Przybłęda/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przybłęda
Podtytuł Powieść
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1892, nr 60-160
Wydawca B. Kiciński
Data wyd. 1892
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sąsiad sędziwy, pan pułkownik Puchała, do którego na wista jeździł Bodiakowski — był jednym z najzamożniejszych właścicieli w okolicy. Wieś miał dużą, obszar ziemi znaczny, lasy niezupełnie jeszcze zniszczone, gospodarował po żołniersku i ludzie go nawet posądzali, że kapitały gromadził.
Lat pięćdziesiąt kilka liczył już sobie, ale trzymał się prosto, wąs miał czarny i włos... może podfarbowany, a ciemny. Nie pięknej twarzy wyraz był marsowy, mowa prędka i śmiała, humor zazwyczaj wesoły, ale żartów nie znosił i, nie chybiając nikomu, sobie też w najmniejszej rzeczy chybić nie dawał.
Rodzinę miał daleko rozrzuconą, którą rzadko widywał, sam życie pędził gospodarząc, polując, po trosze kręcąc się między ludźmi, i nie wymagając i więcej nad to, co mu los nastręczał.
Towarzystwo — byleby miał z kim grać w wista — każde mu było miłem, nie był wybredny.
Niekiedy czytywał coś, bez wyboru, co się trafiło, lecz to było najostateczniejszym już od nudów ratunkiem.
Okolica liczyła go do największych swych luminarzy — stał na czele obywatelstwa i byłby łatwo zdobył wszystkie urzędy z wyborów, jakich by zapragnął, ale się od nich bronił i wcale sobie ich nie życzył.
Na plebanji, na zjazdach, imieninach, gdziekolwiek się kilkadziesiąt osób zebrało, Puchała pierwsze miejsce zajmował, pierwszy głos zabierał.
Ze starym Bożakiem naturalnie byli w procesie i nie widywali się wcale. Młody, objąwszy Młynyska, rozpatrzywszy się tu, namyślał się, czy ma pojechać do pułkownika i postanowił krok zrobić pierwszy.
Jednego więc dnia chmurnego, gdy Puchała czytał tłumaczonego Walter Scotta, siedząc w oknie i paląc fajkę — zaturkotała bryczka; pułkownik, zobaczywszy nieznajomego młodzieńca, domyślił się zaraz w nim młodego Bożaka.
Trochę sztywny i zmarszczony wyszedł na przywitanie jego.
P. Onufry zaprezentował się raźno, zdobył się na grzeczność i uczynił na gospodarzu wrażenie dobre.
Zasiedli do rozmowy, która szła tak oporem, jak zwykła się poczynać między ludźmi zupełnie sobie obcymi. Oba usiłowali się zbadać i odgadnąć.
— Co pan myślisz robić z Młynyskami? — odezwał się po pewnym czasu przeciągu pułkownik. — Ludzie mówią, że je chcesz sprzedać?
— Dotąd mi ta myśl nie przyszła jeszcze wcale — odparł Bożak — alebym pragnął z ruiny je dźwignąć, bo są w ruinie.
Puchała głową to potwierdził.
— Piękna myśl — rzekł — tylko na takim obszarze, zadanie ogromne. Jednej wioseczce podołać trudno, cóż dopiero takiemu hrabstwu. Masz pan kapitały?
Onufry rozśmiał się, ruszając ramionami.
— Byłem ubogim chłopcem, bez grosza w kieszeni, gdy mnie spotkała ta niespodzianka — rzekł otwarcie. — Nietylko więc kapitału nie mam, ale mniej niż zapas — bo długi!
— Gołemi rękami Młynysk nie wziąć — odparł pułkownik.
— Dlatego też dotąd sam nie wiem jeszcze, co pocznę — rzekł Bożak — tylko ziemi sprzedawać nie chciałbym. Zdaje mi się to grzechem.
— Ale może się stać koniecznością — odparł pułkownik.
Bożak westchnął.
— Ja na mojej jedynej wioseczce jako tako gospodaruję — dodał Puchała — ale na dwóch, lub trzech, nie dałbym sobie rady, a panubym radził tyle ziemi przy sobie zostawić, ile jej podołać możesz, inaczej i ona, i waćpan klepać biedę będziecie.
