Przeklęte szczęście/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Przeklęte szczęście
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom V—VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III. WIDZIADŁA.

W parę dni, małżonkowie mieli jeszcze całkowite trzy ruble, lecz widoków na robotę nie było. Mimo to cieszyli się jak dzieci i nie bez powodu. Dziś był u nich na herbacie dawny a wypróbowany przyjaciel Władysława, zarazem drużba obojga, Józef Grodzki, który w przejeździe z pod gór Uralskich do Londynu, wstąpił na kilkanaście godzin do Warszawy.
Grodzki, z powołania inżynier, od pół roku mieszkał na granicy Azji i robił tam fortunę. Był to blondyn niski i tłusty, mówiący głośno, śmiejący się jeszcze głośniej, przytem energiczny, trzeźwego umysłu i z najlepszem sercem chłopak. Kochał Wilskich, jak własną rodzinę, i przywiózł im z odległej swojej siedziby gościńca: parę chińskich filiżanek, okruch rodzimego złota i kawał malachitu.
W tej chwili troje naszych przyjaciół siedzieli przy herbacie, a Grodzki opowiadał im swoje dzieje, które zakończył w następujący sposób:
— No, a wam jakże się powodzi?... Spodziewam się, że dobrze! Ja mam wprawdzie sześć tysięcy rubli pensji, lecz w kraju, gdzie nie wierzą w skarpetki i chustki do nosa, człowiek, chcący żyć po europejsku, musi dużo wydawać. To też zaledwie uciułałem sobie tysiąc rubli i te złożyłem dzisiaj w naszym banku. Nędza!... co?...
Usłyszawszy to, Helenka podniosła na męża swoje słodkie szafirowe oczy z dziwnie żałosnym wyrazem, a Władysław lekko brwi zmarszczył. Grodzki uchwycił w przelocie tę niemą rozmowę biedaków, czegoś się domyślił i rzekł:
— Z tem wszystkiem mam duży kłopot. Obstalowano u mnie projekt tartaka parowego i takiegoż młyna. Wierny zasadzie: drzyj łyko, dopóki się da, przyjąłem obstalunki, zaceniłem po trzysta rubli sztukę, a pieniądze wziąłem zgóry. Dziś, za karę, będę musiał szukać technika, któryby je wykonał, — a czasu nie mam.
— Możeby Władzio?... — wtrąciła śpiesznie Helenka, oblewając się purpurowym rumieńcem.
Władysław siedział jak na szpilkach.
— Władzio?... — odparł Grodzki. — Najchętniej oddam mu robotę, byle ją tylko raczył przyjąć. No, i cóż ty, Władysławie?...
— Przyjmę!
— Brawo!... Tak to rozumiem, skończymy interes w dwu wyrazach. Notatki i pieniądze dam ci zaraz. — Z temi słowy inżynier wydobył z kieszeni bajecznej wielkości pugilares, pełen pieniędzy, weksli i notat, wyjął stamtąd kawałek papieru, zapełnionego cyframi, sześć storublowych bankocetli i wszystko to położył na stole.
— Wydobyłeś nas z ciężkiego kłopotu! — zawołał Władysław, ściskając go za rękę. Poczem opowiedział mu o swojem położeniu.
— Niepoczciwi! — wykrzyknął inżynier. — Gdybyżeście byli do mnie choć słówko napisali, pożyczyłbym wam kilkaset rubli na parę lat bez procentu!...
Po podziękowaniach i obustronnych zapewnieniach o przyjaźni, rozmowa skierowała się na inny przedmiot.
— Cóż, Władysławie, jakże będzie z naszą spółką i fabryką?... — zapytał, śmiejąc się, Grodzki.
— Dojrzewa w biurku! — odparł tym samym tonem Władysław.
— Trzeba pani wiedzieć — mówił inżynier, zwracając się do Helenki — że mąż jej codzień tworzył nowy projekt, a każdy filantropijny, choć zresztą bardzo rozsądny. Między innemi namawiał nas, w szkole jeszcze, abyśmy, powróciwszy do kraju i dorobiwszy się pieniędzy, założyli fabrykę płótna...
