Pokwitowanie o północy/Część druga/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
W samo serce.

Zawieszenie broni, na które zgodził się Jermyn minęło od dawna, gdy Ellen i major przybyli do zamierzonego kresu. Percy był nadzwyczaj osłabiony; Ellen też, wycieńczona dwiema bezsennemi nocami i bezustannemi trudami ostatnich dwóch dni, zaledwie była wstanie podtrzymywać chwiejący się chód majora. Niejednokrotnie musieli zatrzymywać się w drodze.
W chwili gdy stanęli na wybrzeżu, słońce miało się już ku zachodowi.
Za każdym razem gdy się zatrzymywali, Ellen odwracała się, spoglądając z niespokojnością na przebytą już drogę i lękając się czy nie ujrzy gdzie w polu wrogą postać Jermyna.
Do tej pory nie spostrzegła niczego podejrzanego, a w miarę jak oddalała się od folwarku Mamturk, zaczynała nabierać odwagi. Ucieczka majora wydała się jej zabezpieczoną. Jermyn, z całą swą nienawiścią, niezawodnie ścigać ich będzie, ale zapewne pospieszy na drogę prowadzącą do Galway, podczas gdy Percy, na końcu trudnej wyprawy znajdzie odpoczynek i pewne schronienie wśród pieczar Muyr.
Ellen, zanim odważyła się wejść pomiędzy skały nadbrzeżne, stanowiące podstawę bazaltowych schodów olbrzyma Banach, spojrzała raz jeszcze w tył przenikliwym wzrokiem.
Niczego nie zauważyła, tylko lekki ruch krzaków stanowiących szpaler alei prowadzącej do pałacu Montrath.
Gałęzie szpaleru poruszyły się przez chwilę, poczem pozostały nieruchome. Może to daniel spłoszony skoczył wśród zarośli, może wiatr zawiał od morza.
Ellen przyspieszyła jednak kroku i pociągnęła za sobą majora na kraj przylądka. Mortimer, idąc po tych ślizgich skałach, tracił resztę sił swoich.
— Nie mogę dalej, — rzekł.
— Już dochodzimy, — odpowiedziała Ellen.
Skierowała się ku szczelinie dającej wstęp do galeryi Olbrzyma. W chwili, gdy już wejść miała, zawahała się i zatrwożyła, za kilka godzin rzeczywiście Molly-Maguires mogli tu przyjść na zwykłą swoją schadzkę.
Ale Ellen nie miała wyboru, Mortimer wycieńczony, potrzebował spoczynku. Przytem w galeryi było tyle skrytek, tyle ciemnych zaułków i zagłębień, nieznanych nawet sprzysiężonym, że obiecywała sobie módz ukryć majora przed wszystkiemi oczami, nawet gdyby niespodziewane zebranie spiskowców zaskoczyło ją nagle. Przed nocą miała w każdym razie zamiar, porzucić to schronienie.
W drodze, użyła Ellen całej swej wymowy, by przekonać majora, że nie powinien wracać, natychmiast do Galway. Opowiedziała mu co słyszała tego samego ranka.
Wieści te, sprzeczne z sobą i nacechowane zwykłą przesadą ludu, były jednak prawdziwe, gdy donosiły o zaciekłej zawziętości Crazera i władz protestanckich. Jedni twierdzili, że Percy miał być oddany pod sąd, drudzy zaś, że zostanie poprostu rozstrzelany, jako schwytany na gorącym uczynku zdrady.
Wiadomości powyższe wywołały skutek, który biedna Ellen powinna była przewidzieć. Energia majora, na chwilę osłabiona cierpieniem fizycznem, obudziła się wobec groźby. Na błagania Elleny, odpowiadał wymaganiami honoru, który mu kazał stawić się przed sądem.
Ellen ustąpiła. Umówili się tylko, że major zaczeka do nocy, by módz samemu stawić się przed radą wojenną, nie narażając się by go miano aresztować po drodze jak zbrodniarza.