Bożak uczuł, iż rada była praktyczną.
— Nie łatwo będzie o kupców — rzekł cicho.
Rozmowa tak się dobrze zawiązywała, gdy zaturkotało i wszedł Bodiakowski. Zobaczywszy Bożaka, zarumienił się mocno i z widoczną niechęcią z daleka tylko się z nim przywitał, zwracając się cały do pułkownika.
Starcie było prawie nieuchronnem, a Bożak do niego przygotowany.
Pułkownikowi tymczasem na myśl zaraz przyszedł wist z dziadkiem, bo p. Hieronim, oprócz do zielonego stolika, mało do czego się przydał, a rozmowa z nim była niemożliwą.
— Grasz pan w wista? — spytał Bożaka.
— Sadzano mnie czasem do niego — odparł zapytany — ale z pewnością nie gram dobrze i będę bąki strzelał.
— Tem lepiej! — rozśmiał się Puchała.
Bodiakowski tymczasem na stronie neutralnie się zachował.
Stolik był w mgnieniu oka przygotowany. Siedli.
Na p. Hieronimie, który nad sobą panować nie umiał, widok kart sprawiał wrażenie odżywiające. Z niemi był w swoim żywiole.
Ząb, jaki miał do Bożaka, musiał odłożyć na stronę, bo przy kartach nie umiał się inaczej znaleźć, tylko wedle starego obyczaju. Twarz mu się śmiała, nogi drgały... był zabawny.
P. Onufry, z pod oka spoglądając, studjował to zjawisko — czysto miejscowe, jakby badał tutejszą roślinę lub stworzonko.
Rozdano karty; pierwsza chwila przeszła w milczeniu; Bożak, zapomniawszy się, puścił się w renons niepotrzebnie. Bodiakowski syknął:
— Zapowiedziałem — rzekł Onufry — że gram źle.
Pan Hieronim śmiał się.
— Ale pan za to wygrywa — odezwał się — gdy idzie o ładne panny.
— Ja? — zapytał Onufry.
— Przecież!! — odparł w pół żartobliwie Bodiakowski — odebrał mi pan Wysocką.
Onufry ruszył ramionami.
— Alboż ona do pana należała? — odparł.
— Ja tego nie mówię!! ale rodzice u mnie siedzieli od niepamiętnych czasów.
— Tak, a ja pannę Albinę znałem prawie od dziecka — rzekł poważnie Bożak. — Żal mi jej było. Jest to panienka zacna, zdolna i godna poszanowania.
— Dziwna rzecz — przerwał Hieronim żywo — bo to prostego budnika córka.
— A dziwniejsza jeszcze — dodał Bożak — iż ona wykształcenie i wychowanie swoje winna jest sama sobie. Inna w jej miejscu wcaleby się może nie wyrobiła na taką mądrą i pełną taktu panienkę, jak ona. W Warszawie była podziwieniem dla wszystkich, profesorowie dobrowolnie dawali jej lekcje, wszyscy się nią interesowali... pomagał jej, kto mógł, a gdy odjeżdżała, ktokolwiek ją znał, żałował.
Bodiakowski słuchał zdziwiony, a Bożak mówił dalej:
— Muszę tu dodać na jej pochwałę, że w samej Warszawie byłaby znalazła miejsce doskonale, z któregoby niezawodnie więcej miała korzyści, niż tu ze swego zajęcia u sędzinej, ale spełniła święcie obowiązek względem rodziców i poświęciła się dla nich. Wszystko to, wierz mi pan, obudza dla niej współczucie i poszanowanie.
Bodiakowski, milcząc, zatopił się w kartach.
— Pan jesteś wymownym obrońcą — z przekąsem łagodnym odezwał się pułkownik.
— Musiałem to panom powiedzieć — rzekł Onufry — ażeby panna Albina lepiej ocenioną została, bo nieznajomą tu będąc... łatwo mogła fałszywie być sądzoną.
Bodiakowaki oczu już nie podnosił.
— Piękna panienka! — zamruczał.
— Nie tyle piękna, i zacna i godna poszanowania — dodał Onufry, — wierzaj mi pan.
