Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XLI
W KTÓREM NIEWOLNIK DALEJ OPOWIEŚĆ SWOJĄ CIĄGNIE

I pietnaście dni nie ubiegło, gdy nasz poturczeniec kupił łódź, w której łatwie trzydzieści osób pomieścić się mogło. Aby lepiej swoje zmyślenie udać i całego przedsięwzięcia być pewniejszym, odprawił w niej podróż do miejsca, które zwie się Sargel,[1] a znajduje się o trzydzieści mil od Algieru, w stronę Oranu, gdzie się wielki handel suchych fig prowadzi. Odbywał już tę drogę dwa czy trzy razy w towarzystwie tego Tagarina, o którym mówił. W Berberji Tagarynami zowią Maurów z Aragonu, zasię Maurów z Grenady Mudejares. Ci Mudejares w królestwie Fezu zowią się Elches[2] i bywają najwięcej przez króla do wojny używani. Mówię tedy, że ilekroć poturczeniec na morze wyjeżdżał, zarzucał kotwicę w małej zatoce, oddalonej zaledwie na strzał z muszkietu od ogrodu, w którym Zoraida oczekiwała. Tam też ze swymi Maurami, którzy wiosłami robili, odprawiał azalá czyli modlitwę, albo też próbował dla krotochwili uskutecznić to, co istotnie uczynić zamyślał. Zachodził też czasem do ogrodu Zoraidy i prosił o owoce, które mu ojciec jej chętnie dawał, aczkolwiek go nie był znał. Chocia bardzo pragnął widzieć się z Zoraidą, aby dać jej do poznania, że jest tym, co według mego ułożenia ma ją na ziemię chrześcijańską odwieść, jednak zdybać jej nie mógł, gdyż Maurytanki nie dają się nigdy oglądać Maurom ani Turczynom, chyba, że im mężowie albo ojcowie twarz odsłaniać i ukazywać się każą. Pozwalają natomiast zbliżać się do siebie chrześcijanom-niewolnikom i przestają z nimi w większej niż trzeba poufałości.[3] Nie byłbym wcale rad, gdyby renegat był z Zoraidą rozmawiał, gdyż mogłaby się była zrazić, że sprawa jej poruczona jest zaprzańcowi. Bóg, inaczej zrządziwszy, nie dozwolił, aby spełniło się pragnienie, jakie poturczeniec żywił. Ow uznawszy, że mu łatwo było jeździć do Sargelu tam i z powrotem i zarzucać kotwicę wszędzie, gdzie mu się tylko podobało, z tej przyczyny, że jego towarzysz, Tagarin, woli jego całkiem podlegał, rzekł mi (a okup mój był już zapłacony, tak iż należało jeszcze tylko znaleść kilku chrześcijan do robienia wiosłami), abym rozejrzał się spieszno za tymi, których prócz okupionych chcę ze sobą w drogę zabrać i umówił ich na przyszły piątek, czyli na dzień wyjazdu naszego. Widząc jak rzeczy stoją, namówiłem dwunastu Hiszpanów, ludzi do wiosła dzielnych, którzy bez żadnych zatrudnień z miasta wolno wyjść mogli.
Nie było zbyt łatwo tylu ich znaleść w tym czasie i okoliczności, gdy akurat dwadzieścia statków korsarskich na morze wyszło, zabierając na pokładach prawie wszystkich zawołanych wioślarzy. I tych dwunastu byłbym nie znalazł, gdyby ich pan był na tę wyprawę wyruszył; szczęściem dla mnie pozostał w domu, by rychtować statek, który miał na warsztacie w arsenale. Żadnej tajności im nie odkrywając, rzekłem im jeno, aby w przyszły piątek pod wieczór wyszli z miasta, nieznacznie po jednemu, i udali się do ogrodu Hadji Morato i tam na moje przybycie oczekiwali. Każdego oddzielnie uwiadomiłem nakazując, aby, jeśli jakich chrześcijan spotka ją, nie mówili im nie krom tego, że kazałem czekać na siebie w oznaczonem miejscu. Po uładzeniu tej sprawy jeszcze mi pozostała rzecz wielkiej wagi do wykonania, to jest zawiadomić Zoraidę, jak daleko się sprawa posunęła tak, aby się do podróży przysposobiła i nie strachała się, gdy przyjdziemy ją porwać przed owym czasem, którego, według jej rozumienia, potrzeba było, aby barka z chrześcijanami mogła powrócić. Umyśliłem do ogrodu się udać i spróbować rozmówić się z nią. Wtargnąłem tam pewnego dnia przed odjazdem pod pokrywką, że chcę narwać różnych ziół. Pierwszą osobą, na jaką się natknąłem, był ojciec Zoraidy. Zapytał mnie w języku, który jest w powszechnem używaniu wśród Maurów i niewolników w Berberj i całej, a również i w Konstantynopolu (nie jest to narzecze maurytańskie ani kastylijskie, ani też do jakiejś innej nacji należące, jeno mieszanina[4] wszystkich tych języków, które tam do porozumienia się służy) czego szukam tutaj w jego ogrodzie i czyim niewolnikiem jestem? Rzekłem mu, że należę do Arnauty Mami[5] (wiedziałem, że ów Albańczyk był jego wielkim przyjacielem) i że chcę narwać trawy na sałatę. Zapytał się, czyli jestem do okupu i ile mój pan za mnie żąda? Gdyśmy zabawni byli temi pytaniami i odpowiedziami, Zoraida, która mnie już dawno spostrzegła, wyszła z domu do ogrodu. Ponieważ damy maurytańskie nie mają tego w zwyczaju, by przed chrześcijanami oblicza przysłaniać, albo towarzystwa niewiernych unikać, jakem to już nadmienił, tedy Zoraida bez ociągania się podeszła do swego ojca, który ze mną rozmawiał. Gdy Aghi Morato zdała ją ujrzał, sam na nią zawołał, aby się zbliżyła.
