każdą. Ale powiedz, czy kobietki, to nie piękne bestyjki... hę? A zresztą, możesz mieć dzieci... — takie śliczne, podobne do ciebie maleństwa...
— Otóż to właśnie! — zawołał z determinacją. — Dzieci są źródłem mnóstwa strapień i trosk! Od kiedy przyszedłem na świat, matka moja nie przestaje płakać...
— Słuchaj, Otto, chłopcze drogi... znasz me uczucia dla ciebie...
Z zapałem ogromnym, zacny Tartarin zaczął zwalczać zasady wyznawcy Schopenhauera i Hartmana: wyśmiewał tych mistrzów, dowodził, że inni filozofowie twierdzą coś wręcz przeciwnego, mówił, że są to draby, którychby kazał powiesić za to zło, które ściągnęli na młode pokolenia...
Cała ta dyskusja filozoficzna toczyła się na wysokim murze lodowym, zimnym, prześwietlonym napoły słońcem, ociekającym wodą i oblepionym ciałami ludzkiemi. Zdołu szedł chłód grobowy, zgóry dolatały klątwy przewodników, którzy wkońcu zagrozili, że się odwiążą, zahaczą linę i zostawią całe towarzystwo w roturze.
Tartarin, przekonawszy się, że logiką nie trafi do mózgu warjata, poddał mu myśl, by rzucił się w przepaść z samego szczytu Mont-Blancu.
— Tak... to rozumiem jeszcze! — powiedział. — Z góry, w przepaść! Piękna to śmierć w pełnem słońcu... Ale tu, w tej dziurze... spocząć w piwnicy? Oo... kroćset tysięcy, to się równa niemal tchórzostwu.
Mówił to, jakby sam był szaleńcem i z takiem przekonaniem, że Szweda „wziął” zupełnie i po chwili wszyscy wydostali się na wierzch.
Odwiązano linę i porozsiadano się wygodnie, by odpocząć, popić i posilić się trochę. Dzień się już zrobił jasny. Zimno było tylko straszliwie pośród tych zwałów lodowych, grani iglic i kurhanów, ponad któremi wznosił się szczyt, oddalony o jakieś półtora kilometra jeszcze.
Przewodnicy oddalili się o kilkanaście kroków i zaczęli się o coś spierać, potrząsając ramionami i głowami w sposób bardzo stanowczy. Bompard i Tartarin zaniepokoili się tem wielce, pozostawiwszy tedy Szweda przy jedzeniu, podeszli i usłyszeli, jak jeden z nich mówił:
— Nie zaprzeczaj... powiadam... kurzy fajkę i basta!
— Któżto kurzy fajkę? — spytał Tartarin.
— Oczywiście, Mont-Blanc, proszę pana... oo...
Pokazał im niewielki obłoczek na samym szczycie, podobny do dymu, kierującego się ku Włochom.
— I cóż to ma znaczyć, przyjacielu, jeśli Mont-Blanc kurzy fajkę? — badał dalej Tartarin.
— To znaczy, że na szczycie wieje straszliwy orkan, zamieć śnieżna, która nas ogarnie niezadługo... A taka rzecz, proszę pana, to nie byle co... hm... hm!
— Wracajmy! — powiedział Bompard, zieleniejąc.
— Naturalnie... naturalnie! — zgodził się Tartarin. — Szaleństwem byłoby narażać życie dla fantazji!
Ale w sprawę wmieszał się Szwed i oświadczył, że zapłacił za to, by go zaprowadzono na szczyt, przeto musi tam być, a nawet pójdzie sam, jeśli nikt mu nie zechce towarzyszyć.
— Nikczemnicy! Tchórze! — krzyknął, zwracając się do przewodników tym samym głosem szaleńca, jakim niedawno podniecał sam siebie do samobójstwa.
— Zobaczysz pan zaraz, czy jesteśmy tchórze! — odparli. — Dalej... wiązać się i w drogę!
Ale Bompard błagał, by go nie dobijano, a Tartarin poparł go z całą stanowczością.
— Widzicie przecież, panowie, — powiedział do przewodników — że ten młodzieniec ma bzika! — Pokazał im Szweda, który pobiegł sam w wielkich susach w stronę szczytu, nie zważając na to, że wiatr znagła podrywa śnieg i pędzi go w różne strony.
Ale nic nie mogło powstrzymać górali, doświadczonych alpinistów, którym zarzucono tchórzostwo. Zbudziło się w nich bohaterstwo, i Tartarin nie mógł nakłonić żadnego, by go wraz z Bompardem odprowadził do schroniska w Grands-Mulets. Zresztą, droga była prosta i łatwa, a w ciągu trzech godzin, wliczając w to nawet czas, potrzebny na okrążenie wielkiej rotury, mogli być na miejscu.