— Ale kobiecie wdzięk nigdy nie szkodzi! — wtrącił pułkownik, — widziałem ją w kościele; przystojna i bardzo szykowna...
Bodiakowski plasnął językiem dziwacznie, ale nic nie powiedział.
Gniew jego na Onufrego znacznie ostygł. Zdawało mu się, że gdyby... miał jakie zamiary... nie wynosiłby tak pod niebiosa Wysockiej.
On zaś — to pewno — miał pewne zamiary — ale teraz zdawały się one osadzone na mieliźnie... Opuszczona Wysocka byłaby może... padła ofiarą ich — teraz ani mógł myśleć o niej.
Zmienił się przedmiot rozmowy, a po odegraniu trzech robrów, Onufry pożegnał się i odjechał. Bodiakowski na odjezdnem podał mu rękę.
Zostali sami z pułkownikiem, z którym byli bardzo poufale... Puchała przenikał każdą myśl Hieronima, a ten się przed nim nie krył z niczem.
— Przyznam się pułkownikowi — odezwał się po odjeździe sąsiada — że Wysocka mi w oko była wpadła.
— A! a! — rozśmiał się Puchała — i cóżeś myślał...? — Jeszcze sam niewiedziałem, com miał myśleć, tylko... podobała mi się bardzo, — mówił Hieronim — Chciałem się zbliżyć, gdy w tem z jednej strony sędzina, z drugiej ten warszawiak, całkiem mi grę moją zepsuli.
Pułkownik śmiał się.
— Okazuje się, rzekł, — że dziewczyna istotnie stateczna... byłaby ci dała odprawę, bo juści na kobierzec nie wybierałeś się z nią?
Bodiakowski na nodze się okręcił i rękami strzepnął.
— A! Boże uchowaj! i trafiały mi się lepsze, a nie dałem się; co dopiero z taką budniczką!
Puchała, który fajkę nałożył i siadł na swem miejscu przy oknie, westchnął.
— Trzeba przyznać — odezwał się, — że czasy zmieniły się bardzo. Gdzie to dawniej słychana rzecz była, aby się prosta dziewczyna do takiej edukacji dobiła!! Koniec świata! żydówki wychodzą za książąt... (to pewna rzecz!), a budniczki — są guwernantkami!!
Bodiakowski jakby sam do siebie mówiąc skonkludował:
— Przystojna i niech ją kaci porwą!!
Skutkiem tej rozmowy było, że znudzony Puchała któregoś dnia potem uznał za właściwe pojechać w odwiedziny do Czarlińskiej i bliżej poznać te pannę, o której tu mówiono tyle...
Sędzina, którą czasem odwiedzał, przyjęła go z należnem poszanowaniem... Należał on do tych gości, dla których zamiast codziennej kolorowej, zaściełała się do kawy biała holenderska serweta.
Albina nie życzyła sobie wyjść i nie pokazała się wcale, lecz pułkownik się o nią upomniał.
— Radbym poznać — rzekł — tą pannę Wysocką, o której powszechnie tyle dobrego mówią...
Czarlińska poszła ją prosić i wymogła, że jej zabawiać pułkownika przybyła pomódz... Puchała był otarty w świecie, troszkę teraz zardzewiały, lecz zawsze wiele więcej wart, niż sąsiedzi. Rozmowa z nim poszła Albinie łatwo, i ona mu wielce się podobała...
Stary Puchała nietylko, że uznawał pochwały, jakiemi ją obsypywano, słusznemi, ale gotów był znajdować, że niedosyć ją oceniano. Odżył, ożywił się, rozgadał, zasiedział daleko dłużej, niż miał zamiar, wypowiedział się — mimowoli — z całego niemal życia swojego — i gdy przyszło do pożegnania, tak się uniósł, że, pocałowawszy w rękę sędzinę, posunął się potem do Wysockiej i ją — w rękę pocałował!!!
Czarlińska zarumieniła się, jak piwonja... uczuła ból w sercu... była dotkniętą. Kochała ona i ceniła Albinę... ale widzieć ją z sobą postawioną na równi!!
Potrzebowała dobrych godzin kilku, póki się w niej wzburzenie wywołane tym — wypadkiem — nie uspokoiło...
