Prokurator Alicja Horn/Rozdział 31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Prokurator Alicja Horn
Tom drugi
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 31

Punktualnie o godzinie czwartej dozorca dolnego korytarza w więzieniu na Pawiaku zastukał do celi skazańca. Otworzył drzwi, wszedł i stanął jak wryty: znajdujący się w celi mężczyzna spał głębokim snem i na odgłosy z zewnątrz nie zwrócił żadnej[1] uwagi, jakby nie wiedział, że od dziś na sen będzie miał dwadzieścia cztery godziny na dobę, aż do końca świata.
W podwórzu czekał już okratowany samochód. Wewnątrz, oprócz skazańca zajęli miejsca trzej rośli dozorcy, na koźle przy szoferze usiadł komisarz policji. Nadto auto było eskortowane przez policjanta na motocyklu.
— Może pan telefonować do cytadeli, że wyjeżdżamy — krzyknął komisarz wyglądającemu przez okno kancelarji naczelnikowi więzienia i dał znak szoferowi.
Motor zachrapał, otworzono bramę i auto ruszyło. Zaraz na ulicy wyprzedził je motocykl. Po drobnym deszczu, który siąpił przez całą noc, jezdnie wąskich, starych ulic pokryte były lśniącą wilgocią.
Miasto spało jeszcze i tylko zrzadka tu i ówdzie widać było przechodnia, lub stojącą na rogu dorożkę.
— Daj pan gazu — powiedział komisarz — mamy wolną drogę, co będziemy się wlekli, jak z pogrzebem.
— A bo to nie pogrzeb — mruknął szofer, lecz dodał gazu, i auto z rozpędem wjechało za motocyklem w długą, wazką uliczkę.
Lecz tu właśnie, jak na złość, samym środkiem wlókł się wielki wóz, naładowany drzewem.
Policjant, jadący na przedzie, stanął i kazał niemrawemu woźnicy zjechać na chodnik, lecz ten stale nieumiejętnie manewrował swoją szkapą, że na czas nie zdążył i auto trzeba było zatrzymać.
— Zjeżdżaj do cholery! — wrzasnął komisarz.
— Już zjeżdżam, już — flegmatycznie zapewniał brodaty chłop w nasuniętej na oczy czapce, lecz napróżno pociągał lejce. Chabeta kręciła się to wprawo to wlewo i w rezultacie fura z drzewem do reszty zabarykadowała jezdnię.
— Ach, ty niezdaro. — zaklął policjant i oparłszy motocykl o latarnię, chwycił konia za cugle.
Nagle gdzieś w pobliżu rozległ się cichy gwizdek.
Prawie jednocześnie w pudle samochodu zahuczało od silnych wstrząsów, lecz zanim komisarz zorjentował się, że wewnątrz wre walka, ospały woźnica uniósł wielką kłodę drzewa i cisnął nią w motocykl z taką siłą, że ten został prawie zmiażdżony i runął z brzękiem na ziemię.
— Napad! — krzyknął komisarz i sięgnął do pochwy rewolweru. Zorjentował się jednak za późno. W tej właśnie chwili w powietrzu śmignął jakiś czarny przedmiot i wpadł pod motor samochodu. Ogłuszający huk wstrząsnął powietrzem. Wybuch granatu wyrwał przednie koła i zdarł maskę samochodu. Niemal jednocześni zaterkotały rewolwery.
Komisarz, ranny w kolano, i policjant, który zdążył ukryć się za ciałem zabitego konia, nie przestawali strzelać do kilkunastu drabów, którzy wyrośli jakby z pod ziemi.
Ci zasypywali ich kulami, nie szczędząc ładunków.
W tymże czasie dwa silne chłopy wywalały żelaznemi łomami drzwi auta. Za ich plecami z gotowym do strzału wielkiem Parabellum stał Borys Załkind. O, jeżeli tamci dozorcy wewnątrz ośmielili się zabić kapitana Winklera, żaden z nich nie ujdzie z życiem!...
Jeszcze jeden cios łomu i opancerzone drzwi wyleciały z zawiasów.
W ciemnem wnętrzu zamajaczyły trzy leżące na podłodze postacie i z auta lekko wyskoczył Drucki.
— Biegiem! — krzyknął Załkind i ruszył naprzód.
Gdy mijali wywróconą furę drzewa, Drucki ujrzał wielkiego kędzierzawego draba, który na ich widok wpakował sobie w usta dwa palce i gwizdnął przeciągle. Momentalnie strzelanina umilkła, natomiast rozległ się przyspieszony tupot nóg.
Sprawna banda poszła w rozsypkę.
Biegnąc z Załkindem Drucki dopadł drzwi koszlawego sklepiku szewskiego. Oczekiwano tu ich widocznie, gdyż drzwi same uchyliły się. Jednak nie było czasu na odpoczynek, chociaż Załkind dyszał ciężko swoim świszczącym oddechem, zaczęli wspinać się po stromych drewnianych schodach, później po drabinie i przez strych wydostali się na dach sąsiedniego domu. Znowu karkołomne schody, małe, brudne podwórze, brama i stojąca przed nią taksówka.
Byli na innej ulicy, a nawet w innym kwartale, pomimo to jednak, kiedy auto pędziło już pełnym gazem, Załkind długo jeszcze wyglądał przez tylne okienko i zmuszał Druckiego, by ten ani na moment nie wychylał się. Wreszcie uspokoił się, poczęstował go papierosem i klepnął po kolanie:
— Jakże tam interesy, John?
— Nie są najgorsze, Jack! — odpowiedział Drucki.
— Myślę, że tu jeszcze bardzo zieloni, John, w sam raz na szpinak. Nieprawdaż?
— Well, ale szpinak jest dobry z jajkami.
Obaj wybuchnęli śmiechem.
— Paszport, ubranie, forsa i wóz gotowe — powiedział Załkind — tylko musi kapitan do Gdańska wytrząść się ciężarowym i przetransportować tonnę towaru.
— Wiedziałem, Jack, — po chwili milczenia odezwał się Drucki — że nie tak łatwo dasz mnie powiesić. Uściskaj tam Lubę odemnie.
W godzinę później z przed renomowanego lokalu pani Fieni przy ulicy Tarczyńskiej ruszał wielki zakurzony samochód ciężarowy, przy kierownicy którego siedział mocno wybrudzony i drogo wąsaty szofer.
Na zakręcie odwrócił się i przyjacielsko pokiwał ręką w stronę balkonu, na którym stał znany kupiec i przemysłowiec warszawski, pan Borys Załkind.
Na ulicy krzyczano:
— Dodatek nadzwyczajny! Dodaaaa... Zbrojne porwa... skazańcaaaa...




  1. Brak części tekstu. Treść (oznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania Zakładu Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych. Warszawa 1996.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.