— O ile boicie się panowie przejść sami przez roturę... — dodał kierownik wyprawy. — Inaczej będziecie prędzej w domu.
— Właśnie wolimy być nieco później! — zapewnił go stanowczo Bompard.
Taraskończycy zostali sami. Posuwali się z wielką ostrożnością po ogromnej pustaci śnieżnej, związani liną. Tartarin kroczył na czele, postukując oskardem, przejęty do głębi odpowiedzialnością za całość Bomparda, czerpiąc z niej siły i otuchę.
— Odwagi! odwagi, przyjacielu! Wybrniemy jakoś z tego!
Tak przemawia oficer pośród walnej bitwy, gdy go strach oblatuje. Odpędza natręta, potrząsając szpadą i krzyczy do żołnierzy:
— Naprzód w imię Boże! Wszak nie każda kula zabija!
Nareszcie okrążyli tę ohydną szczelinę, a stąd aż na miejsce nie mieli przed sobą znaczniejszych przeszkód. Ale wiatr dął coraz silniejszy i ślepiły ich tumany śniegu. Doszło do tego, że nie mogli iść bez obawy zmylenia drogi.
— Przystańmy na chwilę! — powiedział Tartarin, widząc, że pod olbrzymim serakiem utworzyła się jama, mogąca ich osłonić przed zamiecią. Wśliznęli się do niej, legli na nieprzemakalnej kołdrze prezesa i odkorkowali flaszkę rumu, jedyną rzecz, jakiej nie zabrali ze sobą przewodnicy. Uczuli zaraz miłe ciepło, rozchodzące się po wnętrznościach i zaczęli nasłuchiwać, a coraz słabsze uderzenia oskardów przekonały ich, że mimo zamieci, wyprawa ku szczytowi odbywa się dalej. Uderzenia te odbiły się bolesnem echem w sercu P. K. A. i poczuł żal, że nie dotarł aż do samego szczytu góry.
— Któż się o tem dowie? — rzekł cynicznie Bompard. Tragarze zabrali ze sobą sztandar, więc patrzący z Chamonix będą sądzili, że to sam Tartarin powiewa nim.
— Masz rację! — przyznał prezes. — Honor Taraskonu będzie ocalony.
Niestety, żywioły uwzięły się na nich: wicher przemienił się w huragan, a śnieg walił słupami. Przyjaciele zamilkli, opanowani ponuremi myślami, wspominając żałobne osserium w gablotce oberżysty, jego żałosne treny, a zwłaszcza opowiadanie o owym Amerykaninie, którego znaleziono zmarłego z zimna i głodu, trzymającego w skostniałych palcach notes, zawierający wrażenia, spisywane do ostatniej chwili, do ostatniego spazmu, który mu wytrącił z ręki ołówek i nie dozwolił podpisać nazwiska.
— Czy masz przy sobie notes, Gonzago? — spytał Tartarin.
Zrozumiał natychmiast o co idzie.
— Idź do licha z notesem! Nie myślę umierać w tej dziurze, jak ów Amerykanin! Wyjdźmy stąd coprędzej!
— Niepodobna! Za pierwszym krokiem porwie nas wichr jak słomki i zaniesie gdzieś do przepaści.
— W takim razie trzeba wołać! Schronisko musi być niedaleko!
Bompard wyczołgał się na rękach i kolanach, wystawił głowę z pod seraka i, przybierając pozycję pasącego się zwierza, zaczął ryczeć z całych sił:
— Ratunku! Ratunku!
— Do broni! — zawył ze swej strony, siedzący w norze Tartarin, a skowyt jego odbił się potężnie od lodowej groty.
Bompard chwycił go za ramię i szepnął:
— Co czynisz, nieszczęsny! Wszakże siedzimy pod serakiem!
W istocie, blok lodu drgnął i zahybotał się zlekka. Starczyło jednego krzyknięcia, a potężny głaz zdusiłby ich na miazgę w sekundzie.
Skurczyli się w śmiertelnym strachu, znieruchomiali i trwali w bezruchu, wsłuchani w coraz to częstsze, przeciągle grzmoty walących się zboczem lawin. Odgłosy zbliżały się, to znów oddalały, konając kędyś w dali, pośród otchłannych przepaści.
— Biedni ludziska! — szepnął Tartarin, myśląc o Szwedzie i jego przewodnikach, których musiała zmieść burza, lub pobić lawina. Bompard potrząsnął głową i odparł:
— I z nami nielepiej!
W samej rzeczy, sytuacja była okropna. Lada chwila mógł ich przywalić serak, a wyjść nie mogli z jamy bez niebezpieczeństwa doraźnej śmierci.