Nie było ono trwałem, bo Czarlińska miała serce dobre, lecz pozostawiło po sobie ślady i nie przeszło bez skutku..
W kilka dni po tem, w sypialnym pokoju sam na sam będąc z Jadwisią, sędzina westchnęła...
— Otóż to patrz, moja kochaneczko, co to może nauka i rozumek... jak to trzeba pracować za młodu! To biedactwo Albina... prosta budniczka... widzisz, jak się oni tu z nią noszą...
— Mamciu droga — odpowiedziała żywo Jadwiga — Albina!... o! Albina! choć prostych rodziców córka, ale tak ją Bóg obdarzył, jak księżniczkę... jej zrównać trudno... Ja ją tak kocham...
Cichutko i ze wstydem dodała Czarlińska...
— Staraj-że się do niej być podobną...
Następnej niedzieli na probostwie trafiło się tak, że sami zebrali się mężczyźni. Brakło tylko Bożaka... bo drogi były zawiane...
I tu rozmowa, niedługo kołując, zwróciła się na Albinę.
Do dawnych jej wielbicieli przybywał najgorętszy może — pułkownik Puchała... Z zapału jego uśmiechano się, unosił się jak młodzik.
Ktoś tam wystąpił z tem, że Wysoccy budnikami byli.
— A to mi się podoba — zawołał Puchała — wiecież, kto u nas na budnikach się osiedlał? Uboga szlachta mazowiecka... tak... nie chłopi, nie chamy... Szlachta! Oni wszyscy mają papiery... Wysockich nazwisko samo próbuje, iż szlachtą są. To nie ulega wątpliwości. A że zubożeli? ba! alboż to książęta u nas w piecu nie palą?
Wszyscy zamilkli, a Bodiakowski zanotował to sobie.
Co się z nim działo od czasu, jak po raz pierwszy zobaczył Albinę, tego on sam sobie wytłumaczyć nie umiał. Niespokojny chodził, myślał, opędzał natrętnie mu przed oczyma stojącą twarzyczkę, gniewał się sam na siebie, i nie przestawał wzdychać do niej. Nigdy w życiu nic podobnego nie doznawał.
W domu, ciągnąc kabałę, chodząc po pokoju w podrygach, jak dawniej, stawał, zamyślał się, ważył i zaczynał się pytać siebie:
— No, a gdybym się ożenił...
Napadał natychmiast na siebie samego i wyśmiewał się, łajał... ale natychmiast też za pułkownikiem powtarzał:
— Szlachcianka jest...
Siadał do kabały i szeptał:
— Szlachectwo liche — w łapciach... i piękni rodzice! Aj! aj!
Rzucał karty.
— A tak się do mnie przyczepiła, jak pijawka! Ani się odkaraskać! Głupstwo...
Wybierał się w sąsiedztwa na wiseczka, a powróciwszy, znajdował w domu też same myśli, z któremi wyjechał.
Nie miał spokoju...
Druga znaczna, oprócz tej, zmiana zaszła w Bodiakowskim. Do tego czasu nie czytywał on nic, oprócz kalendarza, nie czuł najmniejszej potrzeby odświeżania się lekturą. Zaabonowawszy Kurjera, którym się chciał pochwalić, naturalnie nie mógł dopuścić, aby pieniądze na niego szły marnie. Jak tylko gazeta przybywała, natychmiast siadał i niezmiernie pracowicie rozpoczynał od tytułu, kończąc na najniestrawniejszych ogłoszeniach. Wszystko to było zapłacone, a zatem spożyć czuł się w obowiązku.
I spożywał, ale więcej niż połowa rzeczy była dla niego zupełnie niezrozumiała. Czytał czasem raz i dwa napróżno — dumał, szukał w myśli, co to mogło znaczyć — i z westchnieniem rzucał... zagadkę.
Była więc, jak on się wyrażał, na świecie fura rzeczy zupełnie mu nieznanych...
Dowiadywał się o tem z przykrością. Kurjer, po przeczytaniu, przy okazji wędrował do sędzinej, a potem powracał nazad do Rudki i składał się, jako rzecz zapłacona, do szafy. Bodiakowski umiał go poszanować. Kabała znalazła teraz w gazecie współzawodniczkę straszną, a pan Hieronim w rozmowach szafował niekiedy erudycją, jakiej po nim się nikt nie spodziewał — i ledwie, słuchając go, uszom wierzono.
