Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 188.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Karawana zatrzymuje się: Tartarin pyta o powód, słychać przyciszoną rozmowę, spory ożywione, na odległość, szeptem prowadzone.
— Towarzysz pański, — powiada Szwed — nie chce iść dalej!
Wszyscy stają, łańcuch się zwija, tworzy się kupka ludzi. Nagle, kiedy znowu mają ruszać naprzód, przodownik spostrzega tuż przed sobą szeroką, niesiężnie głęboką gardziel czyli roturę. Kilka już przekroczono przy pomocy długiej drabiny. Ta jest, niestety, za szeroka, a w dodatku brzeg przeciwległy wzniesiony jest na ośmdziesiąt do stu stóp ponad poziom tego, na którym stoją. Trzeba koniecznie zejść w dół po stopniach, wykutych w ścianie, szczęściem nieco pochyłej i, przerzuciwszy na dole przez zwężoną szczelinę drabinę, wyjść po takichże stopniach na drugi brzeg.
Bompard oświadcza kategorycznie, że nie pójdzie. Pochylony nad otchłanią, która w mroku wydaje się bezdenną, patrzy na światło latarki przewodnika, przysposabiającego stopnie. Tartarin, sam nie mający wiele odwagi, stara się dodać jej przyjacielowi:
— Kroćset tysięcy, Gonzago! Fen de brut! — mówi głośniej, a pocichu zaklina go na honor, przypomina Taraskon, sztandar, klub alpinistów...
— Gues aco? Klub?... Gwiżdżę na klub! — odpowiada cynicznie uparciuch. — Przecież i tak nie jestem członkiem!
Tartarin tłumaczy mu, że będzie mu stawiał na stopniach nogi i że wszystko pójdzie jak z płatka.
— Może tobie... — oświadcza... — mnie nie!
— Jakto? Wszakże mówiłeś, że masz wprawę?
Budiu! Naturalnie, mam wprawę i to nie jedną... ale jaką... w tem sęk! Mam wprawę w jedzeniu, piciu, paleniu... spaniu...