Do Galway mieli się dostać na kucykach, które przez całą noc pasą się w górach.
Do Galeryi Olbrzyma nie ma innego wejścia, prócz wązkiej szczeliny u podnóża Ranach.
Major sam jeden, byłby zabłądził wśród tego nieznanego labiryntu, ale Ellen niejednokrotnie zwiedzała przy świetle pochodni wnętrze pieczary i umiała się w niej kierować jak w biały dzień. Wzięła Mortimera za rękę i zaprowadziła go wśród ciemności, do jednego z licznych zagłębień, wyżłobionych przez czas w skale. Rozłożyła swój burnus na ziemi i zasiedli oboje.
To nie daniel skaczący w gęstwinie, poruszył gałęźmi szpaleru przy alei prowadzącej do pałacu Montrath; ani nie wiatr wiejący od morza. W chwili gdy Ellen i major, zapuściwszy się między skały, zniknęli za szczytem przylądka, blada twarz Jermyna Mac-Diarmid, ukazała się wśród rozsuniętych liści.
Szedł za młodą parą od folwarku, miarkując swój chód według ich chodu, kryjąc się za drzewami rosnącemi przy drodze, pełzając wśród trawy, gdy drzew nie było i prześlizgując się w ślad za nimi, jak jeden z tych dzikich Indyan, polujących na ludzi, których dziką i straszną cierpliwość, tak Cooper poetyzować lubi.
Trzymał w ręku nabitą broń.
Niejednokrotnie już broń ta, mimowoli niemal spuszczała się, szukając miejsca, w którem by ramie Elleny nie osłaniało Percy-Mortimera.
Ale palec Jermyna zatrzymywał się zawsze, nie śmiejąc pociągnąć cyngla.
Tak strasznie drżała mu ręka! Ellen była tak bliską majora!
W chwili gdy uciekająca para skryła się po za skałami, które jak olbrzymie izbice zasłaniają podmywaną wciąż podstawę przylądka, Jermyn wyszedł z gęstwiny.
Na jego wzburzonej fizyognomii odbiły się wszystkie wzruszenia tej gonitwy, podczas której każda minuta nowe mu przynosiła udręczenie. Na przedwcześnie zestarzałych jego rysach, widać byłe jeszcze więcej cierpienia niż nienawiści. Od czterech godzin patrzał jak Ellen ramieniem swem podtrzymywała chwiejne kroki jego rywala.
Prześlizgnął się też między skałami, konwulsyjnie ściskając lufę od swej fuzyi.
Dostał się na wybrzeże w chwili, gdy mundur majora zniknął w szczelinie pieczary.
Usta jego uśmiechnęły się gorzko.
— Wiedziałem dobrze, że zdradziła przed nim naszą tajemnicę! — szepnął. — to kocha, ten się oprzeć nie umie. Czyż i ja, nie zdradziłem także, za jednem słowem ust jej!
Oparł kolbę o ziemię, a ręce na lufie. Sztywny wzrok utkwił w otwór pieczary.
— Ona córka królów! — rzekł, — a on nędzny Anglik!
Dreszcz przeszedł po całem jego ciele, jednym skokiem znalazł się przy szczelinie i wślizgnął się niepostrzeżony.
Pełzając przebył wązki korytarz, wszedł po trzech naturalnych schodach wytworzonych w skale i wsunął głowę do galeryi.
W olbrzymiem podziemiu słychać było dobrze rozmowę młodych ludzi. Nie zamieniali czułych zwierzeń w tej chwili.
— Usłucham cię Perćy, — mówiła Ellen. — Za kilka godzin będziesz w Galway i daj Boże by niewinność twoja zwyciężko wyszła wśród podłych zasadzek nienawiści.
