Polacy w Ameryce/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł Polacy w Ameryce
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1902
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W miarę rozwoju wychodźtwa wzrastała też liczba parafji polskich, tak, że obecnie na terytorjum Stanów Zjednoczonych istnieje do trzystu kościołów polskich, a niema roku, by tu lub owdzie, częstokroć nawet w kilku miejscowościach jednocześnie — nie zakładano nowych.
Z miast amerykańskich najwięcej, bo 14 kościołów polskich, rzymsko-katolickich — posiada Chicago, jako najbardziej przez Polaków zaludnione. Prócz tego przedmieście South-Chicago (Południowe Chicago) liczy 3 kościoły polskie rzymsko-katolickie.
Sekta polska katolików niezależnych posiada w Chicago 4 kościoły, a baptyści polscy mają 1 kaplicę.
Milwaukee, Detroit, Buffalo, Cleveland, Toledo, Filadelfja i inne posiadają po dwa, trzy i cztery kościoły polskie, reszta świątyń rozrzucona jest pojedynczo wszędzie, gdzie tylko istnieją polskie osady. I to osady niewielkie, bo wystarcza osiedlenie się choćby tylko stu rodzin polskich w jednej miejscowości, aby wyrósł tam, jak z pod ziemi, kościół polski. Nie ograniczają się przytem wychodźcy nasi na stawianiu świątyń skromnych, odpowiednich funduszom posiadanym i nieodzownej potrzebie. Przeciwnie, każda z osad dąży, by bądź co bądź posiadać kościół jak najwspanialszy, jak największy i jak najdroższy.
Jeżeli podróżny, przejeżdżający przez miasta amerykańskie, ujrzy dzielnicę, zabudowaną małemi, drewnianemi domkami, a wśród nich duży kościół z wyniosłemi wieżycami, u których szczytu błyszczą krzyże, — to może być pewny, że to dzielnica polska, a kościół ów, co się rozsiadł, jak kokosz wśród piskląt swoich, to kościół polski.
Pięknie to świadczy bezwątpienia o przywiązaniu wychodźców do wiary; znający jednak stosunki miejscowe nie zawsze spoglądają na zjawisko takie okiem radosnem, bo przypomina ono, że kościoły te stawiane są nie w miarę potrzeb i funduszów, lecz w stosunku do kredytu, jaki się zyskać uda, a kredyt w Stanach Zjednoczonych jest łatwy; że stawiane są dla zadosyćuczynienia dumie proboszczów i parafjan, obciążone wreszcie długami hypotecznemi oraz prywatnemi niejednokrotnie do wysokości ¾ swego szacunku.
Przy każdym z tych kościołów istnieje szkoła parafjalna. Zdawałoby się więc, że przy tak wielkiej liczbie szkół własnych, młodsze pokolenie wychodźtwa polskiego za oceanem powinno odznaczać się inteligencją i wydawać, z pośród siebie niemało jednostek wybitnych.
Niestety, dzieje się inaczej, a to z dwóch powodów: po pierwsze, tak pod względem doboru sił nauczycielskich, jak i programu nauk, szkoły parafjalne stoją nadzwyczaj nizko, nie mogąc wytrzymać najlżejszego nawet porównania ze szkołami publicznemi amerykańskiemi. Nauka w nich skierowana jest niemal wyłącznie ku przygotowaniu dzieci do pierwszej komunji św. i na tem ogranicza się cała nauka, a gdy dziecko ten cel osiągnęło, opuszcza szkołę parafjalną bez względu na to, czy co umie, czy nie.
Po drugie, ogół wychodźtwa polskiego składa się z ludzi bez żadnego wykształcenia, a więc nie rozumiejących najczęściej korzyści, z wykształcenia płynących. Nie trzeba się przeto dziwić, że większość olbrzymia nie dba o wykształcenie swych dzieci i dąży jedynie do tego, by dzieci te jak najprędzej zarabiać mogły. W fabrykach i warsztatach amerykańskich, gdzie praca małoletnich jest ogromnie rozpowszechnioną, o zarobek taki nie trudno; to też zaraz po przystąpieniu do pierwszej Komunji, stanowiącej dla dzieci polsko-amerykańskich niejako patent dojrzałości, rodzice pędzą je natychmiast do fabryk i warsztatów.