W dodatku do wszystkiego, gdzieś z głębi doliny, doleciało ich wycie psa. Zwierzę wyło przeraźliwie, jakby zwiastowało czyjś zgon.
Tartarin ujął nagle dłoń Bomparda:
— Przebacz mi, Gonzago — wyszeptał — ach, przebacz mi! Dotknąłem cię niedawno, nazywając kłamcą...
— Głupstwo! Cóż mi to szkodzi? — odrzekł z dobrocią Bompard.
— Nie miałem do tego prawa, ja przedewszystkiem, albowiem sam w ciągu życia dopuściłem się wielu, wielu kłamstw. I oto, w tej ostatniej godzinie życia czuję gwałtowną potrzebę wyspowiadania się szczerze ze wszystkich moich szalbierstw!
— Tyś się dopuszczał szalbierstw? Ty? — zdumiał się Bompard.
— Posłuchaj, Gonzago... Przedewszystkiem, nigdy nie zabiłem ani jednego lwa...
— Cóż w tem dziwnego? — odrzekł Bompard spokojnie. — Któżby się trapił tem, że nie zabił lwa? Winę ponosi nasz klimat i słońce nasze, czyniące nas kłamcami... Weźże naprzykład mnie... Czyż powiedziałem bodaj raz prawdę, od kiedy przyszedłem na ten świat? Gdy tylko usta otworzę, ta ohydna zaraza przesady ujawnia się natychmiast. Mówię o ludziach, których nie widziałem na oczy, o krajach, w których nie postała moja noga, a wszystko splata się w taką sieć dzikich pomysłów i łgarstw, że nie jestem w stanie wyplątać się z tej gmatwaniny.
— To choroba wyobraźni! — westchnął Tartarin. — Imaginacja czyni nas kłamcami!
— Ale kłamstwa nasze nie robią nikomu krzywdy, podczas gdy fałsz i nikczemność takiego np. Costecalda...
— Nie wspominaj nawet o tym łotrze! — poprosił serdecznie Tartarin i ogarnięty nagłą wściekłością, krzyknął: — Kroćset tysięcy djabłów... przez tego to szubrawca giniemy obaj!!
Umilkł nagle, powstrzymany gestem przyjaciela.
— Ach, prawda... serak! — powiedział, zniżając głos do szeptu i zaczął pocichu wyładowywać swą urazę i gniew, co stanowiło komiczny kontrast ze słowami, jakie wymawiał: — Przez tego szubrawca, przez tę kanalję, przez tego śmierdzącego szakala przyjdzie nam zginąć w samym kwiecie wieku, podczas, gdy ten wisielec, niegodny nawet mojej liny, jak tamten szpieg, siedzi sobie teraz w cukierni na Plantacjach i pije spokojnie kawę z rumem.
Klął tak długo i miotał wyzwiska, nie spostrzegł tedy, że wiatr przycichł, śnieg przestał sypać, a nawet na horyzoncie pokazały się skrawki błękitu.
Natychmiast opuścili niebezpieczne nad wyraz schronisko, związali się liną, a Tartarin, jak dotąd, stanął na przodzie. Zanim ruszyli w drogę, położył palec na ustach i powiedział:
— Drogi Gonzago... pamiętaj... to, cośmy mówili, to nasza... wyłącznie nasza tajemnica.
Budiu! Jakżeby też... naturalnie!
Pełni otuchy, poszli w kierunku doliny, zapadając po kolana w śnieg, świeżo spadły, przeto pulchny i lekki jak puch. Ale zasypał on wszelki ślad stóp i oskardów karawany tak, że Tartarin co pięć minut musiał radzić się swej busoli. Ale busola ta, przyzwyczajona do łagodniejszego klimatu, dotknięta została jakąś chorobą od czasu przyjazdu do Szwajcarji. Igiełka skakała na wszystkie strony nerwowo, wprost szaleńczo. Szli prosto przed siebie i nagle znaleźli się przed czarnemi skałami Grands-Mulets, odcinającemi się jaskrawo od śnieżnej bieli iglic turni i grani lodowych, otaczających ich półkręgiem.
Miało to wszystko zgoła odmienny wygląd od lodowca, którym szli wgórę, to też ogarnęło ich przerażenie. Mogły się kryć pod stopami, nakryte śniegiem, niebezpieczne szczeliny, gardziele i szerokie rotury.
— Spokojnie... tylko spokojnie, Gonzago! — powiedział, drżąc ze strachu, Tartarin.
— Właśnie tego artykułu nie posiadam wcale — zawołał Bompard żałośliwie i nagle jęknął: — Ach... moja noga! Ach, moje kolano... biedne moje kolano!... Przepadliśmy z kretesem! Nie dostaniemy się do schroniska!
