Powracająca fala/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Powracająca fala
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IV Pierwsze opowiadania
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Dzień powrotu Ferdynanda został oznaczony.
Adler wstał, jak zwykle, o piątej rano. O ósmej wypił kawę z kwartowego fajansowego kubka, na którym niebieskiemi literami było wypisane: Mit Gott für König und Vaterland. Potem zwiedził fabrykę, a około jedenastej wysłał na stacją drogi żelaznej powozik dla syna i bryczkę pod jego bagaże. Potem usiadł na ganku przed pałacykiem, z twarzą jak zwykle apatyczną i bezmyślną, chociaż — niecierpliwie spoglądał na zegarek.
Dzień był gorący. Na dziedzińcu woń rezedy i akacji mieszała się z ostrym zapachem dymu. Nieustannemu grzmotowi fabryki odpowiadał dwusylabowy krzyk pantarek. Niebo było czyste, powietrze spokojne.
Adler ocierał spoconą twarz i ciągle zmieniał pozycje na żelaznej ławeczce, która za każdym razem zgrzytała, jak z bólu. Stary fabrykant nie jadł dziś mięsnego śniadania o dwunastej i nie pił piwa z wielkiego kufla, zamkniętego cynową nakrywką, jak to robił codzień od lat trzydziestu.
Po godzinie pierwszej zajechał na dziedziniec powozik z Ferdynandem i — próżna bryczka.
Ferdynand był to wysoki, trochę mizerny, lecz tęgo zbudowany młodzieniec, blondyn z jasno-niebieskiemi oczami. Miał na głowie szkocką czapkę z dwiema wstęgami, a na reszcie ciała lekki płaszcz kolisty z peleryną, bez rękawów.
Na jego widok fabrykant wyprostował olbrzymią postać i, rozkładając ręce, zawołał:
— Ha! ha! ha! No, jak się ty miewasz, Ferdynand?
Syn wyskoczył z powoziku, pobiegł na ganek, uścisnął ojca i pocałował go w oba policzki, mówiąc:
— Cóż to deszcz padał, że papa masz spodnie u dołu zawinięte?
Ojciec spojrzał na spodnie.
— Jak ten warjat wszystko zaraz musi zobaczyć! — rzekł. — Ha! ha! No, jak się ty masz?... Johann! śniadanie!...
Zdjął z syna płaszczyk i torbę podróżną i podał mu rękę, jak damie. Wchodząc do przedpokoju, jeszcze raz rzucił okiem na dziedziniec i spytał:
— Cóż to bryczka pusta?... Dlaczego nie odebrałeś rzeczy ze stacji?...
— Rzeczy? — odparł Ferdynand. — Papa myślisz, żem się ożenił i wożę ze sobą kufry, kosze i pudełka?... Moje rzeczy mieszczą się w ręcznej walizce. Dwie koszule: kolorowa do podróży i biała do salonu, garnitur frakowy, neseserka, krawat i kilka par rękawiczek — oto wszystko.
Mówił żywo, głośno, ze śmiechem. Uścisnął kilka razy ojca za rękę i dalej ciągnął:
— Jakże się papa miewasz?... Co tu słychać?... Mówiono mi, że papa robisz świetne interesa na swoich perkalikach i barchanach? Ale siadajmy!
Zjedli śniadanie prędko, trącili się kieliszkami, a następnie przeszli do gabinetu ojca.
— Muszę tu zaprowadzić francuski tryb życia, a nadewszystko francuską kuchnię — mówił Ferdynand, zapalając cygaro.
Ojciec skrzywił się pogardliwie.
— Na co nam ale to wszystko! — odparł. — Alboż Niemcy mają złą kuchnię?
— To świnie!...
— Hę! — zapytał stary.
— Mówię, że Niemcy są świnie — ciągnął syn ze śmiechem. — Ani jeść, ani bawić się...
— No! — przerwał ojciec — więc co ale ty jesteś?...
— Ja? Ja jestem człowiek, kosmopolita, czyli obywatel świata.
To, że syn mianował się kosmopolitą, niewiele obchodziło Adlera, ale tak hurtowne zaliczenie Niemców do rzędu nieczystych zwierząt ubodło go.