Nie mógłbym wyrazić wielkiej piękności, szlachetnej postawy Zoraidy, ani opisać tego wdzięcznego i bogatego stroju, w którym ukochana dzieweczka oczom moim się ukazała; rzekę jeno, że więcej miała pereł na szyi, w uszach i na ramionach, niż włosów na głowie. Na kostkach u nóg, które zwyczajem krajowym odsłonione miała, widniały dwie carcajes (tak się po maurytańsku zowią bransoletki i manele na nogi) z czystego złota, z wprawionemi w nie wieloma djamentami, które, jak mi później rzekła, rodzic jej na dziesięć tysięcy doblas[6] szacował; te, co je na rękach nosiła, tyleż wartały. Siła była tych pereł i wszystkie wielce piękne. Wymyślny zbytek wśród Maurów na tem się zasadza, aby ich białogłowy perłami, wielkiemi jak groch, się przyozdabiały. Dlatego też w kraju Maurów więcej grubych i niekształtownych pereł się znajduje, niż w jakim bądź innym kraju. Według powszechnego mniemania, ojciec Zoraidy posiadał najszacowniejsze perły Algieru, krom dwóch kroć stu tysięcy skudów hiszpańskich. Dziedziczką całej tej fortuny była ta, co teraz do mnie należy. O tem jak piękna być musiała w tym stroju wnosić można z resztek urody, co jej po tylu strapieniach i trudach pozostała. Imaginujcież sobie WPaństwo, jak urodziwą była w szczęśliwych dla siebie czasach! Nie nowina wszak, że niektórych białogłów uroda ma swój czas stosowny i swoją porę i że albo się zwiększa, albo też maleje, zależnie od przypadków życia. Namiętności i niepokoje duszne to ją raz poniżą, to znów podsadzą; najczęściej jednak do zatraty ją przywodzą. Mówię więc naostatku, że strojem i urodą tak celowała, iż zdało mi się, że jest piękniejsza od wszystkich białogłów, dotychczas widzianych. Zważywszy zaś na słuszną wdzięczność i obowiązanie, jakie jej byłem winien, do tej myśli przyszedłem, że stoi przedemną bóstwo niebiańskie, które na ziemię zstąpiło dla mej radości i wybawienia. Gdy tylko do nas się zbliżyła, rodzic rzekł do niej w swym języku, że jestem niewolnikiem Arnauty Mami, i że się znachodzę w ogrodzie dla traw szukania. Później obróciła się do mnie i w tym ułomnym języku, o którym WPaństwu już wspomniałem, zapytała, zalibym był szlachcicem i jaka jest przyczyna, że się nie wykupiłem? Odparłem, żem jest już wykupiony, a po sumie jaką zapłaciłem, widać dowodnie, że pan mój wielce mnie szanował, gdyż za oswobodzenie mnie tysiąc pięćset sołtanów[7] odebrał. Na to Zoraida odparła:
— Gdybyś był niewolnikiem mojego ojca, nie dozwoliłabym, abyś za dwa razy tyle był uwolniony. Wy, chrześcijanie, kłamiecie we wszystkiem, co powiadacie i przedstawiacie się za ubogich, aby jeno Maurów oszukać.
— Bardzo to być może — odparłem — ale ja prawdę rzekłem memu panu i prawdę tę przed wszystkimi powtórzyć mogę.
— Kiedy odjeżdżasz?
— Rozumiem, że jutro — odparłem — przybył do portu statek francuski, który jutro kotwicę podnosi. Na jego pokładzie chcę się zabrać.
— Zaliż nie lepiej — rzekła Zoraida — poczekać aż przybędą statki z Hiszpanji i pojechać z Hiszpanami, miast płynąć z Francuzami, co są nieprzyjaźni waszemu narodowi?
— Nie, pani — odrzekłem — jeśliby jednak prawdą było, że, jak słuchy chodzą, ma zawitać do portu okręt hiszpański, mógłbym na niego zaczekać, chociaż pewniej byłoby dla mnie odjechać jutro. Taką żądzą pałam ujrzenia mego kraju i ukochanych osób, iż nie mam cierpliwości innej, choćby i lepszej czekać sposobności.
— Ani chybi jesteś człowiekiem żonatym — rzekła Zoraida — i dlatego tak ci się do twojej żony spieszy.
— Nie jestem żonaty — odparłem — dałem jeno słowo, że ożenię się natychmiast, gdy do kraju powrócę.
— Zaliż piękna jest ta dziewczyna, z którą jesteś po słowie? — zapytała Zoraida.
— Tak piękna — odparłem — że, aby ją dość wysławić i prawdzie nie chybić, trzeba ją do ciebie porównać.
Na to roześmiał się jej ojciec i rzekł:
— Na Allaha, chrześcijaninie! Musi być bardzo urodziwa, skoro przypomina moją córkę, która jest najpiękniejszą dziewczyną z całego tego królestwa. Spójrz na nią bacznie, a obaczysz, że prawdę powiedziałem.
W rozmowie tej ojciec Zoraidy służył nam za tłumacza, jako najbardziej biegły w używaniu języków. Zoraida mówiła tym łamanym językiem, o którym już namieniałem, aliści więcej wyrażała na migi niż słowami.
Gdyśmy się tak dyskursami zabawiali, przybiegł pewien Maur z wieścią, że przez mur przedostało się czterech Turczynów, którzy rwą owoce, aczkolwiek te jeszcze dojrzałe nie są. Na tę nowinę starzec zmieszał się niemniej jak jego córka, gdyż Maurowie pospolicie już z przyrodzenia swojego obawiają się Turczynów, a osobliwie tureckich żołnierzy, którzy są wielce gwałtowni i popędliwi. Taką zaś przewagę nad Maurami mają, że ci władzy ich są całkiem shołdowani i ulegają im we wszystkiem, jakby ich niewolnikami byli. Aghi Morato rzekł tedy do Zoraidy:
— Wejdź córko do domu i drzwi za sobą zaprzyj, a ja tymczasem pójdę pomówić z tymi psami. Ty zaś, chrześcijaninie, poszukaj swoich traw, później odejdź i niech Allah prowadzi cię zdrowo i cało do twego kraju.
Ukłoniłem mu się nisko, on zaś pobiegł odpędzić Turków. Zostałem sam z Zoraidą, która z początku dała pozór, że chce odejść tam, dokąd ojciec udać się jej rozkazał. Aliści ledwie Aghi Morato za drzewami ogrodu zniknął, obróciła się do mnie z oczyma łez pełnemi i rzekła:
Tamscisci, chrześcijaninie, tamscisci? (co oznacza: „odchodzisz, chrześcijaninie, odchodzisz?).
— Odchodzę, pani — odparłem — ale nie bez ciebie. Czekaj na mnie najbliższego sciuma i nie strachaj się, gdy nas tu ujrzysz. Możesz być upewniona, że pojedziemy do chrześcijan.
Rzekłem jej to w taki sposób, że zrozumiała dobrze wszystko, co chciałem wyrazić. Zarzuciła mi ramiona na szyję, a później powolnym krokiem w stronę domu odeszła. Fortuna, która mogłaby się była nam nawszem przeciwną okazać, gdyby nie inne nieba ustanowienie, sprawiła, że gdyśmy tak szli w stronę domu, przymknięci do siebie i ramionami spleceni, rodzic Zoraidy, który już Turków przepędził, ujrzał nas, my zaś wraz i jego ujrzeliśmy. Roztropna Zoraida nie umknęła ręki z mego ramienia, przeciwnie, jeszcze bardziej się do mnie przytuliła, głowę na piersiach moich oparła, kolana nieco zgięła udając, jak gdyby wielkie na nią naszło omdlenie. Ja zaś ukazywałem, jakbym ją musiał podtrzymywać wbrew woli mojej. Rodzic Zoraidy przybiegł co tchu w piersiach do miejsca, gdzieśmy się znajdowali i ujrzawszy córkę swoją w tym stanie zapytał, co się z nią dzieje. Ale widząc, że nie odpowiada, rzekł:
— Ani chybi strach przed tymi psami o omdlenie ją przyprawił.
Oderwawszy ją od mych piersi, do swych piersi ją przycisnął, ona zaś westchnąwszy głęboko, z oczyma jeszcze od łez mokremi, znów rzekła:
Amesci, chrześcijaninie, amesci — czyli pójdź sobie, chrześcijaninie, pójdź sobie.
Na to ojciec jej rzekł:
— Za cóż chcesz, moja córko, żeby chrześcijanin odszedł? On ci nic złego nie zrobił. Turkowie już dawno uciekli. Nie strachaj się, gdyż nic ci nie zagraża. Jak ci już rzekłem, Turkowie na moją prośbę odeszli tą samą drogą, którą przyszli.