Poszli jednak dalej, bo cóż było robić, stąpając po śniegu i tonąc w nim prawie.
— Idziemy pod górę! — wrzasnął nagle Bompard.
— Widzę to... widzę, do kroćset! — odparł prezes, zaczynając tracić pogodę umysłu.
— Mieliśmy przecież iść ciągle na dół... Tak mi się przynajmniej wydaje! — jęknął Bompard.
— Naturalnie... oczywiście... — odrzekł Tartarin — ... ale cóż na to poradzę? Wejdźmy na wierzch, a może teren zacznie znowu spadać...
I rzeczywiście, teren obniżał się i to gwałtowniej jak sobie tego życzyli. Biegli niemal po zwałach śniegu, lodowcach, nieraz staczali się głową naprzód, i nakoniec, kiedy obaj najzupełniej przekonani byli, że wszystko stracone, zobaczyli w dali i bardzo głęboko pod nimi, uczepioną do niedostępnej, jak się wydawało, skały, małą chatkę ze smugą dymu nad kominem.
Trzeba było koniecznie dotrzeć tam przed nocą, ale czekały ich trudy i niebezpieczeństwa ogromne. O znalezieniu drogi do schroniska nie było ani mowy.
— Nie odłącz się tylko ode mnie! To rzecz główna! — powiedział prezes.
— Ani ty ode mnie! — prosił Gonzaga.
Wymieniali te słowa, nie widząc się wzajem, bo rozdzieliło ich małe, skaliste wzniesienie. Pierwszy wyszedł kilka kroków wgórę, drugi zaczął już zstępować na dół. Całą uwagę wytężyli teraz na to, by nie postawić fałszywego kroku, by się nie pośliznąć, bo teren był śliski i zawalony ruchomemi głazami. Nagle, stojąc nad jakąś rozpadliną, Bompard usłyszał przeraźliwy krzyk przyjaciela i uczuł, że lina zwolniona została, a potem naprężona gwałtownem szarpnięciem i znowu zwolniona. Zaparł się nogami, chcąc powstrzymać towarzysza nad brzegiem przepaści, ale lina widocznie była stara, czy nadwerężona, gdyż pod wpływem silniejszego pociągnięcia zerwała się nagle.
— Kroćset...
Budiu!..
Dwa te okrzyki zabrzmiały jednocześnie pośród głębokiego milczenia samotnej postaci, a potem nastała głęboka cisza, śmiertelna cisza grobu.
Pod sam wieczór zjawił się w schronisku Grands-Mulets człowiek, podobny do Bomparda: widziadło straszliwe, okryte błotem, o najeżonych włosach, ociekających wodą. Zabrano się do ratunku, nacierano go, trzęsiono, ogrzewano i położono do łóżka, a on nie zdolny był powiedzieć nic więcej ponad parę słów, które powtarzał, zalewając się łzami i wznosząc ręce w niebo:
— Tartarin zginął... lina się urwała!
Tyle wiedziano tylko o wielkiem nieszczęściu, jakie się zdarzyło.
Stary oberżysta lamentował, notując nowy epizod ponurych dziejów Mont-Blancu i czekał z upragnieniem na szczątki Tartarina, by je wcielić do swych zbiorów. Szwed, który nie zdołał zakończyć życia na szczycie skutkiem oporu towarzyszy, po powrocie z wyprawy zabrał przewodników, liny, drabiny, słowem wszystkie przyrządy ratunkowe i pośpieszył szukać nieszczęsnego Tartarina. Wszystko jednak okazało się daremne. Bompard był tak przygnębiony, że nie mógł podać żadnych dokładnych wskazówek ani o miejscu, gdzie się zdarzyła katastrofa, ani o samym jej przebiegu. Znaleziono tylko na szczycie Dôme du Goûter kawałek liny, zamarzłej w bryle lodu. Lina ta, rzecz dziwna, była po obu końcach ucięta, jakby ostrem jakiemś narzędziem, a dzienniki Chambéry zamieściły jej podobiznę. Po całotygodniowych najstaranniejszych poszukiwaniach, gdy stwierdzone zostało całkiem dokładnie, że niesposób odnaleźć biednego Tartarina i że zginął napewno, delegacja taraskońska zrozpaczona i okryta żałobą ruszyła w drogę powrotną do domu, zabierając ze sobą Bomparda, którego umysł nie wrócił do równowagi po tem strasznem wstrząśnieniu.
— Nie wspominajcie mi o tem! — prosił, ile razy ktoś napomknął bodaj słówkiem o wypadku. — Nie wspominajcie nigdy!
Mont-Blanc pochłonęła nową ofiarę i jakąż to ofiarę!..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Franciszek Mirandola.