Pollyanna/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. ok. 1932
Druk Zakł. Graf. i Wyd. B. Matuszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Juszkiewicz
Tytuł orygin. Pollyanna
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Pollyanna zostaje ukarana.

W południe panna Polly z siostrzenicą pojechała do miasta, leżącego w odległości pół kilometra od dworu, aby zaopatrzyć Pollyannę w komplet nowych sukienek i bielizny. Nie było to rzeczą zbyt łatwą, to też z ostatniego sklepu panna Polly wychodziła z uczuciem ulgi, jak człowiek, który szedł gdzieś śliską, wąską ścieżką nad przepaścią i wreszcie stanął na równem miejscu, nie zagrażającem żadnem niebezpieczeństwem.
Pollyanna zaś, odwrotnie, była zachwycona wyprawą, ponieważ, jak powiedziała jednemu z subjektów sklepowych — znacznie przyjemniej jest kupować sukienki w dużym pięknym sklepie, niż otrzymywać niewiadomo co z przesyłek misjonarskich, lub od pań z dobroczynności.
Wyprawa do miasta zajęła całe popołudnie; po powrocie do domu, gdy panna Polly pojechała odwiedzić jedną z sąsiadek, Pollyanna pobiegła do Tomasza i Nansy.
Stary ogrodnik dużo opowiadał Pollyannie o jej matce, co dziewczynka bardzo lubiła, a Nansy mówiła o swym rodzinnym domku, gdzie mieszkała jej ukochana matka i również kochane siostry i bracia. Obiecywała że, o ile panna Polly pozwoli, zaprowadzi Pollyannę do swej rodziny.
— Moje siostrzyczki noszą takie piękne imiona — opowiadała Nansy — znacznie ładniejsze od mojego!
— Dlaczego? — zapytała Pollyanna.
— Bo byłam pierwszą córką i mamusia moja jeszcze wtedy nie czytała ciekawych powieści, w których znajdują się ładne imiona. Wprost nienawidzę mojego imienia!
— A mnie się to imię bardzo podoba; tem więcej jeszcze, że ty go nosisz — zaśmiała się Pollyanna. — Zresztą powinnaś być zadowolona, że nie nazywasz się... naprzykład — Pafnuca!
— O tem nigdy nie myślałam — odrzekła Nansy — i przyznam się otwarcie, iż widzę w tej chwili, że moje imię nie jest znów najbrzydsze!
— Ale powiedz, moja droga, — dodała po chwili, — czy nie była to gra w zadowolenie, gdy tłumaczyłaś mi przed chwilą, że powinnam się cieszyć, iż nie nazywam się Pafnuca?
Pollyanna zamyśliła się przez chwilę, potem roześmiała się szczerze.
— Masz słuszność, Nansy! Była to gra w zadowolenie, chociaż zastosowałam ją bezwiednie. Zdarza się to często, gdyż jestem przyzwyczajona do wyszukiwania zawsze czegoś pocieszającego i dlatego udaje mi się to znacznie łatwiej, niż komu innemu.
— Możliwe — odparła Nansy, ale w głosie jej słychać było pewne niedowierzanie.
Koło godziny ósmej Pollyanna udała się na spoczynek.
Ponieważ siatki nie były jeszcze wstawione, pokoik na poddaszu przypominał raczej piec do wypalania. Pollyanna smutnym wzrokiem popatrzyła na zamknięte okna, lecz ich nie otworzyła. Rozebrała się, starannie poukładała sukienki, odmówiła pacierz, zgasiła świecę i wślizgnęła się pod kołdrę.
Jak długo przewracała się na łóżku z powodu dręczącej ją bezsenności — tego nie wiedziała. Czuła tylko, że upłynęło już dużo czasu do chwili, gdy zdecydowała się wreszcie wstać i otworzyć drzwi.
Na strychu było zupełnie ciemno i tylko promienie księżyca, przenikające przez małe okienko w dachu, znaczyły srebrzystą ścieżkę na podłodze.
Pollyanna bezwiednie skierowała swe kroki na tę ścieżkę, która doprowadziła ją do okienka.
Lecz wbrew oczekiwaniu, było ono również zamknięte, gdyż nie posiadało siatki! Ale za małą szybką rozpościerał się czarujący widok na tonącą w srebrzystych promieniach dolinę i było za nią powietrze — to czyste, świeże powietrze, którego tak bardzo pragnęły rozpalone policzki i gorące ręce dziewczynki!
Z tęsknotą spoglądała wdół i równocześnie zauważyła, że tuż prawie pod okienkiem rozpoczynał się płaski dach letniej werandy.
Boże! jakby to było dobrze wydostać się na ten dach!
Spojrzała poza siebie: tam czekał na nią pokój, pełen rozżarzonego powietrza, z gorącem łóżkiem — a za oknem na dachu świecił księżyc i było dużo, dużo czystego, świeżego powietrza!
Gdyby można było wynieść na dach łóżko! Tylu przecież ludzi na świecie sypia pod gołem niebem!
Rozmyślając nad tem, Pollyanna przypominała sobie, że kiedyś w dzień zauważyła wpobliżu okienka szereg dużych worków, zawieszonych na gwoździach. Nansy mówiła, że w workach tych były przechowane zimowe ubrania i futra.
Pollyanna namacała jeden z nich. Był gruby i miękki (zawierał w sobie fokowe futro panny Polly), a więc nadawał się znakomicie na posłanie, drugi mniejszy na poduszkę i wreszcie trzeci — cienki i szeroki, doskonały do przykrycia się.
Otworzyła okienko, zepchnęła wszystkie trzy worki na dach, a następnie wyszła sama, nie zapomniawszy jednak przymknąć okienka, gdyż pamiętała wciąż o szkaradnych muchach, które tyle zarazków noszą na swych łapkach.
— Co za cudne powietrze!
Pollyanna zaczęła skakać z radości, a cienki dach werandy potrzaskiwał pod nóżkami, co wprowadzało ją w jeszcze większy zachwyt.
Przeszła się kilka razy po dachu tam i zpowrotem, i nie mogła się nacieszyć, że wreszcie nie jest już u siebie w dusznym pokoiku.
Wkońcu rozłożyła jeden worek zamiast materaca, podłożyła drugi pod głowę i przykryła się trzecim.
— Jak to dobrze — mówiła do siebie, przypatrując się gwiazdkom, — że siatki nie zostały jeszcze wstawione w moim pokoiku! Inaczej — nie byłabym tu!