— Ja myślałem, mój Ferdynand — rzekł — że za te siedemdziesiąt dziewięć tysięcy rubli niemieckich, któreś wydał, ty nauczysz się trochę rozumu.
Syn rzucił cygaro na popielniczkę i skoczył ojcu na szyję.
— Ach! wyborny papa jesteś! — krzyknął, całując go. — Cóż to za nieoceniony wzór konserwatysty! Prawdziwy baron średniowieczny!... No, niech się papa nie chmurzy. Dalej!... uszy do góry, mina gęsta...
Porwał go za ręce, wyciągnął na środek pokoju, wyprostował jak żołnierza i mówił:
— Z taką piersią!...
Poklepał go po piersi.
— Z takiemi łydkami!...
Uszczypnął go w łydkę.
— Gdybym miał młodą żonę, zamykałbym ją przed papą w okratowanym pokoju. A papa mimo to masz odwagę solidaryzować się z teorjami, pachnącemi o milę trupem?... A pal djabli Niemców z ich kuchnią! — oto hasło godne wieku i ludzi prawdziwie silnych.
— Warjat! — przerwał mu nieco udobruchany ojciec. — Cóż ale ty jesteś, jeżeliś przestał być niemieckim patrjotą?
— Ja? — odparł z udaną powagą Ferdynand. — Ja tutaj jestem — polski przemysłowiec; między Niemcami — polski szlachcic: Adler von Adlersdorf; a między Francuzami — republikanin i demokrata.
Takie było przywitanie Ferdynanda z ojcem i takie duchowe zdobycze, kupione za siedemdziesiąt dziewięć tysięcy rubli zagranicą; chłopiec tyle zyskał, że we wszystkiem umiał upatrywać stronę uprzyjemniającą życie.
Tego samego dnia ojciec i syn pojechali do pastora Böhme. Fabrykant przedstawił mu Ferdynanda, jako nawróconego grzesznika, który stracił dużo pieniędzy, ale nabył za to doświadczenia. Pastor chrześniaka swego czule uściskał i radził mu, ażeby wstąpił w ślady jego syna Józefa, który wciąż pracuje i pracować myśli do końca życia.
Ferdynand odpowiedział, że istotnie tylko praca nadaje człowiekowi racją bytu w społeczeństwie, i że on dlatego był nieco trzpiotowatym dotychczas, ponieważ spędził młodość wśród narodu, który chełpi się lekkomyślnością i próżniactwem. Dodał wkońcu, że jeden Anglik robi tyle, ile dwu Francuzów, albo trzech Niemców, i że z tego powodu on, Ferdynand, nabrał w ostatnich czasach wielkiego szacunku dla Anglików.
Stary Adler był zdumiony powagą, szczerością i siłę przekonań syna, a Böhme zauważył, że młode piwko musi się wyszumieć, i że korzystna zmiana, jaką swojem doświadczonem okiem spostrzega w Ferdynandzie, warta jest więcej nawet, aniżeli siedemdziesięt kilka tysięcy rubli.
Po uroczystych przemówieniach, pastor, jego żona i przyjaciel zasiedli do butelki reńskiego wina i poczęli rozmawiać o dzieciach.
— Wiesz, miły Gotliebie — mówił Böhme — że zaczynam podziwiać Ferdynanda. Z tego, powiem ci, wietrznika wyrobił się, jak widzę, prawdziwy mąż, verus vir. Sąd o rzeczach ma wytrawny, samopoznanie także — zasady zdrowe...
— O tak! — potwierdziła pastorowa — on mi całkiem przypomina naszego Józia. Czy pamiętasz, ojcze, że Józio, jak był zeszłego roku na wakacjach, mówił o Anglikach zupełnie to samo, co Ferdynand? Poczciwe dziecko!...
I dobra, szczupła żona duchownego westchnęła, poprawiając stanik czarnej sukni, szytej, zdaje się, w przewidywaniu lepszej tuszy.
Tymczasem Ferdynand spacerował po ogrodzie z ładną Annetą, osiemnastoletnią córką państwa Böhme. Oboje znali się od dziecka, i młoda panna życzliwie, a nawet z zapałem, powitała dawno niewidzianego towarzysza. Chodzili z godzinę, ale że dzień był gorący, Anneta dostała widać nagłego bólu głowy i poszła do swego pokoiku, a Ferdynand wrócił do kółka starszych. Tym razem mówił niewiele, był skwaszony, czemu nikt się nie dziwił (najmniej zaś oboje pastorstwo), ponieważ młodemu milszem jest towarzystwo ładnej panienki, aniżeli najuczciwszych starców.
