Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 193.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pokazał im Szweda, który pobiegł sam w wielkich susach w stronę szczytu, nie zważając na to, że wiatr znagła podrywa śnieg i pędzi go w różne strony.
Ale nic nie mogło powstrzymać górali, doświadczonych alpinistów, którym zarzucono tchórzostwo. Zbudziło się w nich bohaterstwo, i Tartarin nie mógł nakłonić żadnego, by go wraz z Bompardem odprowadził do schroniska w Grands-Mulets. Zresztą, droga była prosta i łatwa, a w ciągu trzech godzin, wliczając w to nawet czas, potrzebny na okrążenie wielkiej rotury, mogli być na miejscu.
— O ile boicie się panowie przejść sami przez roturę... — dodał kierownik wyprawy. — Inaczej będziecie prędzej w domu.
— Właśnie wolimy być nieco później! — zapewnił go stanowczo Bompard.
Taraskończycy zostali sami. Posuwali się z wielką ostrożnością po ogromnej pustaci śnieżnej, związani liną. Tartarin kroczył na czele, postukując oskardem, przejęty do głębi odpowiedzialnością za całość Bomparda, czerpiąc z niej siły i otuchę.
— Odwagi! odwagi, przyjacielu! Wybrniemy jakoś z tego!
Tak przemawia oficer pośród walnej bitwy, gdy go strach oblatuje. Odpędza natręta, potrząsając szpadą i krzyczy do żołnierzy:
— Naprzód w imię Boże! Wszak nie każda kula zabija!
Nareszcie okrążyli tę ohydną szczelinę, a stąd aż na miejsce nie mieli przed sobą znaczniejszych przeszkód. Ale wiatr dął coraz silniejszy i ślepiły ich tumany śniegu. Doszło do tego, że nie mogli iść bez obawy zmylenia drogi.
— Przystańmy na chwilę! — powiedział Tartarin, widząc, że pod olbrzymim serakiem utworzyła się jama, mogąca ich osłonić przed zamiecią. Wśliznę-