∗             ∗

Na dole zaś w sypialnym pokoju, przylegającym do werandy, panna Polly blada i wystraszona ubierała się pośpiesznie.
Przed chwilą drżącym głosem telefonowała do stangreta.
— Natychmiast przychodź z ojcem... Przynieście latarnie... Jakiś... człowiek chodzi po dachu werandy... Prawdopodobnie przelazł przez sztachetę ogrodu, a teraz może dostać się do mieszkania przez okienko w dachu... drzwi, wiodące na strych, zamknęłam na klucz... tylko prędzej, prędzej...
Nieco później, gdy Pollyanna zasnęła, obudził ją blask latarni i potrójny okrzyk zdumienia. Gdy otworzyła oczy, ujrzała stangreta Mateusza, stojącego na przystawionej do dachu drabinie, a stary Tomasz przełaził przez okienko w dachu. Za plecami Tomasza stała panna Polly, która ujrzawszy dziewczynkę, śpiącą na dachu, zawołała:
— Pollyanno, co to znaczy?
Pollyanna całkowicie już otworzyła zaspane oczęta i usiadła.
— Tomaszu, ciociu Polly! Czegoście się tak przestraszyli? Przecież nic się nie stało, tylko było mi w pokoiku tak strasznie duszno, więc przyszłam spać tutaj! Ale okienko zamknęłam i żadna mucha nie dostanie się do mieszkania!
Mateusz, słysząc te wyjaśnienia, pośpiesznie zszedł z drabiny, a stary Tomasz, oddawszy latarnię pannie Polly, udał się za synem.
Panna Polly czekała z zagryzionemi wargami, aż służba odejdzie, poczem odezwała się do Pollyanny:
— Proszę natychmiast zabrać worki i iść ze mną! Doprawdy, chyba na całym świecie istnieje jedno tylko takie dziecko, jak ty! — mówiła, wracając z siostrzenicą przez strych.
Pollyanna, która poczuła znów duszne powietrze strychu, westchnęła głęboko.
Po zejściu ze schodów panna Polly odezwała się sucho:
— Za karę resztę nocy będziesz spała ze mną, w moim pokoju! Jutro siatki będą już gotowe; tymczasem uważam za swój obowiązek umieścić cię tak, żebym w każdej chwili wiedziała, co robisz.
Pollyannie aż tchu zabrakło w piersiach.
— Będę spała z ciocią! W jednym pokoju! — zawołała wreszcie. — O, jaka ciocia dobra! Ja zawsze tak marzyłam, ażeby spać z kimś bliskim mi, nie z jakąś obcą panią z dobroczynności. Jak się cieszę, że niema jeszcze tych siatek!
Panna Polly poruszyła wargami, jakby chciała powiedzieć, że to przecież miała być kara; lecz powstrzymała się i milcząc szła naprzód, z głową podniesioną do góry.
Czuła się bezsilną. Już po raz trzeci od przyjazdu Pollyanny karała ją, i zmuszona była przekonać się, że po raz trzeci kara ta została przyjęta z radością.
Nic więc dziwnego, że panna Polly czuła się kompletnie rozbrojoną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Władysław Juszkiewicz.