Gdy Adlerowie wrócili do siebie, Ferdynand powiedział ojcu, że musi jutro jechać do Warszawy.
— Po co? — krzyknął ojciec. — Czyby ci się w ciągu ośmiu godzin dom sprzykrzył?
— Ależ bynajmniej! Niech jednak papa zwróci uwagę, że potrzebuję bielizny, ubrania, a wreszcie powozu, w którymbym mógł składać wizyty sąsiadom.
Ojca wszelako nie przekonały te dowody. Powiedział, że do Warszawy pojedzie gospodyni po bieliznę, i że o powóz on sam napisze do znajomego fabrykanta. Z garderobą było nieco trudniej; postanowiono jednak wysłać do krawca garnitur frakowy i według niego wybrać co potrzeba.
Ferdynand skwasił się jeszcze bardziej.
— Czy masz papa choć aby jakiego wierzchowca na stajni?
— Co mi po nim? — odparł fabrykant.
— No, ale ja muszę go mieć i spodziewam się, że tego przynajmniej papa mi nie odmówisz...
— Bardzo naturalnie.
— Chciałbym zaraz jutro pojechać do miasteczka i dowiedzieć się: czy kto ze szlachty nie ma dobrego konia na sprzedaż. Myślę, że chyba i tego papa mi nie zabroni.
— Bardzo ale naturalnie.
Na drugi dzień Ferdynand już o dziesiątej rano wyjechał do miasteczka, a w kilka minut później, na dziedzińcu ukazał się Böhme ze swoim wózkiem i konikiem. Pastor wydawał się niezwykle ożywiony; wbiegł do pokoju prędko. Między jego małemi faworycikami i nieco przydługim nosem paliły się mocne rumieńce.
Ledwie zobaczył Adlera, wykrzyknął:
— Jest ten twój Ferdynand?
Adler zdziwił się, zauważywszy, że pastorowi drży głos.
— Co ty ale chcesz od Ferdynanda? — zapytał.
— A to hultaj jakiś... nic dobrego! — krzyknął Böhme. — Czy ty wiesz, co on wczoraj powiedział naszej Annetce?
Z miny fabrykanta widać było, że nic nie wie, i że nawet niczego się nie domyśla.
— Oto — ciągnął pastor, zapalając się — prosił ją, ażeby mu... — w tem miejscu urwał. — Co za zuchwalstwo!... nieprzyzwoitość!...
— Co tobie jest, Marcinie? — pytał go zaniepokojony Adler. — Co Ferdynand powiedział?
— Powiedział... żeby mu w nocy okno otworzyła do swego pokoju!...
I biedny pastor, z nadmiaru oburzenia, rzucił panamski kapelusz na podłogę.
Adler, o rzeczach nie mających związku z fabrykacją i sprzedażą bawełnianych tkanin, myślał bardzo powoli. Jego serce nie posiadało włókna, zdolnego natychmiast odczuć krzywdę dziewczęcia; ale tkwiło w niem uczucie przyjaźni dla pastora. Adler więc na tej podstawie, rozumując flegmatycznie, lecz logicznie, doszedł do wniosku, że gdyby panna usłuchała rad Ferdynanda, to jego syn musiałby się z nią ożenić.
Ale to koniecznie musiałby się ożenić!... Stary nie pojmował innego wyjścia.
Więc Ferdynand w kilka godzin po przyjeździe do domu, i w kilkanaście minut po świetnej mówce o poprawie, postawił się w tej pozycji, że on, syn miljonera, musiałby połączyć się z panną bez posagu, z córką pastora?... On, żenić się?... On, który miał hulać pod bokiem ojca, używać świata, pieniędzy, młodości i niczem niekrępowanej swobody? To też dopiero wówczas, gdy nerwowy Böhme już wyzłościł się, wykrzyczał i ochłonął, w Adlerze wybuchnął gniew. W starym tkaczu zbudził się tygrys.