— Na którą pan ma obecnie tysiąc rubli, a Władysław żonę — przerwała Helenka.
— I to jest kapitał — odparł Grodzki. — Otóż nasza fabryka miała, mówię pani, miała stanowczo wyrugować płótna zagraniczne i wywołać przewrót w tego rodzaju zakładach krajowych. Władysław zaprojektował nowy system wentylacyjny dla zdrowia robotników, dalej tantjemy i emeryturę znowu dla nich. Dalej czytelnią dla dorosłych, bardzo znakomitą szkołę dla dzieci i pewien rodzaj seminarjum dla praktykantów.
— Marzenia!... — wtrącił ze smutkiem Władysław.
— Pozwól sobie powiedzieć — odparł Grodzki — że wolę te marzenia naszej młodzieży od knajpiarstwa i burszynady studentów niemieckich. Powiem ci nawet więcej, że twoje marzycielskie projekta uczyły nas na obczyźnie myśleć o kraju i jego potrzebach, i że one to właśnie zjednały ci serca wszystkich. Nie opuszczaj zatem rąk. Nie uda nam się fabryka płótna, to założymy kuźnią wzorową; nie uda się szkoła techniczna, to sprobujemy otworzyć porządne warsztaty. Ja wcale za wygranę nie daję. Dziś jestem na drodze do majątku i honorem ci ręczę, że skoro zbiorę kilkanaście tysięcy rubli, przypomnę ci twoje projekta.
Gadatliwemu inżynierowi świeciły się oczy, gdy to mówił. Cała jego fizjognomja wyrażała energją, zapał, a nadewszystko ufność we własne siły, której znękany nieco Władysław nie posiadał już w takim stopniu.
— Ile to potrzeba pieniędzy na fabrykę! — odezwała się Helenka, kręcąc głową.
— Zapewne, że wiele! Z tem wszystkiem jednak mąż pani, gdyby umiał kuć żelazo na gorąco, mógł był już dawno utworzyć podobną fabrykę.
— Ja?... jakim sposobem?... — zapytał zdziwiony Władysław.
— Cha! cha! nie pamiętasz, serce?... — wykrzyknął Grodzki. — Trzeba było myśleć o fabryce pół roku temu, wówczas, gdy się w tobie kochała pani bankierowa Welt...
— We mnie?... bankierowa Welt?... — powtórzył jeszcze bardziej zdumiony Wilski.
— O, prostaku! o, baranku niewinny! — wołał Grodzki. — Cały świat wiedział, że szaleje za nim ta poczciwa kobiecina, a on nie wie o tem do dziś dnia. Cha! cha! cha!
Helenka, słuchając, zapomniała o samowarze, skutkiem czego gorąca woda przelała się już przez wierzch szklanki. Drobny ten wypadek skierował rozmowę na inny temat i pozwolił Władysławowi ukryć niespodziane, lecz wielkie zakłopotanie, jakiego w tej chwili doświadczył.
Około jedynastej wieczór Grodzki, który musiał nazajutrz rano wyjechać, pożegnał swoich przyjaciół i na zakończenie rzekł:
— Pani Heleno! znienawidzę was, jeżeli w kłopotach nie odwołacie się do mnie. Jestem człowiekiem z jednej sztuki, nie lubię ceremonij między swoimi, a kogo kocham, to już całem sercem.
Rozrzewniona Helenka serdecznie ścisnęła go za rękę.
— No, a ty Władysławie — dodał — bierz się na ostro i rób pieniądze. Na honor! jesteś jedynym facetem, w którego rękach radbym widzieć miljony, bo wiem, żebyś je puścił, ale z pożytkiem i dla ogółu, i dla bliskich tobie!...
Gdy Grodzki wyszedł, Helena zajęła się sprzątaniem, Władysław zaś począł chodzić po pokoju i myśleć. W duszy jego ścierały się dwie idee: jedną z nich były obstalowane przez Józefa modele, drugą... Drugą Władysław chciał gwałtem za obręb świadomości wyrzucić.
