Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Ziemia potępiona.

Ellen przez długi czas znosiła straszną mękę, będąc zmuszoną słuchać okrzyków i wybuchów wesołości zwiastujących śmierć ukochanego przez nią człowieka. Tłumiła w głębi serca gniew i boleść! Czekała cierpliwie powtarzając sobie: Przybyłam tu, by się wszystkiego dowiedzieć, muszę dotrwać do końca....
Lecz moc jej duszy wyczerpywała się w tem cierpieniu a w miarę jak siła woli słabła, jakiś gniew nieprzezwyciężony opanował ją i odbierał wszelką rozwagę. Chciała pozostać do końca spokojną i milczeć, ale krzyk oburzenia wyrwał się z jej piersi i rzuciła przekleństwo tej tłuszczy, upojonej żądzą krwi.
Dźwięk własnego głosu ocucił ją, instynktownie uczuła grożące jej niebezpieczeństwo; zrozumiała iż może sama znaleźć śmierć, nie ocaliwszy Percy-Mortimera.
Miejsce, w którem się znajdowała, było pogrążone w ciemności, a ci, którzy ją bliżej otaczali, stali jeszcze nieruchomi pod wpływem doznanego wrażenia. W chwili gdy głos Molly-Maguire dał się słyszeć z zapytaniem: „Kto się odezwał?“ Ellen odepchnęła dwóch sąsiadów tamujących jej przejście i wybiegła.
Żadne światło nie dochodziło do wnętrza wązkiego korytarza; Ellen miała do czynienia z ludźmi zabobonnymi i skłonnymi do dania wiary zjawiskom nadprzyrodzonym. Usunęli się też z przestrachem, z łatwością dostała się do korytarza i przeszedłszy go, wyszła na zewnątrz.
Gdy Podpalacz pobiegł za nią wywijając zapalonym kagańcem, młoda dziewczyna już zwinnym krokiem przemykała się po czarnych kamykach wybrzeża, okrążając górę Ronach-Head.
Skakała z kamyka na kamyk, przyspieszając kroku i zdawało jej się wciąż, iż słyszy za sobą ciężki chód ścigających ją.
Droga była trudna do przebycia, zmięszany wzrok jej nie rozpoznawał przedmiotów, co chwila potykała się na ślizgiej trawie okrywającej jakby zielonym kobiercem powierzchnię ostrych skał. Znużone piersi z trudnością oddychały i niejednokrotnie musiała się zatrzymywać, by przycisnąć obiema rękami zbolałe serce.
Lecz odetchnąwszy, biegła dalej, jakaś tajemnicza siła podtrzymywała ją.
Wreszcie ujrzała ciemną sylwetkę zamku Diarmidów. Przyspieszyła kroku. Znużenie paraliżowało jej nogi, odpięty burnus unosił się za nią w długich fałdach; włosy, zwilżone potem, przylepiały się do policzek i spadały na ramiona, oddech jej był krótki i syczący.
Naraz stanęła i obejrzała się, czuła bowiem, iż znużone nogi uginają się już pod ciężarem ciała. Droga była pusta, w dali ukazywały się czarne skały, a jeszcze dalej w głębi, biała piana przypływu morza, zbliżającego się ku brzegowi.
Ogień już się nie palił u stóp starego zamczyska Diarmidów, ale za jedwabnemi firankami pałacu lorda Montrath, błyszczało jeszcze światło i na białem ich tle zarysowyały się cienie dwóch postaci przechadzających się zwolna. Milord widocznie nie miał czasu spać tej nocy.
Ellen przeszła zadyszana obok pałacu, nie spojrzawszy nawet na oświecone okna.
Było to mniej więcej w tym czasie, gdy Molly-Maguire polecił jednemu z zamaskowanych mężczyzn udać się na stanowisko opuszczone przez Mac-Duffa. Wybór padł na Owena Mac-Diarmida. Pobiegł rezolutnie, był bowiem odważny, jak wszyscy synowie starego Milesa. Słowa wyrzeczone przez Pata i Mac-Duffa brzmiały jeszcze w jego uszach; wiedział iż śmiałek, którego krzyk przeraził zgromadzenie, był odziany w czerwony burnus.
