Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. The Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.

Komitet czujności. — Zapalenie mózgu. — Ważne wypadki.

W doskonałych byliśmy humorach po śniadaniu, bo wszystko składało się jak najlepiej. Wszedłszy do łódki, popłynęliśmy na ryby i mając z sobą przekąskę, używaliśmy wczasu. Po obejrzeniu tratwy, która była w dobrym stanie, spędziliśmy dzień cały na rzece i dopiero wróciliśmy do domu na kolacyę. W domu wszyscy głowy zupełnie potracili, nie wiedząc, co się z nimi dzieje. Nikt nic powiedzieć nam nie chciał, co zresztą nie było potrzebne, bo myśmy i tak przecież o wszystkiem wiedzieli, zapowiedziano nam tylko, że natychmiast po kolacyi mamy iść spać. Jakoż po ostatnim kąsku, ciocia Salusia poczęła nas wypędzać na górę, a dla większej pewności sama z nami poszła. Ale za to ledwie z oczu nam znikła, my najprzód do spiżarki po żywność, a potem do łóżka. O wpół do dwunastej byliśmy na nogach. Tomek ubrał się w suknię cioci Salusi, rano jeszcze skradzioną, i już miał wychodzić z zapasami, gdy wtem pyta:
— A gdzie masło?
— Jest, spora nawet osełka. Włożyłem ją pomiędzy dwa placuszki żytnie.
— Włożyłeś i zostawiłeś. Niema tu masła.
— To się bez niego obejdziemy — powiadam.
— A pocóż się mamy obchodzić. Spiesz do spiżarni i przynieś masło, a ja się tymczasem spuszczę po piorunochronie, wypcham słomą ubranie Jim’a i gdy matka przebrana będzie gotowa, beknę jak owca... Ty zaś także bądź gotów i nie siedź za długo w spiżarni.
Rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Jakoż istotnie zapomniałem osełki: leżała tam, gdziem ją zostawił. Wziąłem ją tedy razem z placuszkami i zgasiwszy świecę, wstępowałem ostrożnie na schody, żeby się dostać do pokoju. Wtem nagle drzwi się otwierają a w nich ciocia Salusia, ze świecą w ręku. Ja tedy czemprędzej masło i placuszki wsuwam do kapelusza, kładę go na głowę i idę. Ciocia Salusia, spostrzegłszy mnie, pyta:
— W spiżarni byłeś?
— Tak, ciociu.
— Coś tam robił?
— Nic, ciociu.
— Nic?
— Nic.
— Więc pocoś tam chodził o tej porze?
— Nie wiem, ciociu.
— Nie wiesz? Nie pleć mi głupstw, Tomku. Raz jeszcze pytam, co miałeś do roboty w śpiżarni?
— Nicem do roboty nie miał, proszę cioci... Naprawdę, ciociu, nic.
Myślałem, że mnie już potem puści i kiedyindziej byłaby tak zrobiła; ale, że się tyle nadzwyczajnych rzeczy działo teraz koło niej, więc, pełna podejrzeń, głosem bardzo stanowczym wyrzekła:
— Ruszaj mi do tego pokoju i siedź tam. Coś, widzę, zbroiłeś, boś był tam, gdzie nic nie masz do roboty, muszę zobaczyć coś zbroił.
I poszła sobie, a ja rad nierad musiałem wejść do pokoju na dole, gdzie o tej porze zazwyczaj bywały pustki. Tymczasem rojno tam było jak w ulu! Piętnastu dzierżawców z sąsiedztwa, każdy ze strzelbą! Aż mi się niedobrze zrobiło. Wszyscy siedzieli na rozstawionych w półkole krzesłach, rozmawiając z sobą półgłosem i widać było, że tylko spokój udawali. Mnie samemu było także nieswojo, ale ponieważ oni siedzieli w kapeluszach na głowie i ja też nie zdjąłem swojego.
Z całej duszy pragnąłem powrotu cioci Salusi i wyjścia z tego aresztu. Należało już raz dać pokój tym głupstwom i drapnąć czemprędzej razem z Jim’em, zanim się wszyscy opatrzą.