— Obecność moja już wystarczy do usprawiedliwienia mnie, — odpowiedział major, — nie lękaj się więc, jutro w południe wrócę do tej pieczary i złożę ci dzięki za poświęcenie, któreś mi okazała od dnia wczorajszego.
— Jakże godziny będą mi się wydawać długiemi, — odpowiedziała Ellen, — ale wola twoja stać się musi. Jak tylko się ściemni, pójdę między skały i przyprowadzę kucyków.
Percy dotknął ustami rękę Elleny.
Jermyn uciekł. Zaczaił się wśród skał o kilka kroków od pieczary i czekał.
We wnętrzu galeryi przestano rozmawiać. Ellen milczała, by dać majorowi czas odpocząć, a że i sama była bardzo zmęczoną, więc cisza i na nią oddziałała. Usnęła.
Mortimer nie poszedł za jej przykładem. Czuł, że siły jego wracają i tłum myśli napływał mu do głowy.
Wszystkie wypadki ostatnich dwóch dni przesuwały mu się w pamięci. Umysł jego był znowu trzeźwy, jak przed ową katastrofą, która go wykoleiła. Dokładnie zdawał sobie sprawę z grożących mu niebezpieczeństw i z środków ratunku jakie mu pozostawały. Znał liczbę i siłę swoich przeciwników, którym ucieczka jego dawała straszną broń w rękę, ale znał także i siłę prawdy, podtrzymanej niezłomną wolą.
Można było napaść na niego, zranić go, ubezwładnić chwilowo, ale złamać, nigdy!
To przekonanie, wzrastające w nim, podniecało jego odwagę. Pilno mu było stanąć wobec przeciwników i zwalczać spiski, które knuła ich nienawiść.
Czekał niecierpliwie nadejścia nocy i zastanawiał się nad samym sobą, dla skrócenia chwili oczekiwania. Myślał znowu o tych dwóch ostatnich dniach. Wszędzie, wśród bezustannie powtarzających się niebezpieczeństw, ukazywała mu się Ellen czuwająca nad nim jak anioł opiekuńczy.
Miłość jego nie była z tych, które się zapalają nagle i pochłaniają serce jak pożar. Była to miłość głęboka, uszlachetniona szacunkiem i godna pięknej duszy Elleny.
Kochał ją, jak powinna była być kochaną, czystą miłością, którą tylko śmierć przerwać może.
I radował się Percy, że jej był winien życie. Był on młody, a aczkolwiek miał umysł poważny i pozytywny, poezya nadziei przenikała doń jednak w pewnych chwilach, odsuwając zasłonę przyszłości, pełną obietnic. Mortimer spostrzegał w dali szczęście w wymarzonym związku, dnie spokojne i pogodne.
Naraz niespokojna myśl wyrwała go z marzeń.
Ellen zwiodła go już dwa razy. Dnia poprzedniego po walce w bagniskach przyrzekła mu, że go zaprowadzi do Galway, a obudził się w nieznanej izbie. Tego samego ranka myślał, że idzie do miasta, a nieznane mu ścieżki, któremi go prowadziła Ellen, zawiodły go do tej dalekiej pieczary.
Jeżeli Ellen chce go raz jeszcze w błąd wprowadzić! Jakąż siłę, jeden dzień opóźnienia może nadać jego zawistnym wrogom.
Noc już była zupełnie zapadła. Wiatr zerwał się silny, czarne chmury pokrywały niebo. Morze z wściekłością rozbijało się o skały; burza rozszalała się wszędzie. Ciemność była tak wielką, że nawet olbrzymie kolumny schodów bazaltowych, nie odbijały się na czarnem tle nieba.
Jermyn trząsł się z zimna w swej kryjówce. Na około siebie na krok niczego widzie nie mógł.
Czekał.
Usłyszał jakiś szelest w stronie galeryi. Nastawił ucha, oko jego usiłowało przeniknąć ciemną zasłonę otaczającą go dokoła.
Ale ciemność była straszna. Jermyn niczego nie był wstanie dojrzeć.