— Ach! ten łajdak! — krzyknął Adler. — Tydzień temu zapłaciłem za niego pięćdziesiąt dziewięć tysięcy rubli, dziś znowu wyciąga ode mnie pieniądze i jeszcze takie historje wyrabia!
Podniósł obie ręce do góry i trząsnął niemi, jak Mojżesz w chwili, kiedy rzucał kamienne tablice na głowy czcicieli złotego cielca.
— Kijem zbiję tego łotra!... — ryknął fabrykant.
Widząc uniesienie i odgadując, że kij w ręku Adlera opłakane może wywołać skutki, pastor zmiękł.
— Mój miły Gotliebie! — rzekł — to już jest całkiem niepotrzebne. Zostaw mnie tę sprawę, a ja Ferdynanda sam poproszę, ażeby albo omijał nasz dom, albo zachowywał się w nim z uczciwością i po chrześcijańsku.
— Johann! — wrzasnął fabrykant, a gdy służący ukazał się, rzekł podniesionym głosem: — Posłać mi zaraz do miasteczka po Ferdynanda. Kije dam temu łajdakowi!
Lokaj patrzył na pana zdziwiony i przestraszony. Pastor jednak mrugnął znacząco, i domyślny Johann wyszedł.
— Miły Gotliebie! — mówił Böhme. — Ferdynand jest już za stary na to, ażebyś go bił kijem, a nawet strofował zbyt gwałtownie. Niepomierna surowość nietylko go nie poprawi, ale, powiem ci, może go popchnąć do rozpaczy i... do targnięcia się na własne życie... To chłopak ambitny...
Uwaga ta w okamgnieniu oddziałała na Adlera. Starzec otworzył szeroko oczy i upadł na krzesło.
— Co ty mówisz ale, Marcinie? — zapytał stłumionym głosem. — Johann! karafkę wody...
Johann przyniósł wodę, a fabrykant wypił ją chciwie i stopniowo począł się uspokajać. Już nie kazał sprowadzać Ferdynanda.
— Tak! ten warjat mógłby to zrobić — szepnął tkacz i zgnębiony spuścił głowę na piersi.
Olbrzymi i energiczny starzec jasno zrozumiał w tej chwili, że syn jest na złej drodze, z której należałoby go sprowadzić. Ale w jaki sposób? — nie wiedział.
Pastor spostrzegł, że wybiła godzina, w której upomnienia jego mogą wywrzeć stanowczy wpływ na postępowanie fabrykanta z synem, a więc i na poprawę lekkomyślnego młodzieńca. W jednej chwili, przy pomocy właściwych mu szybkich kombinacyj, ułożył stosowną mowę, wezwał Boga na pomoc i...
Wsadził prędko rękę do lewej kieszeni spodni, a drugą ręką pomacał prawą kieszeń... Potem zaczął rewidować tylne kieszenie surduta, następnie — boczną zewnętrzną, boczną wewnętrzną... Nareszcie zaczął kręcić się niespokojnie.
— Czego ty chcesz, Marcinie? — spytał Adler, zauważywszy skomplikowane ruchy pastora.
— Znowu gdzieś zgubiłem okulary! — szepnął zgryziony Böhme.
— Okulary masz przecie na czole...
— Prawda! — krzyknął pastor, chwytając oburącz cenne narzędzie optyczne. — Co za roztargnienie!... jakie śmieszne roztargnienie!...
Zdjął z czoła okulary i wydobył żółtą fularową chustkę, aby wytrzeć zapocone szkła.
Jednocześnie wszedł buchalter fabryki z depeszą, którą odczytawszy, Adler zawiadomił przyjaciela, że musi go zostawić i odejść do kancelarji, dla wydania niecierpiących zwłoki rozporządzeń. Prosił go przytem, aby został na obiedzie. Ale Böhme także miał obowiązki, więc wyjechał, nie nauczywszy starego fabrykanta, jak winien postępować z synem, w celu naprowadzenia go na drogę poczciwego i chrześcijańskiego żywota.
Późno wieczorem wrócił Ferdynand do domu w brylantowym humorze. Szukając po pokojach ojca, zostawiał wszystkie drzwi otwarte, uderzał do taktu laską w stoły i krzesła jak w bęben, i śpiewał mocnym, lecz fałszywym barytonem:

Allons, enfants de la patrie,
Le jour de la gloire est arrivé...