Wydostawszy się na zewnątrz, ujrzał wybrzeże puste i morze zbliżające się szybko, gdyż piana jego błyszczała już o jakie sto kroków od przylądka. Księżyc oświecał jasno okolicę, wydłużając ponad głową Owena cienie olbrzymich kolumn, wspierających schody Ranach.
Młody człowiek bystrem spojrzeniem obejrzał najprzód wybrzeże, następnie zwrócił wzrok na skały. Wszystko było nieruchome i milczące.
Już miał wrócić do wnętrza pieczary, gdy spojrzawszy blizko siebie, ujrzał jakąś niewyraźną postać leżącą u samego wejścia. Była to istota ludzka, skurczona na ziemi i okryta czerwonym burnusem.
Owen stłumił krzyk podziwienia i uklęknąwszy schwycił obiema rękami dłoń nieznajomego, sądząc, iż ma do czynienia z domniemanym zdrajcą. Ale zaledwie zbliżył twarz swoją do twarzy jeńca, krzyknął przeraźliwie i ten krzyk jego usłyszany w pieczarze przestraszył tak wszystkich zebranych.
Rysy leżącego były odkryte, gdyż w chwili gdy padał kaptur od burnusa spadł mu w tył. Owen poznał łagodną twarz Katti Neale, swojej żony.
Katti leżała bez zmysłów; blade jej czoło było zasłonięte rozpuszczonemi włosami, na twarzy jej malowały się niepokój i cierpienie.
— Katti! — wyszeptał Owen, — co ty tutaj robisz?
Katti nie otworzyła powiek i nic nie odpowiedziała.
Owen załamywał ręce, odgadł wszystko; konwulsyjne drżenie wstrząsało nim całym. Wzniósł błagalne ręce ku niebu.
— Nieszczęście ją tu sprowadziło! — rzekł, — o mój Boże! nieszczęście dla niej zwłaszcza.
Zerwał się szybko na nogi; przez otwór od jaskini dochodził głuchy szmer. Owen nastawił ucha, poczem wrócił do Katti, przysłuchując się wciąż coraz wzrastającemu hałasowi. W oczach jego malowała się śmiertelna trwoga, nie wiedział co począć, groziło mu straszne niebezpieczeństwo.
Katti nie wracała do zmysłów. Owen przyłożył jej rękę do piersi i znalazł ją zimną.
— Matko Najświętsza! — rzekł wśród łkania, — za chwilę się tu zjawią, a wtedy żadna siła ludzka nie będzie wstanie jej ocalić.
Był przekonanym, iż Katti dostała się do wnętrza pieczary i podchwyciła tajemnicę stowarzyszenia, a podobne zuchwalstwo zwykle karano śmiercią.
— Katti, serce moje, obudź się, przyjdź do siebie, to ja Owen, kochający cię mąż! Obudź się na miłość Boską.
Katti leżała nieruchoma. Przez wązki otwór prowadzący do jaskini zalatywały groźne niewyraźne dźwięki. Owen objął rękami Katti i chciał ją podnieść, lecz wzruszenie odbierało mu siły.
W korytarzu dały się słyszeć kroki; Owenowi niebezpieczeństwo dodało nowego bodźca. Zrobił nad ludzkie wysilenie, podniósł Katti i uniósł ją w objęciach. Chwiejącym krokiem przebiegł przez kamieniste wybrzeże i znikł na wązkiej ścieżce, którą Pat był zeszedł ze szczytu przylądka.
Nie omylił się, sądząc, iż słyszy zbliżające się kroki w korytarzu. Był to Molly-Maguire, który szedł wraz z zamaskowaną eskortą z estrady. Nie brali oni udziału w rozpasanej orgii tłuszczy i pozwolili jej tańczyć i wrzeszczyć, ale gdy niebezpieczeństwo zdawało się jej grozić, pierwsi wyszli by mu stawić czoło.