Szelest oddalał się od otworu prowadzącego do galeryi, był to odgłos kroków słabych, postępujących niepewnie wśród nocy. Nie szły one w oznaczonym ściśle kierunku, ale zdawały się szukać drogi.
Jermyn odgadł, iż to była Ellen, idąca po konie, jak to przyrzekła majorowi.
— Nie może znaleźć drogi, — rzekł, — niejednokrotnie zabłądzi wśród skał.
Zamilkł, gdyż i głos kroków ucichł. Brwi mu się zmarszczyły. Zląkł się by Ellen, zatrwożona tą ciemną nocą, nie wróciła się napowrót do galeryi.
Ale w tej chwili wiatr silnie zawiał od morza i rozpędził trochę mgłę i chmury. Jermyn dojrzał cień jakiś, który korzystając, iż się nieco rozwidniło, puścił się dalej pomiędzy skały.
Odgłos kroków ustał. Postać Elleny zniknęła w dali.
Jermyn podsypał prochu w swym muszkiecie i skierował kroki do pieczary.
Dostawszy się do szczeliny, popełzał, jak za pierwszym razem.
Po kilku minutach podniósł się i stanął między dwiema kolumnami.
Słaba jasność panująca na zewnątrz wśród tej nocnej burzy, tutaj niknęła zupełnie. Ciemność była najzupełniejsza, tylko uchem i czuciem można się było kierować tak jak to czynią ślepi.
Jermyn wiedział gdzie się znajduje major, słyszał bowiem głosy rozmawiających, gdy się pierwszy raz wślizgnął do pieczary.
Skierował się też w tę stronę z możliwą ostrożnością. Po kilku krokach usłyszał słaby i regularnie powtarzający się dźwięk. Był to oddech śpiącej osoby.
Jermyn już nie potrzebował szukać.
Jeszcze kilka kroków, a znajdzie się tak blizko majora, że będzie mógł dotknąć go fuzyą.
Zatrzymał się. Zimny pot oblewał mu skronie. Drżącą ręką zaledwie mógł broń utrzymać.
Bóg go nie stworzył zbrodniarzem. W stanowczej chwili brakło mu odwagi.
Ścisnął ręką lufę swej broni. Twarz jego, którą w tej chwili tylko Boskie oko widzieć mogło, rozpromieniła się dzikim, tryumfującym uśmiechem.
Schylał lufę muszkietu. Broń natrafiła na nogi i posuwając się w górę dotknęła piersi....
Tam zatrzymała się. Pierś zadrżała zlekka za dotknięciem stali.
Jermyn uczuł ruch i pociągnął za cyngiel. Strzał padł. Sklepienia z trzaskiem powtórzyły echo. Długie galerye zawyły, a setki tysięcy ich kryształów, zajaśniały przez chwilę.
I znowu nastała cisza i wróciły ciemności, a wśród tej ciszy rozległ się krzyk rozpaczliwy: był to krzyk Jermyna Mac-Diarmid.
— Boże! Boże! — wołał, — pozwól by to był sen tylko. To nie ją ja zobaczyłem! To piekielne światło oszukało wzrok mój. Ja chciałem zabić Mortimera! To Mortimera zabiłem! Mortimera!
Padł na kolana obok trupa. Blask strzału, oświetlając kryształy galeryi, ukazał mu przez sekundę, jakby w świetle słonecznem Ellen, leżącą na swym czerwonym burnusie. To o pierś Elleny oparł był lufę swego muszkietu.
Majora już nie było.
Ale Jermyn nie chciał wierzyć własnym oczom.
Drżącemi rękami dotknął trupa wyciągniętego u nóg jego. Poznał suknie i długie włosy Elleny.
Ukochane imię Elleny zamarło na ustach Jermyna, tchu mu zabrakło w piersi i żaden już dźwięk nie przerywał odwiecznej ciszy kryształowych sklepień.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.