Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga czwarta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Pierwszy brzask jutrzenki, czy pożaru.

Gilliatt nigdy nie rozmawiał z Deruchettą. Znał ją tylko z tego, iż ją widywał zdaleka, jak się zna gwiazdę polarną.
W owym czasie, kiedy Deruchetta spotkała Gilliatta na drodze z Saint-Pierre-Port do Valle i zrobiła mu niespodziankę, napisawszy jego imię na śniegu, miała lat szesnaście. A właśnie na dzień przedtem Lethierry powiedział jej: zaprzestań dzieciństw, jesteś już dorosłą panną.
Ten wyraz Gilliatt, napisany przez to dziecię wpadł w przepaść niezgłębioną.
Czem były dla Gilliatta kobiety? on sam nie umiałby na to odpowiedzieć. Nabawiał strachu każdą, którą spotkał i sam się jej bał także. Przemawiał do kobiety tylko w ostatniej potrzebie. Nigdy nie był „galantem“ żadnej wieśniaczki. Idąc drogą, gdy ujrzał zbliżającą się ku niemu kobietę, przesadzał ogrodowe płoty, albo zmykał w krzaki. Nawet kobiet starych unikał. Raz w życiu widział przejezdną paryżankę. Na wyspie Guernesey było to zjawisko nadzwyczajne w owym czasie. I słyszał, jak owa paryżanka opowiadała swe zgryzoty. „Jakżem zdręczona! deszcz skropił mi kapelusz, a to kolor morelowy, który puszcza od wody”. Znalazłszy później między kartkami jakiejś książki staroświecką rycinę przedstawiającą „damę Chaussée d’Antin” w świetnym stroju, przykleił ją sobie na ścianie, na pamiątkę tego zjawiska. Musiał być jeszcze zupełnie niewinny.
Owego ranka Bożego Narodzenia, gdy spotkał Deruchettę, jak śmiejąc się pisała jego imię na śniegu, powrócił do siebie, nie wiedząc poco był wyszedł z domu. W nocy nie spał, marzył o tysiącznych przedmiotach: — że dobrzeby było hodować rzodkiew i murzynkę w ogrodzie, bo wystawa była potemu; że nie widział przepływającego statku z Serk; może mu się co stało? że widział kwitnący olbrzymi rozchodnik, rzecz rzadka w takiej porze. Nigdy nie wiedział z pewnością, czem była względem niego stara zmarła kobieta; ale myślał sobie, że niezawodnie musiała być jego matką i wspomniał o niej z tem większem rozczuleniem. Przyszła mu na myśl wyprawa, znajdująca się w skórzanej walizie; myślał i o tem, że wielebny Joachim Herode zostanie prędzej, czy później dziekanem w Saint-Pietre-Port, sufraganem biskupa — i że zawakuje probostwo w Saint-Sampson; że drugi dzień po Bożem Narodzeniu będzie dwudziestym siódmym dniem księżycowym i że zatem najwyższy przypływ morza przypadnie na godzinę trzecią minutę dwudziestą pierwszą, średnia wysokość morza na godzinę siódmą minutę piętnastą, a najniższa na godzinę dziewiątą minutę trzydziestą trzecią. Przypomniał sobie z najdrobniejszemi szczegółami ubiór szkockiego górala, który mu sprzedał bug pipe, jego czapkę ozdobionę ostem, jego miecz obosieczny, obcisłą kurtkę z krótkiemi w kraty połami, jego spódnicę, rogową tabakierkę, szpilkę ze szkockim kamieniem, dwa pasy, kordelas, nóż z czarną rękojeścią, obnażone kolana, kraciaste pończochy i trzewiki ze sprzączkami. Ten kostjum ścigał Gilliatta, jak widmo, nabawił go gorączki, i uśpił. Gdy się obudził był już wielki dzień, a pierwszą jego myślą była Deruchetta.
Następnej nocy spał, ale ciągle mu się śnił żołnierz szkocki. Przez sen powtarzał sobie, że posiedzenie sądowe poświąteczne odbędzie się 21 stycznia. Śnił także o starym pastorze Joachimie Herode. Obudziwszy się, pomyślał o Deruchecie i gwałtownie rozgniewał się na nią; żałował, że nie jest małym chłopcem, bo powybijałby jej wszystkie szyby w oknach.
Potem przyszło mu na myśl, że gdyby był małym, miałby jeszcze matkę — i rozpłakał się.
Powziął zamiar przepędzenia trzech miesięcy w Chousej, albo w Minquiers; ale nie pojechał.
Noga jego nie postała odtąd na drodze, wiodącej z Saint-Pierre-Port do Valle.
Wyobrażał sobie, iż jego nazwisko Gilliatt jest tam dotąd wyryte na ziemi i wszyscy przechodzący nań patrzą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.