— Zapewne — rzekłem — przeraziło ją ich najście, jakeście sami, panie rzekli, skoro jednak żąda, abym odszedł, nie chcę jej przykrości przyczyniać. Zostańcie w pokoju! Za pozwoleniem WPana powrócę jeszcze do tego ogrodu, aby traw zebrać, gdyż, jak mój pan powiada, nie znajdzie nigdzie równie dobrych na sałatę, jak tutaj rosnące.
— Ile razy zechcesz, możesz tutaj powracać — odparł Aghi Morato; — słowa mojej córki ani do ciebie, ani do żadnego innego chrześcijanina się nie stosują; chcąc powiedzieć, że Turkowie odejść winni, rzekła, abyś poszedł sobie, albo raczej, że teraz możesz już pójść trawy rwać.
Pożegnałem się zaraz z ojcem i z córką. Zoraida odeszła ze swoim rodzicem tak smutna, jakby serce w piersiach rozdarte miała. Ja zaś zmyślając, że traw szukam, krążyłem swobodnie po całym ogrodzie; zważyłem dobrze wszystkie wejścia i wyjścia, umocnienia domu, a takoż wymiarkowałem wszystko, co tylko użyteczne do naszego przesięwzięcia być mogło. Uczyniwszy to, poszedłem zdać sprawę poturczeńcowi i swoim towarzyszom ze wszystkiego, co zaszło. Drżałem z niecierpliwości, aby jaknajprędzej móc bez wszelkiej bojaźni cieszyć się z posiadania szczęścia, którem mnie los obdarował, w postaci pięknej i wdzięcznej Zoraidy.
Wreszcie naznaczony czas upłynął i nastał dzień tak bardzo przez nas upragniony. Trzymając się ułożenia i planu, któreśmy po dojrzałem rozważeniu powzięli, przywiedliśmy wszystko do skutku tak, jak chcieliśmy, gdyż w piątek, który nastąpił po dniu gdym z Zoraidą rozmawiał, poturczeniec zarzucił w nocy kotwicę w pobliżu ogrodu. Chrześcijanie, do wioseł najęci, już uświadomionymi będąc, w różnych miejscach się ukryli. Wszyscy czekali z zapartym tchem na moje zjawienie, pałając niezmierną chęcią owładnięcia statkiem, który przed oczami swemi mieli. Nie wiedzieli, com pospołu z renegatem umyślił; mniemali przeto, że wolność zdobyć trzeba będzie dzielnością ramion, zabijając Maurów, znajdujących się w sudnie. Gdy tylko w towarzystwie swoich wspołeczników się ukazałem, powychodzili z kryjówek i do nas przymknęli. O tej porze bramy miasta już były zamknięte, tak iż żywej duszy wokół widać nie było. Gdyśmy się już do kupy zebrali, poczęliśmy się głowić, co lepiej pierwej uczynić: porwać Zoraidę, czy też obezwładnić Maurów-baharów,[8] co wiosłami na tym statku robili. Gdyśmy się tak wahali, nadszedł renegat i zapytał, czemu się ociągamy skoro pora jest stosowna, zaś Maurowie, niczego nie podejrzewając, już się do snu układali. Powiedzieliśmy mu, jakie nas powstrzymuje zatrudnienie. Odparł, że rzeczą największej wagi jest teraz owładnąć barką, co żadnych trudności i niebezpieczeństw nie nastręcza, później zaś w jednem okamgnieniu Zoraidę porwać. To, co rzekł, słuszne nam się wszystkim wydało, tedy czasu po próżnicy nie tracąc, ruszyliśmy za jego przewodem naprzód. Poturczeniec pierwszy do barki wskoczył i, położywszy dłoń na rękojeści szabli, krzyknął po maurytańsku:
— Niechaj żaden ruszać się stąd nie waży, jeśli chce żyw pozostać!
Tymczasem prawie wszyscy chrześcijanie już się dobrali do barki. Maurowie, ludzie tchórzliwego serca, słysząc, że ich zwierzchnik podobną modłą przemawia, całkiem osłupieli. Żaden z nich słowa nie powiedział, ani do broni się nie porwał (poprawdzie zbytnio w nią opatrzeni nie byli). Pozwolili, aby im chrześcijanie ręce powiązali. Moi wspołecznicy prędko się z tem uporali, zagrażając Maurom, że za najmniejszym krzykiem ostrzami szpad ich przebiją. Potem część naszych pozostała na straży jeńców, reszta zaś, prowadzona przez poturczeńca, wpadła do ogrodu Hadji Morato. Przychylna nam fortuna sprawiła, że brama, którą wyłamać chcieliśmy, otworzyła się tak lekko, jakby wcale zamknięta nie była. Nie czyniąc żadnego hałasu i przez nikogo nie dojrzani, zbliżyliśmy się do domu. Piękna Zoraida czekała, stojąc w oknie. Usłyszawszy kroki, zapytała cicho, czyli jesteśmy mizarami, to jest chrześcijanie? Odpowiedziałem, że tak i prosiłem, by zeszła nie mieszkając. Gdy mnie poznała, już ni chwili nie zwlekała; nie odpowiedziawszy mi ani jednego słowa, żartko na dół zbiegła, otwarła drzwi i ukazała się nam wszystkim tak piękna i tak strojnie przybrana, że poprawdzie opisaćbym tego nie umiał. Natychmiast gdy ją ujrzałem, schwyciłem ją za rękę i ucałowałem ją.
Poturczeniec i dwaj moi towarzysze to samo uczynili, zaś inni, którzy o całej sprawie nic nie wiedzieli, za naszym przykładem poszli tak, iż zdało się, że dziękujemy jej za łaskę, uznając ją naszej wolności sprawczynią. Poturczeniec zapytał się jej po maurytańsku, zali jej ojciec jest w ogrodzie? Odparła, że tak, ale że śpi o tej porze.
— Tedy trzeba go obudzić — rzekł renegat — aby go zabrać pospołu ze skarbami, co się w tej pięknej najdują siedzibie.
— Nie, nie — odparła Zoraida — nie chcę, aby mego ojca tykano, żadną miarą na to nie zezwolę. Z domu tego wszystkie szacowne rzeczy już sama zabrałam, to wystarczy, aby was wszystkich ukontentować i zbogacić. Poczekajcie chwilę, a zobaczycie sami.