System taki spowodował, że na palcach niemal wyliczyć można członków młodszego pokolenia wychodźtwa polskiego w Ameryce, którzy po skończeniu szkoły parafjalnej kształcili się dalej i doszli do jakich takich stanowisk, bądź w prawnictwie, bądź w medycynie, bądź w jakimkolwiek fachu, wymagającym wyższego wykształcenia specjalnego. Ludzie tacy tworzą się częściej z wychowańców szkól publicznych amerykańskich; lecz — jeżeli nie są dziećmi rodziców inteligentnych, zatracają zwykle łączność duchową z wychodźtwem polskiem.
Dwa tylko wyższe zakłady naukowe polskie istnieją w Stanach Zjednoczonych, a mianowicie: kolegjum św. Stanisława, utrzymywane przez O.O. Zmartwychwstańców w Chicago, oraz założone przez ks. Dąbrowskiego seminarjum duchowne w Detroit, połączone ze szkołą średnią. Pierwszy z nich, obejmujący wydziały filologiczny i handlowy, niewłaściwie nazwany jest zakładem wyższym, nie dorównywa bowiem pod wieloma względami naszym gimnazjom filologicznym lub realnym. W drugim i siły nauczycielskie są lepsze i program nauk obszerniejszy.
Jeżeli już mowa o kościołach i szkołach polskich w Stanach Zjednoczonych, to nie godzi się pominąć milczeniem tamtejszego duchowieństwa polskiego.
Już sama liczba kościołów wskazuje, że duchowieństwo to jest liczne, a co za tem idzie, i wpływ jego umoralniający na wychodźtwo polskie powinienby być znaczny. Niestety, w rzeczywistości wpływ nie odpowiada wcale liczbie, albowiem w skład duchowieństwa tamtejszego wchodzą żywioły najrozmaitsze, częstokroć ludzie, niemający pojęcia o znaczeniu kapłaństwa lub tacy, którzy zatracili zupełnie poczucie godności swojej.
Obok kapłanów w pełnem tego słowa znaczeniu, którzy jedynie w celach apostolskich Europę opuścili; obok takich, którzy, czując istotne powołanie, poświęcili się w Ameryce stanowi duchownemu, znajdujemy księży, których biskupi europejscy z radością się pozbyli; znajdujemy byłych kleryków, wydalonych z seminarjów europejskich, a w Ameryce wyświęconych; znajdujemy wreszcie ludzi bez najmniejszej wiary, którzy, widząc w stanie duchownym na ziemi amerykańskiej kąsek nie do pogardzenia, pokończyli seminarja amerykańskie i zostali księżmi jedynie dla zarobku. Jeżeli dodamy, że rząd amerykański wcale się sprawami Kościoła nie opiekuje i że biskupi tamtejsi, bez wyjątku niemieckiego lub irlandzkiego pochodzenia, ani potrzeb, ani ducha wychodźtwa polskiego nie znając, ulegają niejednokrotnie w sprawach, tyczących się parafji polskich, podszeptom ludzi złych a sprytnych — to musimy przyznać, że pomimo usiłowań i pracy kapłanów zacnych, w środowisku takiem ferment ciągły i niezdrowy istnieć musi.
Nieporozumienia, kłótnie, skargi do biskupów, konkurencja o parafje bogatsze, intrygi — wywierają zgubny wpływ na wychodźców. Stosunek duchowieństwa do parafjan jest także często rażący, tu jednak dla usprawiedliwienia duchowieństwa zaznaczyć należy, że i wśród parafjan tamtejszych nie brak ludzi ducha niespokojnego, ludzi, którym stosunki amerykańskie zupełnie w głowach poprzewracały.
Ludzie tego rodzaju, rekrutujący się z warstw najniższych proletarjatu europejskiego, przybywszy do Ameryki i otrzaskawszy się z życiem tamtejszem, przestają uznawać powagę kogokolwiek lub czegokolwiek, zastępując inteligencję, której nie posiadają, bezczelnością i zuchwalstwem.
Wszystko to razem wzięte powoduje, że nawet do nas, do Europy, nadchodzą echa tamtejszych zatargów kościelnych, że w polsko-amerykańskiej prasie tak często czytamy o gorszących zajściach kościelnych, przejmujących nas grozą i smutnem zdziwieniem.