Około Nowego Roku, panna Albina pisała do przyjaciółki Lucyny.
— „Czynisz mi wymówki, że milczę... Zdziwisz się, gdy ci powiem, że mi czas tak upływa żywo, iż spostrzedz się nie mogę, jak całe miesiące przechodzą... a ja pióra nie mogłam wziąć do ręki...
„W domu mam dużo do czynienia z Jadwisią, która się cudownie rozwija; na gościach, czas nam kradnących, nie zbywa... życie się jakieś rozbudziło to, gdzie mi świat wydawał się tak martwym...
„Ale wszystko to — czuję — są złe i niedostateczne wymówki milczenia mego. Winnam ci dalszy ciąg sprawozdania z życia na tem wygnaniu...
„Na czem że stanęliśmy? Jeżeli się nie mylę, mówiłam ci o przeniesieniu się rodziców do Młynysk. Jest tam im dobrze, jak ojciec powiada — gdyby u Boga za piecem. Staruszkowie odżyli. Matka chodzi z kluczami, ojciec z kluczami, dozorują, nie potrzebują pracować rękami, które już wiek zmógł i osłabił.
„Ojciec mi zapowiedział, że nietylko odemnie żadnej nie potrzebuje pomocy, ale jeszczeby się miał czem ze mną podzielić. Bożak mi się zaklina, że jest z nich niewymownie rad — i że mu służą doskonale.
„To tylko smutne, że od Sosenki do Młynysk dosyć daleko, a może nawet tam zbyt często jeździć nie wypada. Ludzie już i tak posądzają p. Onufrego, że zbyt okazuje się czułym i troskliwym o mnie.
„Braterska nasza stara przyjaźń jest im solą w oku.
„Wolałabym ci nie pisać o drugiej mojej „konkiecie” tutejszej, gdyby obowiązek nie nakazywał mi przyznać się do tego. Winy w tem mojej nie było! Bóg widzi, żem się nie starała zdobyć serca pana Hieronima Bodiakowskiego i ani mi się śniło o nim.
„Uważałam od dawna, że mnie ścigał oczyma; jam ich jaknajstarannięj unikała.
„Sędzina zwróciła uwagę moją, że Hieronim coraz częściej przyjeżdżać zaczął do Sosenek, a za każdym razem, gdym nie wychodziła, dopominał się o widzenie ze mną.
„Nasze rozmowy! — Lucynko droga!! jakże ci dać o nich wyobrażenie?
„Poczciwe człeczysko jest tak ograniczone, iż z nim, oprócz słoty, pogody, kart itp., o niczem mówić niepodobna. Wszystko mu obce. Zaczął czytać, a że był do tego nie przygotowanym, pomieszały mu się najrozmaitsze wiadomostki, poplątały tak cudacko, iż popełnia tysiące najpocieszniejszych qui pro quo. Czasem ogromną było zasługą wstrzymać się od śmiechu.
„Otóż ten niezdarny pan Hieronim Dołęga-Bodiakowski, dziedzic Rudek z przyległościami, którego dziadunio był łowczym... ten Bodiakowski oświadczył się o rękę twojej biednej Albiny.
„Miał tyle... jak to nazwać? przezorności? że sam z tem nie wystąpił. Prosił Czarlińską, aby mnie wyrozumiała. Sędzina, która mi dobrze życzy — była zdumiona z początku, potem uradowana.
„Nie wątpiła ani na chwileczkę, nie mogła pojąć, przypuścić, żebym ja takie odtrąciła szczęście.
„Wyobraź sobie położenie moje!!! wystaw zdumienie nowe czcigodnej mojej Czarlińskiej, gdym, śmiejąc się i ściskając ją, zawołała:
— Paniusiu kochana! Jestem nadzwyczajnie przejęta zaszczytem, jaki mi czyni Bodiakowski, jestem mu nieskończenie, niewymownie wdzięczną — ale... pójść za niego... nie mogę.
„Czarlińska osłupiała.
— Żartujesz — rzekła.