Rzekłszy to, wbiegła do domu z powrotem upewniając nas, że zaraz powróci i zalecając, abyśmy nie czynili zgiełku i czekali spokojnie. Zapytałem renegata, co między niemi zaszło, a gdy mi odpowiedział zaleciłem, aby się woli Zoraidy w niczem nie sprzeciwiać. Zoraida wróciła niebawnie, niosąc skrzynię, pełną złotych monet, a tak ciężką, że się pod nią uginała. Nieszczęście chciało, że w tym trakcie przebudził się jej ojciec. Usłyszawszy hałas w ogrodzie, podbiegł do okna. Poznał, że wszyscy zebrani są chrześcijanami i zawołał na wszystek głos po arabsku:
— Chrześcijanie, chrześcijanie, złodzieje, zbójcy! Krzyki te wszystkich nas niezmiernie potrwożyły i zmieszały. Poturczeniec, widząc niebezpieczeństwo, w którem znajdowaliśmy się i jak było potrzebą dlań pilną rozpoczęte dzieło zakończyć nimby nas odkryto, wbiegł chyżo tam, gdzie się Aghi Morato znajdował. Wślad za renegatem kilku chrześcijan się udało; ja nie śmiałem opuścić Zoraidy, która słaniała się w moich ramionach jak zemdlona. Ci, którzy na górę skoczyli, prędko się uwinęli, gdyż i kilku minut nie upłynęło, jak pojawili się, wiodąc Aghi Morata z skrępowanemi rękoma i chustką w gębie; z tej przyczyny nie mógł słowa przemówić, zresztą zagrożono mu, że jedno słowo życie go kosztować może. Córka, ujrzawszy ojca, przysłoniła rękoma swoje oczy, aby nie patrzeć. Aghi Morato zaś zdumiał się bardzo i przeraził, nie wiedząc, że powierzyła się nam z własnej woli. Najpilniejszą rzeczą było wziąć za pas nogi, z wielkim tedy pośpiechem powróciliśmy do barki, koło której czekali na nas ci, co na straży pozostali. Turbowali się już oni, czy nam się jakieś nieszczęście nie przydarzyło.
Mogła być druga godzina po północy, gdyśmy się już wszyscy w łodzi znaleźli. Aghi Moratowi odjęto więzy z rąk i gębę od chustki uwolniono. Poturczeniec zagroził mu, że go zabije, jeśli tylko usta otworzy. Starzec, ujrzawszy swą córkę, jął wzdychać żałośnie, zwłaszcza gdy spostrzegł, że ją w ciasnym uścisku trzymam, a ona miast się bronić, uskarżać i gniew pokazywać po sobie, znosiła to w spokoju. Jednakowoż ani słowa nie rzekł, obawiając się, aby poturczeniec nie uskutecznił tych gróźb, co je ustawnie powtarzał. Zoraida widząc, że już wiosłami robić zaczynają i że jej ojciec pospołu z innymi Maurami spętany jest, rzekła renegatowi, aby mnie poprosił o rozwiązanie Maurów i przywrócenie wolności jej ojcu. Radniej woli do morza skoczyć, aniżeli widzieć, że z jej przyczyny ojciec, do którego największą jest miłością zdjęta, jako więzień jest uprowadzany. Poturczeniec powtórzył mi słowa Zoraidy, ja zaś rzekłem, że się chętnie do jej prośby przychylę. Na to przydał renegat, że uczynić nam tego żadną miarą nie lza, gdyż jeślibyśmy ich puścili wolno, zaraz całe miastoby na nogi podnieśli, pod broń wszystkich zwołali i rozpoczęli pogoń na letkich fregatach, aby nas tropić na morzu i ziemi tak pilnie, że i ujśćby nam nie było sposobu. Przybywszy jednak na pierwszą chrześcijańską ziemię, będzie im można spokojnie wolność przywrócić. Wszyscyśmy się na to zgodzili pospołu z Zoraidą, której wyłożyłem wszystkie racje i przyczyny, stojące na wstręcie szybkiego spełnienia jej życzeń. Poddała się tej konieczności.
Każdy z naszych zawołanych rudelników pilnie i radośnie wiosłami robić zaczął. Poleciwszy się z całego serca Bogu, wzięliśmy przed się drogę ku Majorce, która jest najbliższą chrześcijańską ziemią. Ponieważ jednak dął ostry wiatr północny, a morze burzliwe było, nie mogliśmy dalej w tę stronę płynąć, lecz trzymając się blisko wybrzeży, ku Oranowi zmierzać musieliśmy, nie bez wielkiej obawy, że nas odkryją w Sargelu, który się na tym wybrzeżu znajduje, nie dalej jak sześćdziesiąt mil od Algieru. Lękaliśmy się także, że w tych stronach napotkają nas statki, które pospolicie z ładunkiem różnych towarów z Tetuanu wracają. Wszyscy pospołu do tej myśli przyszliśmy, że gdy napotkamy jakiś statek handlowy (byleby to jeno nie był statek wojenny) będzie to dla nas raczej pożytek niż zguba, gdyż opanujemy go i bezpieczniej na niem podróży swojej dokończymy. Gdyśmy tak płynęli, Zoraida głowę w rękach skrywała, aby nie patrzeć na swojego ojca. Słyszałem, że często poruczała nas i siebie opiece Lela Marien.
Upyłnęliśmy blisko trzydzieści mil, nim dzień nastał; poznaliśmy, że się znajdujemy od ziemi na potrójny strzał z rusznicy. Ziemia była bezludna; nie było widać nikogo, ktoby nas odkryć mógł. Jednakoż wysiłkiem wioseł zepchnęliśmy barkę głębiej na morze, które już i spokojniejsze było. Gdyśmy się na dwie mile oddalili, został wydany rozkaz, aby wiosłować na zmianę, abyśmy tym sposobem posilić się mogli (łódź była w żywność obficie opatrzona) — jednakże ci, co wiosłowali, odparli, że teraz nie pora na spoczynek, trzeba dać jeść tym, co wiosłami nie robią, gdyż oni żadną miarą wioseł z rąk nie puszczą. Tymczasem zerwał się wiatr nawalny, który nas przymusił rozpuścić żagle i ster ku Oranowi nastawić, gdyż innego kierunku trzymać się było niepodobna. Wszystko to z wielkim pośpiechem zostało dokonane. Żeglowaliśmy teraz z wiatrem przeszło osiem mil na godzinę, obawiając się jeno tego, aby jakiejś korsarskiej nawy nie spotkać. Daliśmy jeść Maurom-Tagarynom, których poturczeniec pocieszył upewniając ich, że wcale więźniami nie są i że przy pierwszej sposobności wolność odzyskają. To samo powiedział ojcu Zoraidy, który odparł:
— Czegoś innego spodziewać się miałem prawo po waszej wielkoduszności i szlachetności, chrześcijanie! Nie jestem takim prostakiem, abym uwierzył, że mi wolność powrócić zamierzacie. Nie wystawialibyście się na takie hazardy dla odjęcia mi jej, gdybyście zamierzali tak prędko i tak wspaniale mi ją przywrócić. Wiecie przecie kim jestem i jaką cenę za nią zapłacić jestem w stanie. Ustanówcie tylko wysokość okupu, a ofiaruję wam wszystko, co chcecie za siebie i za tę nieszczęśliwą córkę moja, jeśli zaś już inaczej być nie może, tedy tylko za nią, która jest lepszą częścią duszy mojej.
Tutaj starzec tak rzewliwemi i gorzkiemi łzami się zalał, że nas do litości pobudził, zaś Zoraidę do tego przymusił, aby na niego spojrzała. Ujrzawszy go tak płaczącego, wzruszyła się bardzo, odeszła odemnie i przymknęła do ojca, uścisnęła go i twarz swoją do jego zbliżyła oblicza. Zaczęli płakać tak rzewnie, że i niektórym z nas łzy w oczach błysnęły. Ojciec ujrzawszy, że była tak odświętnie ustrojona i klejnotami przybrana, rzekł do niej w swoim języku:
— Co się to znaczy, moja córko, że wczora wieczorem, zanim się nam to okrutne nieszczęście, w jakiem się teraz znajdujemy przydarzyło, widziałem cię w sukniach zwyczajnych i codziennych, teraz zasię bez tego, abyś miała czas ubiór przemienić z racji jakiejś radosnej dla cię nowiny, którąby ci uczcić należało tym wspaniałym strojem, zważam cię, przybraną w najlepsze szaty, jakie ci dałem wówczas, gdy fortuna bardziej przychylna dla nas była. Odpowiedz mi, gdyż to mnie więcej turbuje i zdumiewa, niż samo nieszczęście, w którem się znalazłem.