I podczas gdy tłuszcza przerażona kryła się w najciemniejsze zakątki pieczary, Molly-Maguire i jego towarzysze skierowali się pewnym krokiem ku wyjściu:
— Nie wychodź Morrysie, — przestrzegano go strwożonym głosem po drodze, — Micheyu, Samie, Larry nie wychodźcie; dragoni są na wybrzeżu.
— Dragoni i Percy-Mortimer, wcielony szatan.
— Już zamordowali Owena waszego brata.
— Słyszeliście jak krzyknął przed śmiercią?
— I was też niezawodnie zamordują.
— Morrisie, Michey, Samie, nie wychodźcie!
Lecz Molly-Maguire i jego towarzysze szli dalej, a Mahony kroczył za nimi z zapalonym kagańcem. O kilka kroków dalej szedł król Lew z olbrzymią pałką i z dwunastoma majtkami, równie odważnymi jak i on.
— No chłopcy, — rzekł król Lew, — raz się tylko umiera. Idźmy naprzód!
Wśród tłumu nastała chwila wahania, a następnie ogólne wstrząśnienie jakby pod wrażeniem iskry elektrycznej. Kilka głosów odezwało się najprzód i niemal zaraz za nimi krzyk wojenny rozległ się pod sklepieniem. Tłuszcza naraz stawała się odważną, zapał udzielał się z niesłychaną szybkością; chwiejnej tej i zmiennej trzodzie, przyszła niespodziewanie fantazya odwagi.
Wszyscy jednocześnie rzucili się ku wyjściu, dążąc na wyścigi, kto prędzej przeskoczy granicę, po za którą czekało niebezpieczeństwo. A szli z niekłamanem męztwem. Na chwilę może, stali się walecznymi żołnierzami i biada temu, kto by śmiał narazić się na starcie z tą pełną wojowniczego ducha kohortą.
Ale jak wiadomo, nikogo nie było, kto by się tej nawałnicy miał oprzeć. Ów nagły i niespodziewany wybuch odwagi pozostał nie zużytkowanym, wybrzeże stało puste; nie było w całej okolicy nikogo, tylko jeden biedny młodzian, przygnębiony trwogą, który uniósł w swem objęciu żonę napół umarłą.
Morris usłyszał po za sobą wojenną wrzawę. Zatrzymał się by módz lepiej słyszeć. Serce jego rozradowało się. Było to może przebudzenie narodu.
Morris pomyślał:
— Nie! synowie Irlandyi nie są podli, gdy przyjdzie godzina walki, potrafią umrzeć!
Wśród galeryi tymczasem dowiedziano się już, iż na wybrzeżu nie było nikogo. Wiadomość ta przechodziła z ust do ust, od pierwszych rzędów do ostatnich i dzięki skłonności do fanfaronady, właściwej ludowi irlandzkiemu, chwilowy wybuch odwagi objawił się szalonemi pogróżkami, których echa rozlegały się pod sklepieniem pieczary i przechwałkami tak przesadzonemi, żeby ich Gaskończycy pozazdrościć mogli.
Dragoni angielscy, niedawno jeszcze tak groźni, stali się nędznymi robakami, które z łatwością nogą zgnieść można.
O strachu zapomniano, niewiedziano już nic o minionej obawie, a gdy męzki głos Morrisa Mac-Diarmida dał się słyszeć zachęcając do walki bojów, znalazł echo w głębi wszystkich serc.
Chwila była stosowną. Zmienny kaprys usposobił tłum wojowniczo. Szlachetna wymowa Morrisa rozbudziła to uczucie, podnosząc je aż do zapału. Ręce wszystkich zadrżały, żądając muszkietu lub szabli.
O odwieczne skały, wśród których rozchodził się niegdyś brzęk mieczów uderzanych o tarcze żelazne i obijały się echa wojennych krzyków, tyle razy już słyszane podczas wojen celtyjskich, i wy olbrzymie ponure ściany, wyście zdawały się też powtarzać groźnie wraz z tłumem stare hasło bitew: Erinn go braegh!