Doszedł do gabinetu i stanął przed ojcem, w czapce szkockiej, osadzonej trochę na tył głowy, trochę nabakier, w rozpiętej kamizelce, spocony i ziejący winem. W oczach paliły mu się iskry wesołości, niekrępowanej chłodnym rozsądkiem. Gdy zaś w śpiewie doszedł do wyrazów:

Aux armes, citoyens!...

wpadł w taki zapał, że machnął parę razy laską nad głową życiodawcy.

Stary Adler nie przywykł do tego, aby nad nim machano kijem. Zerwał się z fotelu i, groźnie patrząc na syna, krzyknął:
— Tyś pijany, łajdaku!
Ferdynand cofnął się.
— Mój papo — rzekł chłodno — proszę mnie nie nazywać łajdakiem. Bo jeżeli nawyknę w domu do podobnych wyrazów, to później nie zrobi mi to żadnej różnicy, gdy ktoś obcy nazwie łajdakiem mnie, albo mojego ojca... Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego.
Umiarkowany ton i jasny wykład zrobiły wrażenie na tkaczu.
— Hultaj jesteś! — odezwał się po chwili. — Bałamucisz córkę Böhmego.
— A cóż papa chciał, żebym bałamucił pastorową? — zapytał zdziwiony Ferdynand. — Stare babsko, sama skóra i kości!
— No, bez konceptów ale! — zgromił go ojciec. — Właśnie był tu dziś u mnie pastor i prosił, ażeby noga twoja w jego domu nie postała. Nie chce cię znać!
Ferdynand rzucił czapkę i laskę na jakieś dokumenta fabryczne, sam legł na szezlągu, wyciągnął się jak był długi, a pod głowę złożył ręce.
— A to mnie Böhme zmartwił! — rzekł, śmiejąc się. — Owszem, zrobi mi łaskę, jeżeli uwolni mnie od nudnych wizyt. To rodzina dziwaków! Stary myśli, że mieszka między ludożercami i wiecznie chce kogoś nawracać, albo cieszyć się z czyjegoś nawrócenia. Stara ma w głowie wodę, po której ciągle pływa ten uczony ślimak — Józio. A panna jest święta, jak ołtarz, na którym tylko pastorom wolno odprawiać nabożeństwa. Po dwojgu dzieciach schudnie biedactwo, jak jej matka, a wtedy — winszuję mężowi! Co on będzie robił z takim klekotem?... Nudni ludzie... Obrzydliwi pedanci!...
— No tak, pedanci! — przerwał ojciec. — Z nimi ale nie puściłbyś we dwa lata siedemdziesięciu dziewięciu tysięcy rubli.
Ferdynand chciał w tej chwili ziewnąć, lecz nie dokończył. Siadł na szezlągu, nie zdejmując z niego nóg, i spojrzał na ojca z wyrzutem.
— Papa, widzę, nigdy nie zapomnisz tych kilku tysięcy rubli? — spytał.
— Naturalnie, że nie zapomnę! — krzyknął stary. — Co to jest, żeby ale człowiek, mający rozum, strwonił taką masę pieniędzy, djabeł wie na co?... Ja ci już wczoraj chciałem to samo powiedzieć.
Ferdynand czuł, że ojciec gniewa się nieszczerze. Opuścił nogi na podłogę, uderzył ręką w kolano i począł mówić:
— Mój ojcze, pogadajmy, choć raz w życiu, jak ludzie rozumni, bo sądzę, że papa nie uważa mnie już za dziecko...
— Warjat jesteś! — mruknął stary, którego powaga syna chwyciła za serce.
— Otóż papa — ciągnął syn — jako człowiek, głębiej patrzący na rzeczy, pojmujesz, choć wyznać tego nie chcesz, że ja — jestem takim, jakim mnie zrobiła natura i nasz ród. Ród nasz nie składał się z jednostek podobnych do pastora, albo jego syna. Ród nasz nazwano niegdyś: Adlerami, a więc ani żabami, ani rakami, ale istotami, posiadającemi naturę orłów. Ród nasz, nawet fizycznie biorąc, składa się z ludzi olbrzymiego wzrostu i w gronie swem posiada jednostkę, która dziesięcioma palcami zdobyła miljony i znakomite stanowisko w obcym kraju. A więc ród nasz ma siłę, ma fantazją...