Poturczenie przetłumaczył nam wszystko, co Maur do swojej córki mówił. Zoraida nie odpowiedziała ani słowa. Gdy Aghi Morato ujrzał w kącie łodzi skrzynię, w której zwykle klejnoty swoje zamykał i o której dobrze wiedział, że w Algierze pozostała, nie będąc nawet do ogrodu zniesiona, jeszcze bardziej się pomieszał i zapytał, jakim sposobem skrzynia ta do naszych rąk wpadła i co się w niej zawiera?
Poturczeniec, nie czekając aż Zoraida odpowie, rzekł:
— Nie trudźcie się, panie, by pytać o różne rzeczy córkę swoją, Zoraidę. Jednym krótkim responsem cię zadowolnię. Chcę abyś wiedział, że Zoraida jest chrześcijanką. Ona stała się ostrzem, co nasze rozcięło łańcuchy i sprawczynią naszej wolności. Znajduje się tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli. Szczęśliwa jest ze swego stanu i położenia, jak szczęśliwy, według naszego mniemania, jest ten, co z mroków na światło się wynurza, z śmierci do życia, z piekła do raju przechodzi.
— Zaliż to prawda, moja córko — spytał Maur — co ten człowiek mówi?
— Tak, to prawda — odparła Zoraida.
— Jesteś więc chrześcijanką, która ojca swego we wrażą moc oddała?
Na to Zoraida rzekła:
— Tak, jestem chrześcijanką, ale nie ja ciebie w ten stan wprawiłam, gdyż nigdy nie chciałam odstępować cię, ani ci przykrości przyczyniać, przeciwnie, starałam się zawsze samo dobro ci wyświadczać.
— Jakież to dobro, moja córko? — zapytał znów starzec.
— Zapytaj się o to — odparła Zoraida — Lela Marien, gdyż ona lepiej niż ja odpowiedzieć ci będzie mogła.
Zaledwie Maur słowa te usłyszał, z niezwykłym pośpiechem głową na dół do morza się rzucił. Niechybnieby utonął, gdyby długa i szeroka szata jaką nosił, nie utrzymała go przez chwilę na powierzchni wody. Zoraida krzyknęła, aby go wyciągnąć. Podbiegliśmy wszyscy do burty i schwyciwszy go za połę, wydobyliśmy z wody, napół utopionego i zmysłów pozbawionego. Przypadek ten tyle żałości Zoraidzie sprawił, że zaczęła płakać tak lamentliwie, jakby ojciec jej już nie był żywy. Położyliśmy go głową na dół, aby wszystka woda, której się opił, z niego wyciekła; po dwóch godzinach cucenia do zmysłów utraconych przyszedł. Tymczasem powiał wiatr odmienny tak, iż musieliśmy obrócić łódź ku brzegom, sterując jednakoż pilnie i tak wiosłami robiąc, aby się zbytnio do lądu nie przybliżać. Szczęśliwy los sprawił, że zawinęliśmy do małej zatoki, znajdującej się obok występu na morze, czyli przylądku, który zwany jest przez Maurów przylądkiem Cava Roumia, co w naszym języku na ten kształt się wykłada: „Zła chrześcijańska białogłowa“.[9] Maurowie wierzą, że Cava, z przyczyny której Hiszpanja zginęła, tam jest pochowana. Cava w ich języku znaczy „zła białogłowa“, a roumia — chrześcijanka. Mniemają także, że zły to znak i omen, gdy kogoś konieczność przymusi, aby w tem miejscu kotwicę zarzucił. Jakoż szukają tutaj schronienia tylko w nagłej potrzebie. Dla nas nie była to wszakże złej białogłowy siedziba, jeno bezpieczny port w czasie, gdy morze srogą nawałność wywierało. Zaraz wysadziliśmy na ląd straż i nie puszczając z rąk wioseł, zaczęliśmy się posilać temi zapasami, które poturczeniec z sobą zabrał. Prosiliśmy także w modlitwach Pana Boga i Marię Dziewicę, aby nas w swej pieczy mieli i zwolili doprowadzić do skutku tak szczęśliwie zaczęte zamysły.
Na prośbę Zoraidy został wydany rozkaz, aby jej ojca i innych spętanych Maurów na ląd wysadzić. Czułe jej serce nie mogło przenieść widoku ojca i ziomków swoich w niewoli. Przyrzekliśmy, że uczynimy to nim odlądujemy, gdyż nie mieliśmy już i obawiać się czego w miejscu tak pustem i odludnem. Modlitwy nasze nie były tak próżne, aby ich niebo wysłuchać nie miało. Wiatr się inaczej wykręcił i morska zmniejszyła się fala. Dozwoliło nam to w dalszą się drogę odprawić. Odwiązaliśmy Maurów i odwiedliśmy ich na ląd po jednemu, z czego niepomiernie zdumieni byli. Gdy przyszła kolej na ojca Zoraidy, który już całkiem do przytomności powrócił, rzekł:
— Z czego wnosicie, chrześcijanie, że ta wyrodna dziewczyna rada będzie, gdy mi wolność powrócicie? Mniemacie, że ma litość dla mnie? Nie, nie! — czyni to jeno dlatego, aby przytomność moja nie była jej przeszkodą w uskutecznieniu sprośnych zamysłów. Nie sądźcie, że do odmienienia wiary przynagla ją ten sąd, że wasza wiara wyższa jest i lepsza od naszej. Wie ona jeno, że w waszym kraju bezeceństwo nierządne łatwiej jest niźli u nas praktykować.
I obracając się do Zoraidy (ja i inny chrześcijanin mocno trzymaliśmy go za ramiona, aby przeszkodzić mu w popełnieniu jakiegoś szaleńczego czynu) rzekł:
— Bezecne i nierozumne dziewczę! Dokąd to dążysz, ślepa i szalona, zdając się władzy tych psów niewiernych i najsroższych naszych nieprzyjaciół? Przeklęta niech będzie godzina, w której cię matka poczęła, przeklęte niech będą te pieszczoty i starania, wśród których cię wychowałem!
Widząc, że Maur prędko złorzeczyć nie przestanie, pospieszyłem, aby go na ląd wysadzić. Stanąwszy na ziemi, odnowa jął przeklinać i lamentować podniesionym głosem, prosząc Mahometa, aby to u Allaha wyjednał, by nas pogrążył, zagubił i na proch starł. Gdyśmy już żagle rozpięli i łódź od brzegu się oddaliła, nie mogliśmy słyszeć jego słów, widzieliśmy tylko, co czynił: włosy sobie z głowy i brody wyrywał i po ziemi się tarzał. Nagle podniósł głos tak, że usłyszeliśmy jego wołanie:
— Wracaj córko moja najdroższa, wracaj na ziemię, przebaczam ci wszystko. Oddaj pieniądze i skarby tym ludziom, gdyż one i tak już do nich należą, sama zaś wróć pocieszyć biednego ojca, który, jeśli go opuścisz, na tej pustyni życie odda.