„Długo, długo musiałam jej tłumaczyć się i wykładać, dlaczego nie czuję się powołaną do uszczęśliwienia Bodiakowskiego. Nazwij to dziwactwem, jak Czarlińska — wolę być swobodną starą panną, niż męczyć się choćby z dobrym, ale niemiłym mi i bardzo ograniczonym człowiekiem.
„O kawałku chleba nie wątpię, że na niego zapracuję; ambicji nie mam najmniejszej — lękam się tylko, aby mnie o co innego nie posądzono.
„Sędzinę oświadczeniem tem stanowczem wprawiłam w niemały kłopot. Nie wiedziała, co począć, czując, jak dotkliwie będzie obrażony Bodiakowski, który sądził, że ja mu do nóg upadnę.
„Musiałam uczyć sędzinę, co i jak mówić ma, miłość jego własną oszczędzając. Kazała mi się namyślać, sądziła, że zmienię zdanie, że się dam nakłonić.
„Schowałam się z Jadwisią w najciemniejszy kąt ogrodu, gdy nadjechał mój Bodiakowski. Rozmowa Czarlińskiej z nim trwała długo. Odjechał nareszcie, a oną przybyła do mnie blada i zmęczona.
„P. Hieronim zaklął ją i mnie, ażeby żywa dusza nie wiedziała o tem, co się stało. Był w rozpaczy, ale, zdaje mi się, nie po mnie, tylko, że doznał takiego afrontu od córki budnika!!
„Jestem pewna, że mi tu nie rychło się pokaże i że gazet już odbierać nie będziemy; ale teraz pułkownik za to już sobie je wypisał, dzieli się niemi i tak często bywa w Sosenkach, że — niezmiernie się obawiam.
„Lucynko! nie sądź mnie surowo... boję się, aby i pułkownik, przeszło pięćdziesięcioletni, nie oświadczył się w końcu. A! i za niego-bym nie poszła — chociaż daleko już znajduję go znośniejszym od poczciwego Bodiakowskiego...
„ Widzę cię ztąd marszczącą się surowo. Lucynko moja, wyrzucającą mi, że ja sobie nie chcę i nieumiem zapewnić spokojnej przyszłości, a marzę o niedoścignionych na ziemi idealnych jakichś szczęśliwościach i odrzucam chleb powszedni, nie mogąc mieć biszkoptów?
„A więc, gderz na mnie, jeśli chcesz, nie potrafię wymódz na sobie, abym przysięgała miłość, gdy jej dla kogo mieć nie mogę. Nie pójdę nigdy za mąż, bo tak, jakbym chciała, wydać się jest — niepodobieństwem.
„Dla ciebie nie mara tajemnic, ty wiesz zresztą, że Bożak był zawsze, od dzieciństwa niemal, moim ideałem, którego nawet słabe strony dla mnie nadają mu urok niewysłowiony. Słowem — wiesz, że się ja kocham w nim.
„Przybycie jego tutaj cudowne, właśnie w ten czas, gdym się go wyrzec musiała i chciała o nim zapomnieć, wydało mi się jakby wyrokiem Opatrzności, znakiem, że myśmy dla siebie przeznaczeni.
„Jego znalezienie się względem mnie, to, co uczynił dla rodziców, życzliwość, jakiej mi dał dowody, z początku utrzymywały mnie w tem złudzeniu, że Onufry zna moje uczucia dla siebie i podziela je.
„Marzyłam chwilę... przebudzenie było bolesne.
„Długi czas nie widziałam rodziców... bo mi się narzucać w Młynyskach nie wypadało. Naostatek stęskniłam się za nimi, były dwa dni świąt, dostałam koni. Pojechałam i nie zastałam Bożaka w domu. Pojechał do miasta za interesami.
„Rodziców zastałam cieszących się swojem nowem gospodarstwem, utyskujących trochę na starych oficjalistów, ale w nierównie lepszym bycie, niż dawniej byli.
„Pierwszego wieczora matka mnie wzięła na stronę i pokazała mi młodziuchną, bardzo piękną, ale zupełnie dziką istotę, dziewczę, zaledwie lat czternaście mające, niebieskookie, złotowłose, śliczne, które osobną izdebkę przy niej zajmowało. Kazała mi się tej pannie, Kamilce, przypatrzyć i zapoznać z nią.