Ferdynand mówił to z prawdziwem czy fałszywem uniesieniem, a ojciec słuchał go wzruszony.
— Cóż jestem ja winien — ciągnął chłopak, stopniowo podnosząc głos — żem po przodkach odziedziczył siłę i fantazją? Ja muszę żyć, ruszać się i działać więcej, aniżeli jakieś Steiny, Blumy i zwykłe Vogle, bo ja jestem — Adler. Mnie ciasny kąt nie wystarcza: ja potrzebuję świata. Moja siła wymaga wielkich przeszkód do zwalczania, trudnych warunków bytu, albo — hulatyki, bo inaczej pękłbym... Ludzie mojego temperamentu trzęsą państwami, albo zostają zbrodniarzami... Bismarck, zanim rozbił Austrją i Francją, rozbijał kufle na łbach filistrów, był tem — czem ja dziś jestem... Ja zaś, ażeby wypłynąć na wierzch i być prawdziwym Adlerem, muszę znaleźć odpowiednie warunki. Dziś — żyję w nieswoim świecie. Nie mam czem zająć uwagi, zużyć siły, i dlatego hulam, muszę hulać, bo inaczej zdechłbym, jak orzeł w klatce... Papa miałeś w życiu swoje cele: rozkazywałeś setkom ludzi, puszczałeś w ruch machiny, szarpałeś się z innymi o pieniądze. Ja i tej przyjemności nie mam!... Cóż będę robił?
— A któż ci broni zajmować się fabryką, dyrygować ludźmi i mnożyć kapitały? — spytał ojciec. — To byłoby lepsze, niż przedwczesna hulatyka, która zjada pieniądze.
— Owszem! — wykrzyknął Ferdynand, zrywając się na nogi. — Niech mi ojciec odda część swej władzy, a zaraz jutro wezmę się do pracy. Ja czuję jej potrzebę... W pracy, ale ciężkiej, rozwinęłyby mi się skrzydła... A więc, oddaje mi ojciec kierunek nad fabryką? Obejmę go jutro, byle działać, bo mnie już męczy takie puste życie!
Gdyby stary Adler miał do rozporządzenia trochę łez, zapłakałby z radości. Tym razem musiał ograniczyć się na wielokrotnem uściskaniu ręki syna, który przeszedł jego nadzieje.
Ferdynand chce kierować fabryką! Co za szczęście! Za kilka lat majątek ich podwoi się, a wówczas — zamieniwszy go na pieniądze, pójdą obaj w świat, szukać szerszych widnokręgów dla młodego orlęcia.
Fabrykant źle spał tej nocy.
Na drugi dzień Ferdynand istotnie poszedł do fabryki i począł zwiedzać wszystkie oddziały. Robotnicy patrzyli na niego ciekawie, prześcigali się w udzielaniu mu objaśnień i spełnianiu rozkazów. Wesoły i przyjacielski chłopak, w porównaniu ze swym groźnym ojcem, dobre robił na nich wrażenie.
Z tem wszystkiem, około godziny dziewiątej rano przyszedł do kancelarji jeden z podmajstrzych ze skargą, że panicz żonę mu bałamuci, i że między pracującemi kobietami zachowuje się niesfornie.
— To głupstwo! — mruknął Adler.
W godzinę po nim wbiegł ober-majster przędzalni, przestraszony i zaperzony.
— Panie pryncypale! — zawołał do Adlera. — Pan Ferdynand, dowiedziawszy się, że robotnikom zniżono płacę, namawia ich, ażeby opuścili fabrykę. Powtarza to we wszystkich salach i opowiada inne niesłychane rzeczy.
— Czy zwarjował ten hultaj? — wykrzyknął stary.
Posłał natychmiast po syna i sam wybiegł naprzeciw niego.
Zetknęli się przed składami. Ferdynand miał w ustach zapalone cygaro.
— Co?... ty palisz cygaro w fabryce! — Rzuć mi zaraz!
I począł tupać nogami.
— Jak to, więc mnie nie wolno palić cygar? — zapytał Ferdynand. — Mnie? mnie?