Zoraida, usłyszawszy to wszystko i łzami się zalawszy, odpowiedziała mu jeno w te słowa:
— Niechaj Allah to sprawi, ojcze mój, aby Lela Marien, która mnie chrześcijanką uczyniła, pocieszyła cię w strapieniu swojem. Allah wie dobrze, że inaczej uczynić nie mogłam i że ci chrześcijanie woli mojej nie przymusili, gdyż jeślibym nawet nie chciała z nimi w drogę wyruszyć, jeno w domu pozostać, nie możliweby to było; dusza i serce nagliły mnie, bym to dzieło do skutku przywiodła. Zda mi się ono równie dobre, jak tobie, ojcze kochany, złe i bezecne. Mówiła to wówczas, gdy rodzic jej nie słuchał, gdyż jużeśmy go z oczu stracili. Pocieszywszy Zoraidę, całą baczność na podróż naszą obróciliśmy. Pomyślny wiatr tak ją ułatwiał, że już za pewne to mieliśmy, iż nazajutrz rano do brzegów hiszpańskich dobijemy. Ale jakoże fortuna nigdy nie daje samego dobra bez przydatku zła, które szczęście zakłóca i mąci, tedy też smutny traf albo i przekleństwo tego Maura, na głowę córki rzucone, (przekleństw takich zawsze się trza obawiać, choćby od najgorszych ojców pochodziły) sprawiły, że gdyśmy się o drugiej czy trzeciej nad ranem na głębokiem morzu znajdowali, płynąc pod pełnemi żaglami i z wiosłami ku górze wzniesionemi, jakoże wiatr pomyślny oszczędzał nam pracy ich używania, ujrzeliśmy nagle w świetle księżyca, który jasno świecił, bardzo blisko nas wielki statek z opuszczonemi żaglami i ze sterem, zwróconym ku wiatrowi. Zbliżył się do nas tak, że musieliśmy żagle opuścić, aby się z nim nie zderzyć; statek również ster swój zastanowił, aby dać nam wolne przejście. Z pokładu zaczęto pytać kim jesteśmy, skąd i dokąd jedziemy? Ponieważ zwracali się do nas po francusku, renegat rzekł:
— Niechaj nikt nie waży się odpowiadać, gdyż ani chybi są to korsarze francuscy, którzy nikogo nie szczędzą.
— Będąc przestrzeżeni nie odpowiedzieliśmy ni słowa i popłynęliśmy dalej tak, iż barka znalazła się już pod wiatrem. Nagle wystrzelili do nas dwa razy z armat (jak się zdaje były to kule[10] łańcuchami powiązane); jeden z pocisków złamał nam maszt napół i wraz z całym żaglem do morza zniósł, druga kula, zaraz wypuszczona, nie czyniąc nikomu szkody, trafiła w bok naszego statku i na wylot go przebiła. Widząc, że się na dno grążymy, zaczęliśmy wielkim głosem o ratunek wołać i prosić tych ze statku, aby nas na pokład wzięli, nim łódź nasza zatonie. Wówczas statek zwinął żagle i spuścił na morze szalupę, do której weszło około dwunastu Francuzów, dobrze uzbrojonych, z muszkietami i zapalonemi lontami w rękach. Zbliżywszy się do nas ujrzeli, że jest nas nie wielu i że łódź nasza tonie; zabrali nas do szalupy mówiąc, że postąpili z nami tak grubjańsko tylko dlatego, żeśmy na ich zapytania odpowiedzi nie dali. Poturczeniec schwycił skrzynię z klejnotami Zoraidy i zatopił ją w morzu tak, iż nikt nie dostrzegł tego, co czyni. Wkrótce znaleźliśmy się wszyscy na statku Francuzów, którzy, dowiedziawszy się od nas wszystkiego czego żądali, odarli nas i obłupili do szczętu. Zoraidzie odebrali także obręcze, które na kostkach nóg nosiła. Nie tyle turbowałem się z przyczyny tej krzywdy jej uczynionej, ile obawiałem się, aby obłupiwszy ją z klejnotów i kosztowności, do gorszych gwałtowności się nie udali i nie odjęli jej skarbu, który najbardziej szacowała. Szczęściem ci grubijanie tylko o pieniądze dbają, któremi ich chciwość nigdy nasycona nie jest. W tej okoliczności chciwość korsarzy do tego doszła, że niechybnie odebraliby nam i szaty niewolników, gdyby jakiś profit z tego odnieść mogli. Naradzali się między sobą, czy nas zawiniętych w żagle nie wrzucić do morza. Mieli zamysł kupczyć w niektórych portach hiszpańskich jako rzekomi Bretończycy. Gdyby nas żywych ze sobą zabrali, łupiestwo ich jawneby się stało i karę słuszną za swój postępek mogliby odebrać. Aliści kapitan, któremu w udziale przypadł łup, odjęty drogiej mojej Zoraidzie, rzekł, iż będąc ukontentowany zdobyczą, nie chce w żadnym porcie Hiszpanji lądować, jeno naprzód płynąć i przebyć nocą cieśninę Gibraltarską, aby dostać się do La Rochelle, skąd był w drogę wyruszył. Umyślili przeto dać nam szalupę ze swego statku i wszystko, co nam do krótkiej podróży przydatne być może. Uczynili też tak następnego dnia, gdy już brzegi Hiszpanji na horyzoncie widne były. Widok ten taką nas pociechą napełnił, iżeśmy zapomnieli o wszystkich naszych strapieniach i nieszczęściach, tak, jakbyśmy ich nigdy nie doznali owóż jak wielka jest radość z odzyskania wolności utraconej.
Było blisko południa, gdy nas na łódź wysadzili, którą uprzednio opatrzyli w dwie baryły słodkiej wody i trochę sucharów. Kapitan, zdjęty niejaką litością dla pięknej Zoraidy, dał jej przy odjeździe czterdzieści dukatów złotych — nie dozwolił także, aby korsarze odjęli jej suknie, które dotychczas miała na sobie. Wsiedliśmy tedy na łódź, podziękowawszy kapitanowi za dobro, które nam wyświadczył i pokazawszy więcej wdzięczności, niż żalu i urazy. Gdy korsarze głęboko na morze się zapuścili, w stronę cieśniny sterując, my, mając oczy utkwione w naszą gwiazdę polarną, którą była ziemia, ukazująca się zdali, jęliśmy robić wiosłami z taką furją, że przed zachodem słońca tak blisko brzegu byliśmy, że, według swego rozumienia, mogliśmy przed zapadnięciem nocy wylądować. Ale jakoże noc była bez miesiąca i pochmurna, a my kraju niewiadomi, tedy nie mogliśmy się odważyć na ląd wysiąść przeciwko życzeniu większej części naszej załogi, która mniemała, że lepiej będzie do brzegu przybić, choćby to miało nastąpić w miejscu skalistem i od ludzkich siedzib oddalonem, gdyż tym sposobem pozbędziemy się słusznego lęku, że możemy napotkać statki korsarskie z Tetuanu, które o zmierzchu znajdują się u brzegów Berberji, o świcie natomiast koło brzegów hiszpańskich krążą, gdzie, pochwyciwszy zdobycz jakąś, wracają na spoczynek do przystani swoich. Z tych dwóch przeciwnych zdań powzięliśmy takie, aby do brzegów zbliżać się powoli i wylądować gdzie się da, gdy tylko morze się uciszy. Tak też uczyniliśmy i wkrótce po północy zbliżyliśmy się do stóp niezwykle wysokiej góry, która jednak, nie przytykając tuż do morza, zostawiała małą płaszczyznę, do bezpiecznego lądowania dogodną. Skoczyliśmy na ławicę piasku, później przedostaliśmy się na ziemię i jęliśmy ją całować, płacząc z radości i dziękując Bogu kornie za niezrównaną łaskę i pomoc, w podróży nam wyświadczoną. Potem wyjęliśmy z łodzi naszą żywność, wyciągnęliśmy szalupę na ziemię, udaliśmy się pod górę, nie będąc jeszcze całkiem upewnieni czy ziemia, która nas nosi, jest chrześcijańską ziemią.