— Kotły obstaluję u mosiężnika... — myślał.
— Bankierowa Welt kochała się w tobie — szeptał jakiś głos.
— Ciekawym, ile mnie będą kosztować? — mówił znowu Władysław.
— Kochała cię, czy słyszysz?... — powtórzył ten sam głos.
Władysław poszedł do swego pokoju i począł przeglądać notatki, zostawione przez Grodzkiego. Nagle odwrócił głowę: zdawało mu się, że za jego krzesłem stoi jakieś widziadło, które mu nieustannie szepcze do ucha:
— Kochała cię!...
Wilski rzucił się na szezlong, oparł głowę na rękach i utkwił wzrok w suficie. W tej chwili moce nadziemskie opanowały jego duszę, i oto co widział:
Pewnego dnia, młody, dziwnej piękności człowiek, ubrany we frak, jak przystało na suplikanta, wszedł do gabinetu bankiera Welt.
Znakomity finansista siedział przed biurkiem, na którem leżało mnóstwo otwartych książek, tudzież stosy zapisanego papieru — i — czytał. Uwaga jego była tak mocno zajęta, że dopiero po upływie dwu minut zdołał spostrzec młodzieńca, który w prostocie ducha wywnioskował stąd, że bankier musi być wielkim człowiekiem.
Gdy Welt zbudził się ze swych głębokich rozmyślań, rzekł, uchylając haftowanej czapeczki:
— Ach! to pan Wilski?... stokrotnie przepraszam! Pozwól pan, że zatrzymam czapeczkę na głowie. Człowiek tak wiele pracuje umysłowo, że aż doświadcza strzykań. Co pan rozkaże?...
Wilski, zamiast odpowiedzi, podał mu list. Bankier spojrzał na pieczątkę i zdjął czapeczkę.
— Wiem, to pisze mój przyjaciel, książę... Często ze sobą korespondujemy. Dobry chłopak! tylko strasznie demokratyczny...
Potem otworzył list i w miarę odczytywania, mówił:
— „Najuprzejmiej polecam łaskawym względom...“ Dobrze! „Najzdolniejszy uczeń na wydziale mechanicznym...“ Bardzo pięknie! „Wielki medal złoty...“
— Panie Wolski...
— Nazywani się Wilski.
— Panie Wilski, to musi być duży ten wielki złoty medal, który pan dostał?...
— Dosyć.
— Tak, ja to wiem!... Niech pan bez ceremonji siada, bardzo proszę.
Zaproszenie było zbyteczne, ponieważ Wilski sam już bez ceremonji usiadł.
Skończywszy czytać, Welt mówił dalej:
— Po tym liście dom mój jest dla pana otwarty. Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi. Pan będziesz łaskaw pofatygować się do nas co czwartek na herbatę, począwszy od dziś dnia, o wpół do dziesiątej wieczór.
— Czy mogę spodziewać się?... — wtrącił Wilski.
— Może się pan spodziewać najdystyngowańszego towarzystwa w salonach mojej żony.
— Miałem w tej chwili na myśli posadę techniczną.
— Ach! pan miał na myśli posadę?... O tem jeszcze pogadamy.
Wilski pożegnał go i zabierał się do wyjścia.
Nagle bankier zawołał:
— Ale, ale!... panie Wilski... Jak pan będzie pisał list do księcia, to proszę mu się pięknie kłaniać ode mnie.
Tego samego dnia na herbacie poznał Władysław panią Welt. Była to kobieta w sile wieku, nie tyle piękna, ile majestatyczna, a zarazem pociągająca. Śniada jej twarz miała wyraz powagi i słodyczy, a czarne oczy dziwnie rozmarzały ludzi.
W ciągu wieczora pani domu kilka razy przez czas dłuższy rozmawiała z Wilskim, który, mając głowę nabitą rozmaitemi planami, mówił tylko o nich. Bankierowa słuchała go uważnie i patrzyła na niego tak jakoś szczególnie, że Władysław, powróciwszy do domu, spać nie mógł.