„Dziewczę było nieśmiałe jakieś, a tłumiące w sobie wiele życia, czujące swą piękność uderzającą, zaniedbane, lecz zdające się nie bez zdolności. Patrzały one z oczu i z mowy. Zbliżyłam się do niej, potrafiłam przyciągnąć i spoufalić.
„Gdyśmy z matką szły spocząć, zapytałam jej, zkąd się wzięła ta Kamilka i co ona w domu rodziców znaczyła. Zdziwiło mnie, że matka, jakby się wstydząc, wahała z odpowiedzią.
„Pokazało się wreszcie, że sierotka po jakimś oficjaliście, Kamilka, tak nadzwyczajnie się podobała panu Bożakowi, tak go zajęła swoją dzikością i wdziękiem iż... wyprosił u matki, aby ją tymczasem wzięła pod opiekę, dopóki on, mając zamiar zająć się jej losem, nie obmyśli coś dla niej.
„Matka mi szepnęła potem:
„— Jak ludzi znam, niema wątpliwości, że Bożak w tem dziecku zakochany szalenie!! Wstyd mi aż pomyśleć, co z tego może wyjść w końcu... a mnie wciągnął, żebym mu pomagała!!
„Jest naszym dobrodziejem, to prawda, ale niepowinien sobie za to kazać płacić upodleniem; pięknieby było, żebym ja mu dziewczęta wychowywała na zgorszenia i zgubę.
„Musiałam się ująć za Bożaka, bo, o ile go znam, zdaje mi się, że niezdolnym jest być nikczemnym uwodzicielem. Mogło mu się dziewczę podobać, zająć go, ale jest głupiutkie, bez wykształcenia — urok się prędko rozwieje. Nie chcę przypuszczać, aby był tak zepsuty.
„Z większą jeszcze bacznością zaczęłam nazajutrz badać Kamilkę i zajmować się nią. Jest okrutnie zaniedbaną, ale nie zepsutą, natura łagodna, główka dosyć otwarta. Któż wie? możnaby z niej zrobić coś zachwycającego, przy tym wdzięku, jaki jej natura dała.
„Bożak, jeżeli się zakochał, to dotąd w obrazku, nie w kobiecie, ale obrazek mógłby ożyć!!
„Posądziłam matkę o zbytnią obawę, o domysł niewczesny, tak mi się trudno było oswoić z tą myślą bolesną, że on... Onufry... kochać mógł inną!!...
„A ja, ja się łudziłam dotąd!
„Onufry powrócił tegoż wieczora i, jak się tylko dowiedział o mnie, natychmiast przybiegł. Kamilka wyskoczyła naprzeciw niemu; zabolało mnie to. Matka wskazała, jak ją witał. Wprawdzie było coś protekcyjnej, ojcowskiej czułości w obejściu się z dziewczęciem, ale razem... ach! w oczach ile ognia, jaka tłumiona namiętność!!
„Zarumieniłam się i zabolało, a! zabolało mocno.
„Wprost od niej przy biegł do mnie, z dawną swą dobrą, poczciwą, serdeczną troskliwością, z pewną czułością nawet przyjacielską, ale jak różną od okazanej Kamilce! Mimo woli może przyjęłam go zimno, trochę nie po dawnemu. Musiał to spostrzedz i zrozumieć.
„Przemogłam się natychmiast, zwyciężyłam, zawstydziłam sama siebie, i usiłowałam okazać, jakby mnie serce nie bolało wcale.
„Zaledwie matka i Kamilka trochę nas swobodniejszemi uczyniły, pochylił się ku mnie.
„— Boję się! — zawołał — abyś mnie pani moja, nie sądziła surowo i fałszywie. Przyznaj się, mogłaś mnie posądzić, znalazłszy tu Kamilke?
„— Nie — rzekłam — ja nie posądzałam pana Onufrego, bo go znam lepiej, ale będą go posądzali ludzie, a tego dosyć, aby w fałszywem świetle siebie i drugich nie stawić i coś poradzić na to. Naturalnem znajduję, że się pan interesujesz losem tak ładnej sierotki; ale właśnie dlatego, że jest tak ładna, że sierota, trzeba pozorów wszelkich unikać. Co pan chcesz z nią zrobić?