Ciocia, wróciwszy, zadawała mi różne pytania. Nie mogąc na żadne z nich dać odpowiedzi prawdziwej, wiłem się jak piskorz... „A co? a gdzie? a jak? a dlaczego?“ Czuję, że w głowie mi się przewraca, że robi mi się coraz goręcej, masło zaś zaczyna mi topnieć pod kapeluszem, spływając po karku i za uszami. I to nic, ale gdy jeden z dzierżawców odezwał się: „Ja teraz pójdę do komórki i tam będę czekał na opryszków,“ to mną tak rzuciło, żem o mało z krzesła nie runął, a stopniałe masło płynęło mi po czole coraz silniej. Zobaczywszy to wreszcie ciocia Salusia, zbladła jak chusta i głosem drżącym woła:
— Na rany Boskie! co temu dziecku jest? Nic innego, tylko dostał zapalenia mózgu tak, że mu w głowie aż kipi!
Zrywają się wszyscy z przerażeniem, zdejmuje mi ciocia kapelusz z głowy, lecą na ziemię placuszki, leci reszta masła niestopniałego jeszcze, a ciocia, obejmując mnie za szyję i tuląc do piersi, woła:
— Ach! jakżem ja się przestraszyła! Dzięki Bogu, że nic groźnego!... Myślałam, że znów jakie nieszczęście, bo sypią się na nas bez miłosierdzia; złe nigdy samo nie przychodzi... Byłam pewna, że już po tobie!... Ach! coby to było, gdyby tak mózg, nie masło... Czemużeś ty mi nie powiedział, po co chodziłeś do śpiżarni? nie byłabym cię zatrzymywała. Bierz sobie tyle masła, ile chcesz... No, a teraz idź zaraz do łóżka i nie pokazuj mi się aż do rana!
Jednym susem przebyłem schody, drugim nasz pokój, a zsunąwszy się po piorunochronie w mgnieniu oka, pędzę ku przybudówce. Słowa więzły mi w gardle, gdym opowiadał Tomkowi, co się dzieje, dodając, że minuty niema do stracenia, że dom pełen mężczyzn uzbrojonych...
Tomkowi aż się oczy iskrzą z radości:
— E! doprawdy? — woła. — A to świetnie! to znakomicie! To nam się udało! Gdyby można jeszcze poczekać...
— Nie można! nie można! — przerywam. — Gdzie Jim?
— Za tobą; wyciągnij po za siebie ramię, a namacasz go. Już przebrany i wszystko gotowe. Zaraz ruszymy, a wówczas dam hasło...
Ale
zanim to nastąpiło, usłyszeliśmy kroki zbliżające się ku drzwiom, a wreszcie głos:
— Mówiłem wam, że to za wcześnie... Nie przyszli... drzwi zamknięte... Niech kilku z was wejdzie do komórki i zaczai się na nich... Strzelajcie jak tylko wejdą... Reszta niech się rozstawi, gdzie może i nasłuchuje... Niezadługo już nadejść powinni...
Wszedłszy
, nie widzą nas, bo ciemno, ale że komórka niewielka, a ich kilku, więc o mało nam nóg nie przydeptali, podczas wędrówki naszej pod łóżko.
Jim wyszedł najpierwszy, ja za nim, Tomek na ostatku, bo taki zalecił porządek. Stojąc już w przybudówce słyszymy, że ktoś chodzi pod ścianą. Tomek szeptem oznajmia nam, że gdy usłyszy oddalające się kroki, trąci nas obu dla oznaczenia pory wyjścia: Jim pierwszy, ja drugi, on — ostatni. Przykłada więc ucho do szpary i słucha... Kroki to oddalają się, to przybliżają, to cichną... Nareszcie trącił mnie Tomek nogą, ja trąciłem Jim’a i wysunęliśmy się przez drzwiczki na pół otwarte, oddech wstrzymując. Idąc gęsiego, byliśmy już blizko ogrodzenia... już, już, po drugiej jego stronie, bo Tomek i ja przeszliśmy szczęśliwie, gdy wtem... zaczepia Jim suknią o sterczący pręt jakiś... Słysząc kroki, szarpnął się silniej, pręt zatrzeszczał, Jim już przy nas, już uciekamy, gdy wtem głos się rozlega.
— Kto tam? Odpowiadać, bo strzelę!
Wziąwszy nogi za pas, pędzimy co sił starczyło; pogoń za nami, huk wystrzałów, kule nam świszczą koło uszu. Kilka głosów woła:
— Są! są! Uciekają w stronę rzeki! Gonić ich, gonić! A spuścić tam psy z łańcucha!
Biegniemy ścieżką wiodącą do młyna, doganiają nas prawie, skręcamy więc na bok w zarośla, przepuszczamy ich naprzód, a sami zostajemy w tyle.
