Przejdź do zawartości

Potworna matka/Część pierwsza/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Na dworze burza się uspokoiła.
Grzmoty już nie dawały się słyszeć, wiatr stał się mniej gwałtownym, ale deszcz ciągle padał, jak gdyby się otworzyły upusty niebieskie.
Wybiło wpół do trzeciej z rana.
Pomimo przerażającej pogody, hale miejskie już się budziły. Na wszystkich ulicach sąsiednich otwierały się drzwi magazynów, światło zapalało się w kamienicach i sklepach kupców win.
Tłum ruchliwy oficjalistów z hal miejskich i kupujących kierował się ku sklepom.
Wózki, napełnione artykułami spożywczymi, przybywały ze wszelkich kierunków, turkotały po ulicach, przywożąc wiktuały dla tego żarłoka, wiecznie zgłodniałego i nigdy nienasyconego, który się nazywa Paryżem.
Z jednego z pobliskich domów wyszło kilku posługaczy targowych.
Dwóch z nich podążyło w stronę ulicy Neuve-Saint-Merri.
Zaledwie jednak uszli dwanaście kroków, gdy zatrzymali się przed leżącym ciałem, które im zagradzało przejście.
— A to się spił, jak bela! Ładne łóżko sobie wybrał ten obywatel!
I, nachylając się ku mniemanemu pijakowi, wstrząsnął go za ramię i dodał:
— No, brachu! otwórz oczy i wstań, leżeć tak to niezdrowo!
Ciało pozostało nieruchome.
Posługacz nachylił się jeszcze więcej i, po krótkich oględzinach, wykrzyknął:
— O! do pioruna! to nie urżnięty, ale umarły!
— Umarły!... a kto umarł? — zapytał nagle czyjś głos.
Posługacz, podniósłszy głowę, znalazł się naprzeciw dwóch strażników miejskich, odbywających patrol.
— O! ten człowiek — rzekł — patrzcie.
Strażnicy nachylili się też nad ciałem.
— W istocie — rzekł jeden z nich, po upływie sekundy — nie daje ani znaku życia, a na bruku jak gdyby krew...
— Tak, na to patrzy — odparł drugi strażnik.
— W takim razie byłoby to morderstwo.
Drzwi od sklepu kupca win, przed którymi znajdowali się ci ludzie, w tej chwili otworzyły się, i na progu ukazał się właściciel z latarką.
— Co się stało? — zapytał.
— Przysuń no, panie Karolu, swą latarkę — rzekł jeden z posługaczy — to zaraz zobaczymy, czy ten biedak został zamordowany.
Kupiec więc zbliżył się i skierował promień latarki na twarz umarłego.
Obaj posługacze wydali okrzyk zdziwienia i przerażenia.
— Znacie go? — zapytał żywo strażnik miejski.
— Czy go znamy!... ba, i jak jeszcze. Wszyscy go znają w tej dzielnicy... taki dobry człowiek! To doktór Reynier.
— Masz słuszność — potwierdził sierżant, dotąd milczący — i ja go także poznaję... Zabito go nożem...
— Prędko!... prędko!... zanieśmy go do mieszkania... dom jego stąd o dwa kroki — zawołali posługacze.
— Chwilę jeszcze, moje dzieci! — odezwał się jeden ze strażników — przede wszystkim spisać musimy protokół, potem pójdziemy uprzedzić komisarza.
— Rozumiemy to bardzo dobrze, ale wszystko to są formalności, nic nie znaczące, a my rozumiemy jeszcze lepiej, że nie można tego biednego nieboszczyka zostawić tak wśród błota, na ulewie, a trzeba się śpieszyć, bo robota na nas czeka.
— Wnieście ciało do mnie — rzekł kupiec win — ta drobna (przysługa należy się doktorowi, który tak samo leczył ubogich, bez grosza, jak i bogatych... No, mówcie, wszak to będzie wolno?
— Można — odpowiedział jeden z policjantów — ja zostanę tutaj, gdy mój kolega pójdzie po komisarza.
Rzeczywiście drugi strażnik prędko pobiegł, gdy ciało doktora zaniesiono do tylnego pokoju za sklepem i ułożono na materacu.
— A teraz — rzekł sierżant miejski do posługaczy, wyciągając z kieszeni notatnik — moi dobrzy ludzie, w razie potrzeby, wezwie się was.
— Zawsze nas znaleźć można w halach miejskich. Ja się nazywam Piotr Claret, jestem posługaczem.
— Ja, Paweł Lorin, także posługacz.
Strażnik zapisał nazwiska.
— A gdzie mieszkacie? — dodał.
— Pod numerem dwudziestym na tej samej ulicy, obok, w tym samym domu, co biedny doktór. Pan Karol zna nas dobrze.
— Tak, tak, znam ich i ręczę za nich — zawołał kupiec win. — Uczciwi ludzie.
— To dobrze, idźcie, ale wasze zeznania będą niezawodnie potrzebne.
— Ha! to zeznamy, chociaż to tylko mamy do powiedzenia, że pierwsi przyszliśmy do trupa.
Widząc, że się spóźnili do zajęcia, szybkim krokiem podążyli do hali.
Jak wiadomo już, jednym z urzędników, zatrudnionych w halach, był Józef Włosko, którego obowiązkiem było notować sprzedaże dla wykazów cen.
Siedział na zwykłym miejscu, przy małym stoliczku, z rejestrem, przed nim otwartym, czekając aż się sprzedaż zacznie.
Włosko wydawał się bardzo zajętym.
Bledszy był, niż zwykle, a ręce jego wstrząsał nerwowy dreszcz.
— Czy kto nie widział Piotra Clarel? — zapytał nagle, rzucając wzrok dokoła siebie.
— Nie, panie, ani Pawła Lorin — odpowiedział Castagnel, kontroler posługaczy, u którego, nawiasem mówiąc, w przeddzień, doktór Reynier odwiedzał chorą żonę.
— To dziwne — podchwycił Włosko — bo zwykle są punktualni.
— Musiało im się coś wydarzyć.
— A oto już idą — odezwał się inny posługacz.
Rzeczywiście Clarel i Lorin weszli, przemoknięci od deszczu.
— Spóźniliście się — rzekł surowo Włosko — a mamy tyle dziś do roboty.
— To prawda, proszę pana — odparł Lorin — ale nie nasza w tym wina. Człowiek dzikim nie jest... nie mogliśmy zostawić na bruku człowieka zamordowanego!
— Człowieka zamordowanego! — powtórzyli obecni, kupiąc się wokół Lorina.
— Tak, panowie, zabitego nożem...
— A czy poznano tego biedaka? — zapytał Włosko.
— Tak, poznano, a zbrodnia ta martwi bardzo wszystkich, w tych stronach, bo wszyscy tu kochali i szanowali tę ofiarę.
— Któż jest tą ofiarą?
— Doktór Reynier.
Józef Włosko, słysząc to nazwisko, wstał nagle i, odszedłszy od stołu i regestru, zbliżył się do gromadki.
— Doktór Reynier — wyjąkał Castagnol, blady i drżący. — To niepodobna.
— A jednak to prawda... Podnieśliśmy go, ugodzonego nożem w piersi, o dwa kroki od bramy jego mieszkania, przy ulicy Sainte-Croix-de-la-Bretonneire.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.