Istnieje inna jeszcze przyczyna owych zajść przykrych, przyczyna, która głównie wywołała w Ameryce t. zw. kościół niezależny. Jest nią mianowicie uchwała synodu Baltimorskiego, na mocy której władza kościelna nie udziela pozwolenia na założenie parafji, dopóki parafjanie nie zobowiążą się tak gruntów jak i budynków kościelnych zapisać w księgach hipotecznych na imię tego biskupa, do którego djecezji należą.
Skutkiem tej uchwały biskup jest wobec prawa właścicielem nietylko nominalnym ale i faktycznym wszystkich parafji w swej djecezji; może rozporządzać ich mąjątkiem i mianować proboszczów bez porozumiewania się z parafjanami. Stąd starcia, zwłaszcza gdy chodzi o długi kościelne, lub gdy biskup mianuje proboszczem księdza, nie cieszącego się dobrą opinją lub niesympatycznego parafjanom. Starcia takie doprowadzają niejednokrotnie do tego, że pewna część parafjan, niezadowolonych z decyzji biskupa, oddziela się od istniejącej parafji i zakłada nową — niezależną od woli biskupa — na podstawie wspólnego władania majątkiem parafjalnym i mianowania własnych proboszczów.
Zdarza się także, iż ruch ten wywołują sami księża, niezadowoleni z rozporządzeń biskupich, tyczących się ich osoby.
Pierwszym w liczbie takich księży był ks. Kolasiński z Detroit, który zresztą pogodził się następnie z Kościołem i umarł przed dwoma laty, jako proboszcz największej parafji detroickiej. Wytworzył on jednak cały szereg naśladowców, jak ks. Kołaszewski w Cleveland, ks. Hodur (były kleryk seminarjum krakowskiego) w Scranton, ks. Kozłowski w Chicago.
Ostatni z nich, acz wyświęcony tylko ad solam missam we Włoszech południowych, gdzie był długi czas braciszkiem klasztornym, mianował się biskupem kościoła niezależnego w Chicago, uzyskawszy święcenia biskupie od starokatolickiego biskupa Herzoga w Szwajcarji.
Inne biskupstwo niezależne utworzył w Buffalo niejaki Kamiński, poprzednio organista, otrzymawszy rzekome święcenia biskupie od znanego w Ameryce awanturnika Vilatte, mianującego się biskupem Cejlonu czy też Kochinchiny.
Wogóle na czele owego ruchu niezależnego w Ameryce stoją ludzie wykolejeni, i jeżeli w szeregach tamtejszego duchowieństwa polskiego znajdują się jednostki małej wartości moralnej, to owo duchowieństwo niezależne stanowi wśród nich osad najbrudniejszy.
Oprócz duchowieństwa świeckiego niepoślednią rolę odgrywa wśród wychodźtwa polskiego w Ameryce duchowieństwo zakonne. Najbardziej wpływowymi są O. O. Zmartwychwstańcy, rozporządzający w samem Chicago sześcioma parafjami. Jedna z tych parafji, a mianowicie św. Stanisława Kostki jest największą parafją katolicką w Stanach Zjednoczonych.
Drugie miejsce zajmują O. O. Św. Krzyża, zarządzający bogatemi parafjami polskiemi w Chicago, South Bend i Pittsburgu; trzecie wreszcie O. O. Franciszkanie, którzy, osiedliwszy się przed kilku laty w Buffalo, wznieśli tam obecnie, w samym środku dzielnicy polskiej, kościół i klasztor własny.
Z zakonów żeńskich rozpowszechnione są najbardziej wśród wychodźtwa polskiego Felicjanki i Nazaretanki. Ostatnie z nich założyły przed siedmiu laty w Chicago szpital polski w małym, dwupiętrowym domku, obecnie zaś przystąpiły do budowy wielkiego gmachu szpitalnego. Posiadają też w Chicago zakład wychowawczy dla dziewcząt polskich[1].






  1. W roku ubiegłym odłączyły się siostry polskie zakonu św. Franciszka i utworzyły nowe zgromadzenie pod wezwaniem św. Józefa. Dom ich macierzysty znajduje się w Stevens Point, stanu Wisconsin.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.