Wszyscy naraz ucichli, poważne milczenie zapanowało wśród cieniu bazaltowych kolumn. Jeden tylko głos Mac-Diarmida brzmiał dźwięczny i donośny. Mówił o dawnych czasach, o chwale ojców i o owych dniach błogosławionych, gdy harfiarze mogli jeszcze w pieśniach sławić świetne czyny.
Potem wspomniał o smutnych dziejach podboju, gdy Duńczycy okryci stalą przedostali się przez cieśninę i zawojowali kraj, dzięki niecnej zdradzie. Dublin, Waterford, Weksford przestały być miastami irlandzkiemi. Na ich katedrach powiewa sztandar duński. Ale Irlandya żyła jeszcze na zachodzie i w północnej części wyspy. Szlachetne hrabstwo Connaught dotąd katolickie, Ulster dziś związane z szatanem, zachowało starą mowę Erynu i stare swobody....
Lecz przybyli Normandowie, Normandowie i Saksończycy! Henryk II, król zdrajca, który wprowadził chciwych Anglików na miejsce zacnych lordów rodaków.
O stokroć przeklęty Dermot, król Leinstern, który porwał żonę króla Meoth! Przeklęty Dermot, gdyż wygnany przez wielkiego Rodryg a O’Connor, władcę wszej Irlandyi, przyzwał Anglików na pomoc.
Żyjcie w zgodzie synowie Erinu! kochajcie się i niechaj cudzoziemiec nigdy nie będzie sędzią w waszych sporach.
Nie ma już króla w Irlandyi. Król jest w Londynie, olbrzymiem mieście i zowie się Henryk VIII. Porzucił on kościół święty; jest okrutnym jak każdy apostata i berło jego plami się we krwi jak topór kata.
Biedna, wierna zawsze Irlandyo! Ileż to rusztowań wzniesiono na rozkaz tych królów hołdujących błędowi! Erin pokrywa się ruinami, dopiero Stuart katolicki daje jej chwilę wytchnienia. Jak też ona walczy w obronie Stuartów. Niestety! blada krew płynie niekiedy w żyłach królewskich. Stuart zbyt słabym stara Irlandya padła zgnieciona wraz z nim.
I nic nie pozostało z dawnej Erin, język jej został zapomniany; świetne jej imię zniknęło, a Jerzy III zaledwie może znaleźć dostateczną ilość męczenników, dla nasycenia swej żądzy krwi.
Dzisiaj stronnicy Kalwina odprawiają modły na cześć szatana w katedrach katolickich! Najświętsza Panna jest znieważoną, najsłodsza Matka Boska! Nie ma już Świętych, trawa zarasta wśród marmurów w kaplicach; a jeżeli święta modlitwa wznosi się jeszcze ku niebu, to w nocy, cicho wśród mogił na cmentarzach.
Gdyż czcić Boga w swej wierze stało się dzisiaj zbrodnią; Boga swych przodków, prawdziwego Boga, który świat zbawił. Anglicy mają Boga swojego, który nie znosi ani wonnych kadzideł, ani pięknych kwiatów, ani promienistych obrazów, Boga zimnego, przebywającego wśród nagich murów i który chce by go chwalono bez zgięcia kolana.
A apostołami tego Boga są żołnierze w mundurach czerwonych, dzierżący biblię w jednem ręku a szablę w drugiem, którzy śpiewają psalmy i mordują.
Gdzie są nasi kochani lordowie? nasze olbrzymy? gdzie jest O’Brien? gdzie jest 0O’Bourhe? gdzie są O’Farral, O’Neil i wielu O’Connor?
Niestety! nie ma ich już, a ich synowie upadli orzą rolę zwycięzców. Nasi władcy mają nazwiska saksońskie, normańskie, angielskie. Starli harfy z tarczy na naszych starych murach, umieściwszy natomiast herby angielskich rycerzy.
Nasza harfa! ona dzisiaj zajmuje tylko skromne miejsce na fladze angielskiej!