„Bożak się zadumał.
„— Nie wiem — odparł zakłopotany. — Podobała mi się nadzwyczajnie, muszę to przyznać... Wszak nie późno jest jeszcze, aby z niej coś... uczynić... lepszego, idealniejszego, niż się obiecuje. Jest to stworzenie zupełnie dzikie.
„Nie umiałam odpowiedzieć stanowczo.
„— Na żaden sposób — rzekłam cicho — dorastające dziewczę nie może tu pozostać u moich rodziców. Zważ pan, co ludzie mówić mogą i będą!
„— Masz pani słuszność! Ale jakże ją tak biedną, śliczną, rzucić na pastwę ubóztwu, sponiewieraniu?... Przypatrz się jej pani. Ona jest stworzona do wcale innego życia. Co za dystynkcja wrodzona przy jej całem zdziczeniu!
„Musiałam się uśmiechnąć, ale w sercu, Lucynko, ach! co się działo w tem biednem sercu, a!... co przeboleć musiałam. Mówił z takim zapałem, z uniesieniem...
„— Czekałem na ciebie, droga moja przyjaciołko — dodał w końcu — nie chcąc bez ciebie nic stanowić o losie Kamilki. Rozporządzaj nim, radź, rozkazuj...
„Zdaje mi się, że poplątałam się w rozmowie, żem się trochę zmieszała, i że skończyłam na tem, aby mi się dał namyśleć i rozpatrzyć. Godził się na wszystko, całując mnie po rękach, a mnie łzy się w oczach kręciły...
„Nazajutrz rano uciekłam do Sosenek, prosząc matkę, aby tymczasem zatrzymała dziewczę przy sobie, pilne tylko na nią mając oko. Przez całą drogę niemal musiałam walczyć z sobą, aby wymódz rezygnację, oswojenie się z losem, przygotowanie do ofiary.
„A! Bożak mnie nie kochał, nie kocha i nigdy kochać nie będzie! A ja? Ty czytasz w mem sercu, domyśl się reszty... Są przeznaczenia.
„Mówią, że w ulach pszczół, w rzeczachpospolitych mrówek, są istoty tylko do dźwigania ciężarów przeznaczone, które rodzin nie mają, kochać nie otrzymały prawa... Może ja taką jestem wśród ludzi?
„Powróciłam do Sosenek z tak czerwonemi oczyma, żem je na ostry wiatr złożyć musiała. Przed Czarlińską nie chciałam taić mojej przygody z Kamilką, ale, nie zdradzając tajemnicy serca, którą ty jedna tylko dzielisz ze mną.
„Opowiedziałam jej obawy rodziców, nadzwyczajne zajęcie sierotą Bożaka, życzenie jego, abym ja mu coś poradziła.
„Biedna sędzina była niemal w rozpaczy. Widzę, że w sobie karmiła myśl, iż Onufry kiedyś zajmie się jej Jadwisią. Nie chciała wierzyć w to, ażeby on w tak prostej dzieweczce mógł się istotnie zakochać. Uważałam nawet (niestety), że pobożna i zacna sędzina gotową była tolerować i oczy zamknąć na ułomność ludzką, na słabostkę, byle ona widokom matrymonjalnym późniejszym nie stawała na przeszkodzie.
„Upokorzona byłam tem.
„Sędzina tak się poruszyła odebraną wiadomością, tak niespokojnie śledzić zaczęła, zkąd się wzięła ta Kamilka, iż w parę dni wiedziała jej całą genealogję.
„Rodzice sieroty byli oficjalistami u Bożaka. Ojciec miał być sławnym pijakiem. Matkę straciła zawczasu. Chowała się potem u ciotki ekonomowej, po której śmierci wziął ją jakiś oficjalista w Mlynyskach do pilnowania dzieci. Tu ją zobaczył i poznał Bożak w odartej sukienczynie, z zasmarkanym bębnem (przebacz! jestem zła!) na ręku.
„Stworzył z niej sobie sielankową heroinę!...
„Rzucić musiałam pióro — aby się uspokoić.
„Lucynko moja! pisać dłużej nie potrafię, nadtom znękana.

Twoja
A.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.