Dzień wstał później, niżeśmy się tego chcieli spodziewać. Weszliśmy na sam szczyt góry, aby się przekonać, czy stamtąd nie odkryjemy jakiejś wioski, albo choćby kilku pastuszych lepianek, ale jak daleko wzrok sięgał, nie widać było ludzkich siedzib, ani nawet drogi czy ścieżki. Mimo to postanowiliśmy głębiej w kraj się zapuścić, gdyż według naszego rozumienia i być to nie mogło, byśmy nie mieli spotkać kogoś, coby nas objaśnił, gdzie się znajdujemy. Najbardziej mnie martwił widok Zoraidy, idącej pieszo po tej skalistej pustyni. Chocia nieraz ją na ramiona brałem, więcej ją moje zmęczenie trapiło, niż ją ten wczas krzepił. Nie chcąc tedy, abym tak się obciążał, szła koło mnie cierpliwie i z radością, ja zaś ją za rękę wiodłem. Gdyśmy uszli ze ćwierć mili, dobiegł do uszu naszych dźwięk dzwoneczka. Było to dowodnym znakiem, że w pobliżu pasą się trzody. Rozglądając się pilnie, czy jakiej nie dojrzymy, ujrzeliśmy pod pniem drzewa korkowego młodego pastuszka, który wczasu beztroskiego zażywając, kij sobie strugał.
Krzyknęliśmy na niego, a on, podniósłszy głowę, zerwał się zaraz na nogi. Jakeśmy się potem dowiedzieli, z początku dojrzał poturczeńca i Zoraidę w maurytańskich szatach; mniemając snać, że wszyscy Maurowie z Berberji na niego napadają, rzucił się w głąb lasu i krzyknął ze wszystkich sił:
— Na Maurów, Na Maurów! Do broni, do broni! Maurowie są w głębi kraju!
Bardzośmy się z przyczyny tych krzyków pomieszali i nie wiedzieliśmy, co czynić mamy. Zważywszy jednak, że pastuch całą okolicę poburzy, tak iż jazda nadbrzeżna[11] śledzić nas pocznie, umyśliliśmy, aby poturczeniec zdjął szaty tureckie i włożył kaftan niewolnika, który jeden z naszych mu zaraz podał, aczkolwiek sam tylko w koszuli pozostał. Poleciwszy się Bogu, poszliśmy ścieżką, którą pasterz uciekł. Oczekiwaliśmy, że lada chwila jazda nadbrzeżna na nas uderzy. Nie omyliliśmy się w tem, gdyż po upływie dwóch godzin, gdyśmy tylko wynurzyli się z krzewów i chróstów na pole, ujrzeliśmy z pięćdziesięciu jeźdźców, którzy kłusem ku nam zdążali. Ujrzawszy ich stanęliśmy, aby na nich zaczekać. Gdy się zbliżyli i miast Maurów, których szukali, znaleźli biednych i obdartych chrześcijan, srodze się zdziwili; jeden z nich zapytał, czy to nie my przypadkiem byliśmy przyczyną, że pastuch jął wzywać do broni? Tak, odparłem, i już zamierzałem odpowiedzieć mu skąd wracamy i kim jesteśmy, gdy jeden z chrześcijan z naszego pocztu, poznawszy rycerza, który mi to pytanie zadał, przerwał mi mowę, wołając: „Bogu Najwyższemu chwała za to, iż zawiódł nas w to miejsce szczęśliwe. Jeśli się nie mylę ziemia, po której teraz stąpamy, należy do Velez Malaga.[12] jeśli zaś lata, które w niewoli spędziłem, pamięci mi nie odjęły, to Wy, panie, zapytujący teraz kim jesteśmy, zwiecie się Piotrem de Bustamante, a jesteście moim stryjem“.
Zaledwie niewolnik te słowa wymówił, gdy rycerz, skoczywszy z konia, zaczął ściskać młodzieńca, mówiąc:
— Poznaję cię, synowcze drogi. Opłakiwałem już pospołu z siostrą moją, czyli twoją matką, śmierć twoją. Aliści Bogu podobało się przy życiu cię zachować, abym miał teraz radość oglądania cię na oczy moje. Wiedzieliśmy, że przebywasz w Algierze; teraz zaś z twoich, jak również z towarzyszów twoich sukien wnoszę, że w cudowny jakiś sposób musieliście wolność odzyskać.
— Tak jest w samej rzeczy — odpowiedział młodzieniec. — Będziemy mieli dosyć czasu, aby wam opowiedzieć o swoich losach.
Gdy rycerze usłyszeli, że jesteśmy chrześcijanami, którzy z niewoli wracają, zeskoczyli z rumaków i ofiarowali je nam, abyśmy na siodłach siedząc, udać się mogli do miasta Velez-Malaga, znajdującego się o półtorej mili stamtąd. Niektórzy dowiedziawszy się, gdzie się nasza łódź znajduje, wrócili, aby ją zabrać do portu w mieście. Inni wzięli nas na siodła. Zoraida siadła na konia Piotra Bustamante. Wszyscy mieszkańcy miasta wybiegli nam na spotkanie, gdyż byli uprzedzeni o naszem przybyciu przez kogoś, który się naprzód wysforował. Nie zdziwili się widokiem uwolnionych niewolników i uwięzionych Maurów, gdyż lud, wybrzeża te zamieszkujący, przywykł już do podobnych widoków. Zdumiała ich tylko Zoraidy uroda, która w tym czasie na swój najwyższy stopień się wzniosła, gdy znużenie podróżne zmieniło się na radość, płynącą z oglądania ziemi chrześcijańskiej, na której bezpieczna całkiem się już czuła. Ta pociecha dodała jej rumieńca tak pięknego, że gdyby mnie afekt nie zaślepiał, ośmieliłbym się powiedzieć, że nigdy, odkąd żyję, równie pięknej istoty na świecie nie widziałem. Udaliśmy się odrazu do kościoła, aby podziękować Bogu za łaskę nam okazaną. Zoraida, wszedłszy do kościoła, rzekła, że na obrazach widnieją oblicza podobne do oblicza Lela Marien. Rzekłem, że to były jej wyobrażenia. Poturczeniec wytłumaczył jej jak mógł, co one oznaczają, przydając, że je uwielbiać i czcić trzeba, jakby każde z nich było ową Lela Marien, która do niej przemawiała. Zoraida, mając z przyrodzenia rozum bystry, pojęła odrazu, cośmy jej o obrazach świętych powiedzieli. Później wyznaczono nam gospody i do różnych domów zaprowadzono; Zoraidę, mnie i poturczeńca chrześcijanin, który z nami przybył, odwiódł do domu swoich rodziców, którzy byli ludźmi znacznymi i opływającymi w dobra fortuny. Przyjęli nas z taką serdecznością, jakby własnego syna witali.