Ale słuchajcie! Krzyk jakiś dochodzi nas z po za Oceanu, krzyk tryumfu i radości. Lud niewolników zerwał swoje więzy; Ameryka sprzykrzywszy sobie jarzmo angielskie, schwyciła tyrana za gardło i odepchnęła zwyciężonego. Hurra! niech żyje Ameryka!
Waszyngton! La Fayette! Irlandya powstaje wymawiając wasze nazwiska. Wolf-Tone walczy i ginie. Niestety! dwie floty francuskie rozbijają się o nasze skały nadbrzeżne. Anglik jest silniejszy. Złoto jego przychodzi w pomoc szabli i nasz parlament przekupiony, niech Bóg go skarze w tem i w drugiem życiu! przystaje na fatalny związek!
Od tej pory niewola stała się prawem. Irlandya jest krajem zdobytym. Jej własni synowie podpisali akt ujarzmienia.
Ach! patrzcie jak on walczy wśród sieci krępujących go praw, ten człowiek, ten trybun, który życie swoje poświęcił namiętnej miłości Irlandyi! Jest on potężnym. Myśl jego podnosi miliony serc. Za nim stoi nieprzeliczona armia.
Ale cóż mogą poradzić ci żołnierze bez broni. Ten człowiek jedną ręką grozi Anglii, lecz drugą wstrzymuje Irlandyę i Anglia ufa sile tej ręki, która paraliżuje wolę całego ludu od tylu lat. Nie chce zrobić żadnych ustępstw, gdyż sobie mówi: O’Conell stanie między nami i gniewem Irlandyi!
A tymczasem dnie mijają, niesprawiedliwość trwa, nędza wzrasta.
Danielu O’Conell! potężny geniusz! pozwól, pozwól Irlandyi powstać, zanim nadejdzie godzina ostatniego konania! Zbyt wiele cierpi ten lud konający; nie czekaj dłużej, gdyż niech jeden dzień minie jeszcze, a serce Irlandyi bić przestanie!...
Morris nadawał tym obrazom żywą barwę właściwą prawdziwym mówcom. Słowa jego paliły. Wszyscy słuchali jego głosu malującego upadek ojczyzny.
Morris odrzucił w tył czerwoną zasłonę zakrywającą mu głowę. Szlachetna twarz jego ukazała się słabo oświecona blaskiem ogniska, w którem dopalało się kilka sosnowych pieńków. Włosy jego spadające na ramiona okalały blade rysy, które Bóg namaścił natchnieniem. Wielkie swe oczy wzniósł ku niebu, a na ustach błąkał mu się melancholijny uśmiech.
Król Lew i Mahony Podpalacz słuchali go z natężoną uwagą, inni z obecnych zbliżyli się też do mówcy, a z postawy ich można było wnosić o silnem doznanem wrażeniu. Jeden z nich podszedł i ucałował rękę Morrisa. Był to Michey Mac-Diarmid, który rzekł z cicha:
— Bracie przebacz mi! mój umysł ograniczony nie zawsze jest w stanie zrozumieć twoją szlachetną działalność.
Wśród pieczary wciąż panowało milczenie. U tego tak zmiennego tłumu, wrażenie doznane w danej chwili było głębokie. Zdawało się, że cząstka wielkiej duszy Morrisa przeszła do wszystkich piersi.
A gdy wódz ich otworzył znowu usta wzywając do boju, rozległy się pełne zapału krzyki przeciw Anglii, przeciw protestantyzmowi, a nawet przeciw O’Conellowi.
Wpływ nieobecnego Oswobodziciela ustępował w obec wymowy Morrisa. Oskarżano go o brak odwagi. A że lud irlandzki w niczem miary zachować nie umie, wyśmiewano niedawne bożyszcze; nazywano go gadatliwym adwokatem, podporą szykany, chciwym prokuratorem, oskarżono go, iż sobie kupuje kamienice z dochodów stowarzyszenia „Rappel“.