Wszystkie psy z wieczora jeszcze zamknięto, żeby opryszków nie spłoszyły, lecz teraz ktoś je wypuścił, bo nadbiegają, czyniąc taki hałas, jakby kto na ich zdrowie nastawał. Poznawszy nas, powiedziały nam tylko: Jak się macie! i bywajcie zdrowi! i popędziły naprzód. Teraz my w nogi! dopadliśmy miejsca, gdzie uwiązana była łódź moja, wskakujemy do niej i szybkiemi uderzeniami wiosła wypływamy na środek rzeki, o ile można jak najciszej. No! teraz już, jak po maśle! dobijamy do wysepki, gdzie w zaroślach ukryta tratwa, a tamci biegają, krzyczą, słychać nawoływania, szczekanie psów, wrzask, zamęt!... Nareszcie jesteśmy wszyscy na tratwie.
— No, mój stary — rzekłem — jesteś znów wolnym i moja w tem głowa, żebyś nigdy już nie był niewolnikiem.
— Aleście się też napracowali — rzecze Jim. — Jak to wszystko było obmyślane, jak wykonane!... Głowę dam, że niktby nie wszedł na taki pomysł!... A o wykonaniu, to niema nawet co mówić! Złociście chłopcy, a i mądrale, jakich mało!
Byliśmy wszyscy bardzo szczęśliwi, a najszczęśliwszy Tomek, bo go w łydkę kula trafiła.
Wielce nas zmartwiła ta wiadomość. Rana bolała go bardzo, krew płynęła obficie, położyliśmy więc Tomka w naszej budce i dalej drzeć na bandaże jedną z pozostałych po księciu koszul.
— Dajcie-no te gałgany — rzekł Tomek — ja sam to zrobię. Wy czasu nie traćcie... do tej pory świetnie wszystko idzie... Ocaliliśmy się ucieczką, aż miło! będziem wzorem dla potomności!... Gdyby nam poruczona była opieka nad Ludwikiem XVI, to w jego biografii nie byłoby napisano: „Synu Świętego Ludwika, idź do nieba!“ Nie! mybyśmy go byli przekradli przez granicę... i to jak jeszcze! Odbijajmy od brzegu! odbijajmy!
Po kilku minutach narady z Jim’em, rzekłem nareszcie:
— No, Jim... powiedz...
— No, to powiem — odrzekł. — Bo to ja myślę sobie tak: Gdyby to on, Tomek, został uwolniony z więzienia, a jeden z nas był raniony, czy on powiedziałby wtedy: „Uciekajmy! uciekajmy! co mnie tam obchodzi, żeś ty ranny w nogę, że potrzebujesz doktora?“ Czy powiedziałby tak Tomek Sawyer? Czy powiedziałby to panicz Tomek? Paniczu Tomku? Nie! Głowę daję, że nie! A kiedy nie, to z jakiejże racyi ma tak mówić Jim! Nie, paniczu, ja się ztąd nie ruszę... Nie ruszę się, dopóki doktór nie obejrzy nogi, choćbym miał stać tu lat pięć, albo nawet czterdzieści!
Wiedziałem, że Jim z wierzchu tylko jest czarny, a wewnątrz tak biały, jak każdy z nas, i pewien byłem, że powie to, co powiedział, ale Tomek narobił hałasu i zabronił nam iść po doktora.
Wobec naszej stanowczości, Tomek chciał na czworakach odwiązać tratwę, ale myśmy na to nie pozwolili. Zaczął nam tedy wymyślać, ale i to nic nie pomogło.
Aż wreszcie widząc mnie już w łódce, powiada:
— No, kiedyś się uparł koniecznie przywieźć doktora, to ci przynajmniej powiem, jak to zrobić. Wejdź, drzwi za sobą zamknij na klucz, zawiąż doktorowi oczy, każ mu przysiądz, że milczeć będzie, jak grób, potem wyprowadź go, obejdź z nim kilka razy dom naokoło, skręcając to na prawo, to na lewo, żeby nie mógł zmiarkować którędy go prowadzisz. Dopiero wówczas wsiądź z nim do łódki, lecz nie płyń prosto, krąż ciągle pomiędzy wysepkami... Kieszenie obszukaj mu ściśle i jeśli ma ołówek albo kredę, odbierz ją i oddaj dopiero po powrocie. A nużby naznaczywszy tratwę, ułatwił jej odszukanie. Miejże się na ostrożności!
Przyrzekłem spełnić wszystkie jego zlecenia i popłynąłem ku wsi, Jim zaś, miał się skryć w lesie, i pozostać tam, dopóki doktór nie odjedzie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.