Zabawiliśmy w Velez sześć dni, zaś po upływie tego czasu poturczeniec, zasięgnąwszy języka co mu uczynić należy,[13] udał się do Grenady, aby przez pośrednictwo Inkwizycji powrócić na święte łono Kościoła. Inni uwolnieni chrześcijanie obrócili się tam, gdzie im się najlepiej zdało. Zoraida i ja pozostaliśmy we dwoje, mając te małą sumę pieniędzy, której nam udzielił ów Francuz. Za pieniądze te kupiłem muła i siodło, na którem teraz Zoraida jeździ. (Do tych pór jestem jej ojcem raczej i giermkiem, niż mężem). Wyruszyliśmy w drogę aby dowiedzieć się, czy mój ojciec żyje i czy któremuś z moich braci nie poszczęściło się lepiej niźli mnie, aczkolwiek mniemam, że niebo, zsyłając mi na towarzyszkę Zoraidę, nie mogło mnie większą pomyślnością obdarzyć. Cierpliwość, z jaką Zoraida znosiła trudy i niewygody, które ubóstwo za sobą pociąga i radość, jaką odczuwa z tego, że jest chrześcijanką są tak wielkie, że się jej cnotom zdumiewam i gotów jej jestem przez całe życie służyć. Jednak szczęście niepomierne, płynące z tego, że należę do niej a ona do mnie, pomniejsza i truje myśl i niepewność, czy w kraju moim znajdę jakiś zakąt spokojny dla wyżywienia jej i siebie. Jeżeli czas i śmierć sprawiły wielkie odmiany w majętności i życiu ojca mojego oraz braci moich, zaledwie będę mógł tu znaleść jedną oddaną mi duszę.
Już nic wam przydać do tej historii nie mogę. Waszym bystrym umysłom zostawiam sąd, zali jest ciekawa i niezwyczajna. Co się mnie tyczy, to powiedzieć mogę, że chciałem tę historię opowiedzieć bardziej pokrótce. Lęk, aby wam nudności nie przyczyniać, kazał mi niejedną przemilczyć okoliczność.[14]




  1. Starożytna Julia Cesarea, dzisiaj Serseli. W 1610 roku schronili się tutaj Maurowie, wygnani z Hiszpanji. Olbrzymie lasy, rosnące w tych stronach, dostarczały drzewa na budowę okrętów. W 1738 roku trzęsienie ziemi zniszczyło wspaniały port.
  2. Nazwę tę dawali Arabowie renegatom-chrześcijanom. Nazwa pochodzi od słowa „gheldje“: „barbarus religionem Muhamedis non profitens“.
  3. W „Los banios de Argel“ Don Ferdynand dziwi się tej poufałości, z jaką Maurowie odnoszą się do chrześcijan-niewolników. żona dowódcy Algieru, Cauroli, odpowiada mu, że płynie to z dumy rasowej, która ich czyni pewnymi siebie:
    „No hay mora que aca se abaje — a hacer a algun moro ultraje — con el que no es de su ley — aunque supiese que un rey — se encubria en ese traje. — Por eso nos dan licencia — de hablar con nuestros cautivos. (Jornada H).
  4. Jest to t. zw. język lewantyjski: mieszanina prowansalskiego, włoskiego, hiszpańskiego, greckiego i arabskiego. Język ten, którym do dziś dnia mówią na brzegu azjatyckim Morza śródziemnego, uformował się prawdopodobnie w czasie wypraw krzyżowych.
  5. Tekst mówi: „Arnauta Mami“; Arnautami zwali się górale albańscy. Mami dowodził galerą korsarską, która, na wodach Marsylji, wzięła do niewoli galerę hiszpańską „El Sol“. Na pokładzie tej galery znajdował się przyszły autor „Don Kichota“ i Rodryg Cervantes, jego brat. Z niewoli powrócili dopiero w 1575 roku. Albańczyka Mami, słynącego z dzikiego okrucieństwa, wspomina Cervantes także w „La Espanola inglesa“.
  6. „Dobla“ — złota moneta kastylijska, o różnej w różnych czasach wartości. Przeciętną wartość można ustanowić na dziesięć dzisiejszych pesetów.
  7. Złota moneta algierska. Nazwa jej pochodzi od słowa „Sułtan“, albo „Soldan“ („król“).
  8. Od słowa arabskiego „bahar“ — (nawa). Baharami nazywano Maurów, którzy za zapłatą wiosłowali na galerach.
  9. Nazwa „Caba rumia“ poszła z deformacji słowa arabskiego „gubr-romia“. Arabowie hiszpańscy zwali „rumia“ chrześcijankę, która przyjęła mahometanizm. Legenda ludowa uczyniła z „caba“ imię własne renegatki chrześcijańskiej, czyli „złej kobiety“, identyfikując ją z Florindą, córką Don Juljana, uwiedzioną przez Don Rodryga, ostatniego króla gockiego. Na legendzie tej oparł się Lope de Vega w „El ultimo Godo“ i Jose Zorilla w dramacie „El punial de Godo“. W kapitulum XXXII drugiej części „Don Kichota“, Cervantes wspomina tę fatalną „cava“, która była przyczyną klęski Hiszpanji.
    „Oh dolor sobre manera — oh cosa nunca cuidada! — que por solo una doncella, — la qual Cava se llamaba — causen estos dos traidores — que Espana sea demenada — y perdido al rey senor — sin nunca del saber nada“.
  10. Kula łańcuchowa — czyli pocisk, składający się z dwóch półkul, powiązanych łańcuchem.
  11. Była to straż pograniczna, broniąca brzegów Hiszpanii przed Maurami i piratami.
  12. Miasteczko nadbrzeżne, położone o dwadzieścia dwa kilometry od Malagi, w kierunku wschodnim.
  13. Rodriguez Marin w dokumentach Inkwizycji toledańskiej, przechowywanych w Archiwum Historyczno-Narodowym odkrył, że każdy renegat, który postawił nogę na gruncie hiszpańskim, musiał stanąć zaraz przed Trybunałem świętego Oficjum, jeżeli nie chciał być posądzony o herezję. Renegaci wykazywali świadectwami i dokumentami, że oddawna pragnieniem ich było powrócić na łono Kościoła katolickiego, a później odbywali naznaczoną im pokutę.
  14. W sztuce Lope de Vega „Los Cautivos de Argel“ zawarty jest epizod, podobny do tej noweli Cervantesa. W literaturze hiszpańskiej tych czasów częste są opowieści o życiu chrześcijańskich niewolników w Algierze i w Tetuanie. Elementem maurytańskim interesowali się bardzo noweliści po Cervantesie. Dysząc rasową nienawiścią do narodu korsarzy, którzy przez wieki pustoszyli Hiszpanję, jednocześnie poddawali się urokowi tego awanturniczego i fantastycznego świata. Nowela Cervantesa „El amante liberał“ ma akcję bardziej powikłaną i obfituje w ciekawsze przygody, niż „Opowieść Niewolnika“, włączona do „Don Kichota“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.