Na drugi dzień Welt dal Wilskiemu korzystne zajęcie i uroczyście wezwał go do jak najczęstszych wizyt.
— Ona cię kochała!... — szeptał mu uporczywie głos, pod wpływem którego pewne fakty ukazywały się Władysławowi w nowem zupełnie świetle.
Na jednem z czwartkowych zebrań, gdy Wilski rozmawiał z bankierową o swem studenckiem życiu, zbliżył się do nich pewien nowiniarz i opowiedział, że jakaś dama uciekła z kochankiem.
— Kobiety dla miłości wiele robią! — zakończył dowcipniś z uśmiechem.
Pani Welt surowo spojrzała na niego, a gdy odszedł, rzekła do Władysława swym spokojnym i przejmującym głosem:
— Tak, kobiety dla miłości wiele robią, lecz mężczyźni nie umieją tego ocenić!
To powiedziawszy, wstała i nie patrząc na Wilskiego, przeszła do innej grupy.
Innym razem, gdy rozwijał przed nią plan towarzystwa budowlanego, przerwała mu nagle, mówiąc:
— Czy pan z kobietami zawsze rozmawiasz tylko o inżynierji?
— To zależy — odparł — z niektóremi mówię o sztukach pięknych, co zresztą jest bardzo nudne.
— Ach, tak! — odpowiedziała. — Mów pan zresztą cokolwiek.
Przymknęła oczy, oparła głowę na fotelu i z wyrazem spokojnego zachwytu na twarzy słuchała o potrzebie asfaltowania fundamentów, o kranach wodociągowych i gazie w mieszkaniach, a nadewszystko o żelaznem belkowaniu.
Wilski był w dziwnej pozycji. Miał narzeczonę, którą kochał, i znał kobietę, do której ciągnęły go instynkta. Gdy rozmawiał z panią Welt, czuł, że mu w żyłach płynie coś nakształt roztopionego ołowiu; lecz wrażenie to nigdy nie trwało przez czas dłuższy.
Niekiedy, ośmielony jej spojrzeniami, postanawiał wspomnieć coś o miłości. Przy najlżejszej jednak wzmiance tego rodzaju, wzrok bankierowej stawał się chłodny, a na ustach zarysowywał się wyraz pogardliwy i niechętny. Przechodził wówczas do kwestyj obojętnych, i znowu wszystko było dobrze.
Z początku Wilski głowę tracił wobec tej zagadki, zczasem jednak oswoił się z nią i myślał:
„Jaka szkoda, że ta kobieta jest tak chłodna i myśli tylko o kwestjach finansowych i technicznych. Gdyby nie to, ludzie warjowaliby z jej przyczyny, a najpierwej sam mąż!...“
I o niej to powiedział Grodzki, że szalała za Władysławem!
— To być nie może! — mruknął Wilski, otrząsając się z marzeń i powstając z szezlonga. — Pani Welt jest kobietą z marmuru i... banknotów...
— A jednak kochała cię — szeptał głos.
— Głupstwo! — odparł z uśmiechem Władysław. — Kochała mnie, a przecież jej mąż nie daje mi teraz żadnego zajęcia.
— Od jak dawna? — spytał głos.
— Od... dnia ślubu mego — odpowiedział Władysław.
— A zarazem od dnia, w którym pani Welt, dowiedziawszy się o twym ślubie, ciężko zachorowała... — dorzucił głos.
Zimny pot wystąpił na czoło Wilskiemu. Podszedł do okna i przysłuchiwał się padającemu deszczowi.
Wtedy ktoś zbliżył się do niego na palcach, otoczył mu rękoma szyję, przycisnął wilgotne usta do jego ust spieczonych i rzekł nieśmiało i cicho:
— Ale ty jej nie kochasz?...
Wilski oprzytomniał.
— Ciebie tylko kocham, Heluniu, ciebie i... pracę!...
— Ale mnie troszeczkę więcej... taką małą troszeczkę?...
— Taką dużą!... — odpowiedział mąż ze śmiechem.
Mary pierzchły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.