— Nikomu nie wolno palić w obrębie fabrycznego muru! — wrzeszczał Adler. — Ty mi cały majątek puścisz z dymem, ty mi ludzi buntujesz! Wynoś się stąd!
Ponieważ zajście miało mnóstwo świadków, Ferdynand obraził się.
— O! — zawołał — jeżeli papa myślisz mnie w taki sposób traktować, to basta! Daję słowo honoru, że odtąd nie przestąpię progu fabryki. Dosyć mam w domu podobnych przyjemności.
Zadeptał cygaro i poszedł do pałacyku, nie spojrzawszy na ojca, który sapał rozgniewany, a trochę i zawstydzony.
Gdy powtórnie zeszli się przy obiedzie, stary rzekł:
— No! daj ty mi spokój z twoją pomocą. Będę ci wypłacał trzysta rubli miesięcznie; dam ci powóz, konie, służbę i — rób sobie, co ci się podoba, byleś do fabryki nie chodził.
Ferdynand oparł łokcie na stole, brodę na rękach i począł mówić:
— Mój papo! pogadajmy, jak ludzie rozsądni. Ja w tym pałacyku życia marnować nie mogę. Nie wspomniałem papie dotąd, że jestem zagrożony chorobą spleenu, i że doktorzy kazali mi unikać nudów. Tymczasem u nas życie jest bardzo jednostajne, a ja zaczynam wpadać w tęsknotę. Nie chciałem martwić papy, ale jeżeli jestem przez niego skazany na śmierć...
Ojciec przestraszył się.
— Daję ci przecież, warjacie, trzysta rubli na miesiąc! — krzyknął.
Ferdynand machnął ręką.
— No, więc czterysta...
Syn smutnie pokiwał głową.
— Sześćset do djabła! — wrzasnął Adler, uderzając pięścią w stół. — Więcej nie mogę, bo oszczędności fabryczne wyciągnięte są jak struna. Ty mnie doprowadzisz do bankructwa!
— Ha! spróbuję żyć za sześćset rubli miesięcznie — odparł syn. — O! gdyby nie moja choroba!...
Wiedział biedak, że z podobnemi dochodami do Warszawy jechać nie warto. Tu jednak, na prowincji, mógł być królem miejscowej złotej młodzieży, i — na tem obecnie poprzestał.
Był to młodzieniec na swój wiek rozsądny.
Od owego dnia Ferdynand począł znowu hulać, coprawda w szczuplejszym niż dawniej zakresie. Przedewszystkiem złożył wizyty okolicznym obywatelom ziemskim. Poważniejsi nie przyjęli go, przyjęli chłodno, albo nie rewizytowali, ponieważ stary Adler nie cieszył się dobrą opinją w okolicy, młodego zaś uważano za łobuza. Pomimo to udało mu się zawiązać albo odświeżyć znajomość z kilkunastu młodszymi i starszymi panami, tego co on stylu. Odwiedzał ich, zjeżdżał się z nimi w miasteczku, albo przyjmował ich hucznie w domu ojca, którego piwnica i kuchnia w krótkim czasie wielką zyskały popularność.
Podczas takich uroczystości stary fabrykant wymykał się z domu. Pochlebiały mu wprawdzie tytuły i ułożenie niektórych przyjaciół Ferdynanda, wogóle jednak nie lubił ich i często mawiał do buchaltera:
— Gdyby ci panowie razem złożyli swoje długi, mielibyśmy pod bokiem trzy fabryki, takie jak nasza.
— Znakomite towarzystwo! — szepnął uniżony buchalter.
— Błazny! — odparł Adler.
— Ja też w tem znaczeniu mówiłem — dorzucił buchalter, uśmiechając się pokornie i szyderczo z pod zielonej umbrelki.
Ferdynandowi całe noce schodziły na grze w karty i pijaństwie. Miewał też miłosne przygody i zdobył sobie wielki rozgłos. W fabryce tymczasem ugniatały ludzi wszelkiego rodzaju oszczędności. Ściągano kary za spóźnianie się, za rozmawianie, za szkody, niekiedy urojone; tym zaś, którzy nie umieli rachować, wprost urywano zarobki. Urzędnicy i robotnicy klęli pryncypała i jego syna, którego rozpustę widzieli, a co gorsza — sami ją musieli opłacać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.