— Morrisie! Kochanku nasz! wołali niektórzy ze łzami, jesteś naszym mistrzem, naszym przewodnikiem, naszym dobrym lordem! Morrisie, myśmy twoi z duszą i z ciałem! Powiedz co mamy czynić?
Drudzy mówili mniej, ale byli pohopniejsi do czynu. Król Lew i jego dziarscy towarzysze gotowi byli iść za Morrisem bodajby na kraj ziemi. Podpalacz wyglądał jak odurzony; tępy umysł jego zaczynał słabo odgadywać cały świat zupełnie nowych pojęć.
— Hurra! niech żyje Molly-Maguire! — zawołał rzucając nowy pieniek do ogniska.
I podczas gdy iskry, rozpryskując się na wszystkie strony posypały się wśród ciemnej nocy, z piersi tłumu wyrwał się okrzyk:
— Hurra! niech żyje dobry Morris, nasz pan kochany!
Morris mówił jeszcze. Każde słowo jego było przyjmowane jak wyrocznia. Nie myślano już o znienawidzonych dragonach. Całem sercem przebaczono tym niewiernym wykonawcom cudzej woli, zachowując gniew tylko przeciw Anglii. Dusze ich uszlachetnione brzydziły się nieużytecznym mordem, budziły się pod tchnieniem nieznanego uczucia — honoru.
Niestety!... nie na długo!
Dzień już zaczynał świtać, gdy zgromadzenie wyszło z galeryi Olbrzyma. Przedmioty zmieniły barwę i postać. Morze odpływało. Na skałach ślniły się wilgotne żółte i zielone trawy morskie. Olbrzymie bazaltowe schody podtrzymywały, jak wyniosłe kolumny, ruiny zamku Diarmidów.
Wybrzeże, mokre jeszcze świadczyło, iż morze podczas przypływu, podeszło bardzo blizko do wejścia pieczary.
Tłum rozszedł się.
Idąc wzdłuż drogi, grupy nie rozprawiały między sobą o losach Irlandyi ani o potężnej wymowie Diarmida. Nie to ich obchodziło! „Umawiali się wszyscy, iż się zejdą w pobliżu drogi z desek w bagniskach Clare-Galway. I wszyscy ci ludzie w opończach, w łachmanach, w burnusach czerwonych, stukali o ziemię potężnemi pałkami i wyli z radości myśląc o blizkiej śmierci dragonów Jej Królewskiej Mości.
— Czy wymowa Morrisa była daremną?...
Podczas gdy bracia jego udali się w kierunku Mamturh, on sam poszedł do Galway. Spełnił to, co w szczerości serca uważał za swój obywatelski obowiązek. Teraz, dobry syn, przypomniał sobie starca, cierpiącego wśród zimnych murów w więzieniu Galway.
Morris poszedł odwiedzić ojca.
W tymże samym czasie Owen i Kati dążyli razem zwolna drogą prowadzącą do Mamturhs. Znacznie byli wyprzedzili pozostałych uczestników zgromadzenia, ale szli bardzo wolno.
Katti zaledwie trzymała się na nogach. Szli w milczeniu i cierpieli oboje. Pomiędzy temi dwiema istotami tak kochającemi się dotąd, stanęła nieprzebyta zapora.
W mieszkaniu Mac-Diarmidów, Ellen siedziała na swem łóżku, podczas gdy mała Peggy spała jeszcze.
Młoda dziewczyna miała włosy rozpuszczone w nieładzie. Sztywne jej oczy pałały ogniem.
W głównej sali bydlęta chrupały po za wyciągniętym sznurem; Jermyn leżąc na pół na wspólnej pościółce, czuwał. Głowę miał opartą na ręku. Gniew nie mógł zatrzeć łagodnego wyrazu jego pięknej dziecięcej twarzy.
Jermyn widział, iż Ellen wróciła. I zapytywał siebie, czy Podpalacz zdołał spełnić powierzone sobie zadanie i czy dzień, który począł świtać, będzie ostatnim w życiu majora Percy-Mortimera.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.