Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Dla twojej żony, gdy się ożenisz.

Powróćmy do Gilliatta.
Opowiadano w okolicy, iż ku końcowi rewolucji przybyła do Guernesey i zamieszkała tam pewna kobieta z dzieckiem. Była to jeżeli nie Angielka, to Francuzka. Miała jakieś nazwisko, z którego miejscowe wymawianie i wiejska pisownia utworzyły Gilliattę. Mieszkała sama z dziecięciem, które według jednych było jej synowcem, według drugich synem, według trzecich wnukiem, a znowu według innych niczem. Miała cokolwiek pieniędzy, byle wyżyć ubogo. Nabyła kawał łąki koło Sergentee i kilka zagonów pola w Roque Crespel, koło Rocquaine. Dom, zwany Pustkowiem, był podówczas „nawiedzony” i od trzydziestu przeszło lat niezamieszkały — więc walił się. W ogrodzie, zalewanym przez morze nic się nie rodziło. Oprócz świateł i niepokojów nocnych, dom miał w sobie to szczególnie przerażające, iż gdy wieczorem pozostawiono tu na kominku kłębek wełny, druty i pełny talerz polewki, znajdowano na drugi dzień polewkę zjedzoną, talerz próżny i parę wyrobionych z wełny rękawiczek. Pustkowie to chciano sprzedać wraz ze zna dującym się tam złym duchem, za kilka funtów sterlingów. Wspomniana wyżej kobieta nabyła je, wyraźnie pokuszona przez djabła, albo przez niską cenę.
A nie tylko dom kupiła, ale i zamieszkała w nim wraz z dziecięciem; i jakoś od owego czasu dom się uspokoił. Ma już, czego pragnął, mówiono w okolicy. Strachy ustały. Nie słyszano krzyków o świcie. Nie było innego światła, oprócz łojowej świeczki, zapalanej wieczorami przez kobiecinę. Łojówka czarownicy warta djabelskiej głowni. Na tem objaśnieniu poprzestał ogół.
Kobieta ta ciągnęła pewne zyski z kilku posiadanych przez nią zagonów ziemi. Miała dobrą krowę, i piękne żółte masło. Zbierała warzywo i ziemniaki zwane Golden-Drops i sprzedawała jak inni „pasternak na beczki, cebule na setki, a bób na miarki“. Nie chodziła sama na rynek, lecz sprzedawała swe zbiory za pośrednictwem Gilberta Falliot z Saint-Sampson. Z rachunków Falliota okazuje się, iż raz sprzedał w jej zastępstwie aż dwanaście półćwiartków ziemniaków, zwanych „trzy miesiące wcześniej.” Dom jako tako ponaprawiano, byle żyć w nim można było. Nie wpadał już deszcz do mieszkania, chyba podczas wielkiej ulewy! Mieszkanie to składało się z dołu i strychu. Dół dzielił się na trzy pokoje, dwa sypialne i jeden jadalny. Na strych wchodziło się po drabinie. Kobieta gotowała jeść i uczyła dziecko czytać. Do kościoła nie chodziła; co przy należytem rozważeniu innych względów kazało ją uznać za Francuzkę. Nie uczęszczać na żadne nabożeństwo to rzecz niemałej wagi!
Jednem słowem byli to ludzie, których nic nie zalecało.
Bardzo jest podobnem do prawdy, że kobieta była Francuzką. Wulkany miotają kamieniami, a rewolucje ludźmi. W ten sposób rodziny rozpraszają się na znaczne odległości, dotychczasowe kółka rozpryskują się; ludzie spadają jak z obłoków: jedni w Niemczech, drudzy w Anglji, inni w Ameryce., zdumiewając krajowców. Skąd przybywają ci nieznajomi? Wyzionął ich wulkan, tam... daleko... dymiący. Tym aerolitom, tym jednostkom wygnanym i zaginionym, tym wyrzutkom losu nadaje się nazwy emigrantów, zbiegów, awanturników. Znosi się ich, gdy pozostają; gdy odchodzą sobie, tem lepiej. Czasami bywają to istoty zupełnie nieszkodliwe, obce — zwłaszcza kobiety wypadkom, które je zawiodły na wygnanie, jak pociski, które ani się gniewają, ani nienawidzą i tylko się dziwią temu, co się z niemi dzieje. Zakorzeniają się w nowej siedzibie jak mogą. Nikomu nie zawinili i nie rozumieją co się z niemi stało. Widziałem raz pęk trawy wyrzucony w powietrze wybuchem miny. Francuska rewolucja więcej niż każda inna nawyrzucała tego rodzaju aerolitów w dalekie strony.
Być może, iż kobieta, którą w Guernesey nazywano Gilliattą, była jednym z takich pęków trawy.
Kobieta zestarzała się, dziecię wyrosło. Mieszkali sami, od wszystkich byli unikani, ale wystarczali sobie. Wilczek i wilczyca pieścili się nawzajem. Było to także jedno z orzeczeń, które do nich zastosowała okoliczna życzliwość. Dziecię stało się młodzieńcem, młodzieniec mężczyzną, a wtedy, ponieważ stara kora życia zawsze odpada, matka zmarła. Pozostawiła mu ona łąkę koło Sergentée, pólko przy Roque Crespel, dom w którym mieszkali oboje; a przytem, jak mówi spis urzędowy, w pięcie pończochy, sto gwinei złotem. Dom był należycie zaopatrzony w sprzęty: znajdowały się w nim dwa dębowe kufry, dwa łóżka, sześć krzesełek i stół, tudzież odpowiednia ilość rozmaitych naczyń. Na półce było kilka książek, a w jednym kącie waliza wcale nie tajemnicza, gdyż otwierano ją podczas urzędowego spisu. W walizie tej, obitej płową skórą z arabeskami, miedzianemi gwoździami i cynowemi gwiazdami, mieściła się całkowita nowa kobieca wyprawa, bielizna z pięknego normandzkiego płótna, tudzież jedwabne materje na suknie w sztukach, a na tem wszystkiem papier z napisem położonym ręką nieboszczki: Dla twojej żony, gdy ją będziesz miał.
Ciężką była ta śmierć dla pozostałego przy życiu mężczyzny. Dotąd był dzikim, teraz stał się ponurym; otaczająca go pustynia uzupełniła się. Dawniej była te samotność, dziś próżnia; we dwoje życie jest możebne; samemu zdaje się, że niepodobna je dźwigać, wlec je dalej — niema się ochoty. To pierwszy przejaw rozpaczy. Później przekonywamy się, ze obowiązek jest to szereg przyjętych ciężarów. Spoglądamy na śmierć, spoglądamy na życie i przystajemy. Ale to ustępstwo krew nam wysącza.
Gilliatt był młody, więc się rana jego zabliźniła. W takim wieku serce odrasta. Smutek niknący zwolna zespolił się dokoła niego z przyrodą, stał się rodzajem uroku, pociągnął go ku rzeczom, oddalił od ludzi i coraz więcej jednoczył tę duszę z samotnością.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.